Siedzieli na sofie, z nogami wyciągniętymi przed sobą, ze stopami wspartymi na stoliku do kawy, przykryci kremowym, robionym na drutach wełnianym szalem. Julie wbiła wzrok w mrok za szklaną ścianą po przeciwległej stronie pokoju. Po dniu spędzonym na dworze, obfitym posiłku i namiętnym kochaniu się na sofie czuła błogie zmęczenie. Nadal, choć od spełnienia upłynęła już długa chwila, Zack, pogrążony w myślach i wpatrzony w ogień na kominku, obejmował ją ramieniem i tulił, jakby ciągle było mu jej mało. Julie, ogrzewana ciepłem czułości kochanka, rozmyślała o śnieżnym stworze tuż za szklaną ścianą. W przygaszonym świetle lamp i pomarańczowym blasku żaru kominka ledwie mogła odróżnić ciemny, długi kształt. Zack jest niesłychanie twórczy, pełen wyobraźni, uśmiechnęła się do swoich myśli – zważywszy na jego dokonania w filmie, należałoby się dziwić, gdyby było inaczej. Ale bałwan powinien wyglądać jak śnieżny człowiek, a nie przypominać mutanta dinozaura o chytrym spojrzeniu.
– O czym myślisz? – zapytał, muskając wargami jej włosy.
Uniosła brodę, by spojrzeć mu w twarz.
– O twoim bałwanie. Czy nikt ci nie mówił, że powinien wzbudzać wesoły nastrój?
– Ten – powiedział z chłopięcą dumą, spoglądając przez okno na swoje dzieło – to śnieżny potwór.
– Wygląda, jakby został stworzony przez Stephena Kinga. Ależ musiałeś mieć wykoślawione dzieciństwo! – zażartowała.
– Rzeczywiście – potwierdził Zack z uśmiechem. Mocniej objął ją ramieniem. Wciąż było mu jej mało, w łóżku, poza nim. Nie pamiętał, by kiedykolwiek z podobną intensywnością przeżywał chwile miłości.
Wtulona w zgięcie jego ramienia, wydawała się stworzona tylko dla niego; w łóżku okazywała się kusicielką, aniołem, kurtyzaną. Potrafiła doprowadzić go do wybuchu namiętności głosem, wyglądem, dotykiem. Poza łóżkiem była zabawna, fascynująca, dowcipna, inteligentna i… uparta. Umiała rozzłościć go jednym słowem, a potem rozbroić uśmiechem. Była intuicyjnie wyrafinowana, pozbawiona cienia pretensjonalności, pełna życia i miłości; chwilami prawie go hipnotyzowała – jak choćby opowieścią o swoich uczniach. Porwał ją, ona w rewanżu uratowała mu życie.
Więzienie nauczyło go niejednego, ona przecież potrafiła okazać dość sprytu, by uciec mu sprzed nosa. A potem wykonała nagły zwrot: oddała mu dziewictwo w sposób tak cudownie słodki, że aż bolało, gdy o tym myślał. W obliczu jej odwagi, łagodności i dobroci odczuwał pokorę.
Był od niej dziewięć lat starszy i po tysiąckroć bardziej zgorzkniały, a jednak przy niej łagodniał, co, o dziwo, spodobało mu się – uczucie zupełnie dla niego nowe. Zanim poszedł do więzienia, kobiety skarżyły się, że jest albo odległy i nieosiągalny, albo nieczuły i brutalny. Wielokrotnie słyszał, że jest jak maszyna, jedna z kochanek posunęła nawet tę analogię dalej: włącza się na seks, a potem wyłącza na wszystko, poza pracą. Podczas jednej z wielu kłótni Rachel zarzuciła mu, że byłby zdolny zakasować węża, bo jest zimniejszy od tych gadów.
W całym swym życiu nie spotkał kobiety – łącznie z Rachel – którą interesowałoby coś poza robieniem przy jego pomocy kariery. Gdy jeszcze dodać do tego najrozmaitszych oszustów i pochlebców, jacy tłumnie otaczali go w Hollywood, trudno się dziwić, że stał się cynicznym, pozbawionym złudzeń, nieczułym człowiekiem. Nie, pomyślał, przecież to nieprawda. Taki stał się na długo przed przybyciem do Los Angeles -wystarczająco gruboskórny i zimny, by zapomnieć o swym dawnym życiu, rodzinie, nawet nazwisku – a miał wtedy zaledwie osiemnaście lat!
Jak się okazało wystarczająco dużo, by wyrzucić przeszłość z pamięci i z nikim o niej nie rozmawiać, ani z licznymi kochankami, ani później z żoną. Podczas kręcenia pierwszego filmu z nim, odpowiedzialni w studio za reklamę narzekali, że muszą tworzyć całą jego przeszłość. Nazwisko i dzieciństwo pogrzebał nieodwracalnie siedemnaście lat temu.
– Zack?
Nawet zwyczajne brzmienie jej głosu działało magicznie; jego imię zadźwięczało jakoś wyjątkowo, inaczej.
– Tak?
– Czy zdajesz sobie sprawę, jak niewiele o tobie wiem, mimo że…no… jesteśmy… – Julie urwała, niezbyt pewna, czy ma prawo użyć słowa „kochankami”.
W jej pełnym zażenowania głosie usłyszał nutę niepewności i uśmiechnął się. Sądził, że Julie szuka jakiegoś przyzwoitego i właściwego, a więc zupełnie nieodpowiedniego słowa na określenie tej szalonej namiętności, jaką wzajemnie przeżywali.
– Co byś wolała, słowo czy bardziej rozbudowany opis?
– Nie bądź taki przemądrzały. Wyobraź sobie, że prowadziłam wychowanie seksualne aż do poziomu młodszych klas szkoły średniej.
– No to w czym problem? – Zaśmiał się.
Jej odpowiedź zaparła mu dech, odebrała ochotę do śmiechu i zupełnie zmiękczyła serce.
– Jakoś – zaczęła, uważnie przyglądając się swym dłoniom złożonym na kolanach – ten kliniczny termin „stosunek seksualny” wydaje mi się niewłaściwy w przypadku czegoś… tak słodkiego, jak razem to robimy. I tak wzniosłego. I tak ważnego.
Zack opadł głową na oparcie kanapy i przymknął oczy. Starał się zapanować nad sobą, zastanowić, dlaczego ta dziewczyna do tego stopnia burzy jego zmysły. Po chwili udało mu się powiedzieć normalnym tonem:
– A co byś powiedziała na termin „kochankowie”? „
– Kochankowie?' Dobrze – zgodziła się i kilka razy skinęła głową. – Starałam ci się właśnie wytłumaczyć, że chociaż nimi jesteśmy, tak naprawdę nic o tobie nie wiem.
– A co cię interesuje?
– Przede wszystkim, czy Zachary Benedict to twoje prawdziwe imię i nazwisko, czy pseudonim artystyczny.
– Na pierwsze imię mam Zachary, Benedict to drugie imię. Ale potem, gdy miałem osiemnaście lat, załatwiłem sprawę jak należy.
– Naprawdę? – Odwróciła głowę i delikatnym policzkiem potarła jego ramię. Nawet z zamkniętymi oczami wyczuwał jej spojrzenie, widział zdziwiony uśmiech. I prawie wiedział, o co zapyta. Ale wcześniej zadźwięczały w głowie jej słowa…
„Nigdy bym cię nie wydała, Zack!”
„Jak możesz sugerować, że mogłabym powiedzieć komukolwiek, iż mnie zgwałciłeś!”
„Termin «stosunek seksualny» wydaje mi się niewłaściwy w przypadku czegoś… tak słodkiego, jak razem to robimy. I tak wzniosłego. I tak ważnego”.
– Jakie nosiłeś nazwisko, zanim zmieniłeś je na Benedict? – Głos Julie przerwał wspomnienia.
Było to takie pytanie, jakiego się spodziewał i na jakie nigdy dotąd nikomu nie udzielił odpowiedzi.
– Stanhope.
– Jakie piękne! Dlaczego je zmieniłeś? – Zobaczyła, jak mięśnie na szczęce Zacka napinają się; surowością spojrzenia zaskoczył ją.
– To długa historia – odrzekł krótko.
– Och – westchnęła z żalem. Na razie postanowiła nie pytać o więcej, najwyraźniej odżywały w nim jakieś przykre wspomnienia. By go rozchmurzyć, poruszyła pierwszą kwestię, jaka przyszła jej do głowy: – Wiem wszystko o twojej młodości, bo moi bracia byli twoimi fanatycznymi wielbicielami.
Zack popatrzył na nią uważnie. Zdawał sobie sprawę, że z trudem oparła się chęci zapytania o „długą historię”. Wróciła fala czułości i przepędziła z serca chłód, jaki zakradł się tam na dźwięk nazwiska Stanhope.
– Coś takiego! – zażartował.
Julie odetchnęła z ulgą, zadowolona, że zmiana tematu tak szybko podziałała.
– Wciąż o tobie gadali, stąd wiedziałam, że wychowywałeś się bez rodziny, wędrowałeś po kraju z ekipą rodeo, przepędzałeś bydło, żyłeś na ranczu i ujeżdżałeś konie. Czy powiedziałam coś śmiesznego? – zaniepokoiła się.
– Ryzykuję pozbawienie cię iluzji na mój temat, księżniczko – powiedział Zack rozbawiony – ale te historyjki to wytwór wybujałej wyobraźni pracowników działu reklamy naszego studia. Tak naprawdę wolałbym spędzić dwie doby w autobusie Greyhound niż dwie godziny na grzbiecie konia. A jeżeli na tym świecie nienawidzę czegoś bardziej od koni, to właśnie krów.
– Krowy! – Jej zaraźliwy śmiech zabrzmiał niczym muzyka i sprawił, że ciężar spadł mu z serca. Ona już przysunęła się bliżej. Przyciągając pod brodę kolana, patrzyła na niego zafascynowana.
– A ty? – zażartował. Sięgnął na stół po szklankę brandy. Aby nie usłyszeć następnego pytania, odezwał się: – Czy nazwisko Mathison nosisz od urodzenia? A może też je zmieniałaś?
– Urodziłam się bez nazwiska.
– Co takiego? – Zack omal nie zakrztusił się brandy.
– Porzucono mnie owiniętą w ręcznik, w kartonowym pudle, w pojemniku na śmieci stojącym przy bocznej uliczce. Stróż, który mnie znalazł, zaniósł do domu i wręczył żonie. Byłam u nich, dopóki nie ogrzałam się na tyle, by można było mnie zawieźć do szpitala. Uważał, że powinnam nosić imię po jego żonie, która zajęła się mną tamtego dnia. I tak zostałam Julie.
– Dobry Boże! – zawołał. Starał się nie okazać, jak wstrząsnęła nim ta historia.
– Miałam szczęście, bo mogłam trafić gorzej.
– Jak to? – Zack nawet nie zwrócił uwagę na błysk wesołości w zachwycających oczach dziewczyny.
– Jego żona mogła mieć na imię Matylda. Albo Gertruda. Albo Wilhelmina. Miewałam koszmarne sny, że nadano mi właśnie to ostatnie.
Uśmiechnęła się promiennie. Serce Zacka zabiło żywiej, znów ogarnął go przypływ tkliwości.
– W każdym razie ta historia zakończyła się szczęśliwie – powiedział. Usiłował przekonać samego siebie o czymś, w co nie bardzo wierzył. – A więc zostałaś adoptowana przez Mathisonów? – Przytaknęła. – I dostali cudowną małą córeczkę – dodał.
– Niezupełnie.
– Co takiego? – Całkiem skołowany, znowu nie zrozumiał.
– Mathisonom dostała się jedenastoletnia dziewczyna, która próbowała już, na ulicach Chicago, wkroczyć na drogę przestępstwa. Usłużni chłopcy, niewiele od niej starsi, zademonstrowali jej pewne… sztuczki z samochodami. Teraz myślę, że przerwano mi wspaniałą karierę – dorzuciła wesoło. Rozpostarła swe długie palce. – Miałam bardzo zręczne dłonie – wytłumaczyła. – Lepkie.
– Kradłaś?
– Tak, i w wieku jedenastu lat zostałam zatrzymana.
– Za kradzież? – wyjąkał z niedowierzaniem.
– Ależ skąd! – Wyglądała na oburzoną. – Byłam na to o wiele za cwana. Zwinęli mnie przy okazji zgarniania lumpów.
Zack ze zdziwienia zaniemówił. Julie używa ulicznego slangu! Wspaniała wyobraźnia, dzięki której odniósł niejeden reżyserski sukces, już pracowała: widział ją taką, jaka wtedy była – drobna, chuda dziewczynka – pewnie z niedożywienia… z chłopięcą twarzyczką urwisa, olbrzymimi, błyszczącymi oczami… mała, uparta bródka… ciemne włosy… krótkie i zaniedbane… naburmuszona.
Gotowa stawić czoło twardemu, okrutnemu światu…
Gotowa rzucić wyzwanie zbiegłemu więźniowi…
Gotowa zmienić zdanie i zostać z nim, przecząc wszelkim zasadom, w jakich została wychowana, bo mu wierzyła…
Ogarniały go na przemian rozbawienie, tkliwość, zdumienie. Rzucił jej przepraszające spojrzenie.
– Wybacz, dałem się ponieść wyobraźni.
– Najwyraźniej – powiedziała z wszystkowiedzącym uśmiechem.
– Przy jakiej okazji cię zatrzymano?
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, rozbawiona.
– Kilku starszych chłopców łaskawie zgodziło się zademonstrować mi technikę, niesłychanie przydatną, choćby przy okazji spotkania z tobą. Ale wczoraj przy samochodzie okazało się, że nie bardzo pamiętam, jak to się robi.
– Co takiego? – Zack najwyraźniej nie rozumiał, o czym mówi Julie.
– Wczoraj próbowałam uruchomić blazera, łącząc przewody.
Śmiech Zacka poniósł się echem po suficie i zanim Julie zdążyła się odezwać, otoczył ją ramionami, przyciągnął do siebie i zanurzył roześmianą twarz w jej włosach.
– Niech mnie Bóg ma w swej opiece – szepnął – tylko mnie mogło się przytrafić porwanie córki pastora, do tego umiejącej uruchamiać auta bez kluczyka.
– Jestem pewna, że poradziłabym sobie, gdybym tylko co kilka minut nie musiała przerywać, by stanąć pod twoim oknem – oświadczyła z pretensją w głosie, a on roześmiał się jeszcze głośniej.
– O Boże! Powinnam była zacząć od twoich kieszeni! – Klepnęła się w czoło. Następny wybuch śmiechu Zacka prawie zagłuszył jej dalsze słowa. – Zrobiłabym to bez wahania, gdybym podejrzewała, że kluczyki trzymasz w kieszeni. – Niesłychanie zadowolona ze spowodowania takiego wybuchu wesołości Zacka, oparła głowę o jego pierś. Po jej następnych słowach spoważniał. – Teraz twoja kolej. Gdzie naprawdę się wychowałeś, jeżeli nie na ranczu ani w podobnych miejscach?
Zack powoli uniósł głowę, a palcami ujął Julie pod brodę.
– Ridgemont w Pensylwanii.
– I co dalej? – zabrzmiało z naciskiem. Miała dziwne wrażenie, że Zack przywiązuje dużą wagę do odpowiedzi na to właśnie pytanie.
– No więc… – zaczął, patrząc w jej niespokojne oczy. – Stanhope'owie są właścicielami olbrzymich zakładów produkcyjnych, od prawie stu lat podstawy gospodarki Ridgemont i kilku okolicznych miejscowości.
– Byłeś bogaty! – Z niesmakiem potrząsnęła głową. – Wszystkie te historie o dzieciństwie bez rodziny, o życiu kowboja, zupełnie mijają się z prawdą. A moi bracia wierzyli w te bzdury!
– Przykro mi z powodu wprowadzenia ich w błąd. – Na widok jej zdegustowanej miny nie mógł powstrzymać się od śmiechu. – Nie miałem pojęcia, co dział reklamy wysmaży na mój temat, dopóki nie przeczytałem ich dzieła w gazetach. A wtedy było za późno na protesty. Zresztą w tamtym czasie zbytnio nie liczono się z moim zdaniem. W każdym razie przed ukończeniem dziewiętnastu lat opuściłem Ridgemont i dalej radziłem sobie sam.
Chciała zapytać, dlaczego odciął się od rodziny, ale na razie – postanowiła- wyjaśni podstawowe fakty.
– Masz rodzeństwo?
– Miałem dwóch braci i siostrę.
– Co oznacza ten czas przeszły?
– Chyba wiele – powiedział z westchnieniem. Ponownie położył głowę na oparciu kanapy. Bez patrzenia w stronę Julie czuł, że dziewczyna odsuwa się od niego i siada, jak przedtem, z nogami wyciągniętymi na stolik.
– Jeżeli z jakiegoś powodu nie chcesz o tym rozmawiać… – starała się wczuć w jego nastrój -…to przecież nie musimy.
Zack wiedział, że opowie jej o wszystkim, ale wolał nie zastanawiać się, co go do tego popycha. Nigdy nie czuł potrzeby odpowiedzenia na te same pytania stawiane przez Rachel. Ani z nią, ani z nikim innym nie poruszał bolesnych dla niego spraw. Julie dała mu już tyle… winien jej wyjaśnienia. Objął ją; przytuliła się i ukryła twarz na jego piersi.
– Choć pytano mnie tysiące razy, z nikim o tym nie rozmawiałem. To niezbyt interesująca historia. Ale jeżeli coś w mojej opowieści cię zaskoczy, nie dziw się. Czuję niesmak, rozmawiając o tym po raz pierwszy od siedemnastu lat.
Julie milczała, oszołomiona i dumna, że właśnie jej Zack zamierza się zwierzyć.
– Gdy miałem dziesięć lat – zaczął – moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Bracia, siostra i ja zostaliśmy z dziadkami, ale i tak większość czasu spędzaliśmy w szkole z internatem. Dzieliły nas niewielkie różnice wieku, nie większe niż jeden rok; najstarszy Justin, potem ja, dalej Elizabeth i wreszcie Alex. Justin był… – Zack przerwał, bezskutecznie szukając właściwych słów -…wspaniałym żeglarzem i w odróżnieniu od innych starszych braci zawsze chętnie wszędzie brał mnie ze sobą. Dobry, łagodny… Gdy miał osiemnaście lat, popełnił samobójstwo.
– Mój Boże, dlaczego? – Przerażona Julie głęboko westchnęła.
Pierś Zacka falowała pod jej policzkiem, oddychał szybko.
– Był gejem. Nikt o tym nie wiedział. Mnie zwierzył się niecałą godzinę przed strzeleniem sobie w głowę.
– Czy nie mógł z kimś porozmawiać, otrzymać od rodziny psychicznego wsparcia? – zapytała drżącym głosem.
Zack roześmiał się krótko, zimno.
– Moja babka pochodziła z Harrisonów, długiej linii sztywniaków żyjących według niemożliwych do spełnienia wymagań wobec siebie i innych. Uznaliby Justina za zboczeńca, wybryk natury, bez skrupułów odcięliby się od niego, i to publicznie, gdyby natychmiast nie obrał drogi „normalności”. Natomiast Stanhope'owie to lekkoduchy – nieodpowiedzialni, czarujący, uwielbiający zabawę, i pełni słabości. Ale ich najbardziej charakterystyczna cecha, przekazywana, bez wyjątków, przez męską linię, to uganianie się za kobietami. Nieustannie. Ich rozpusta stała się legendą w tej części Pensylwanii – ze swej jurności byli niesłychanie dumni. Dziadek okazał się godnym kontynuatorem rodzinnej tradycji. Jestem pewien, że mężczyźni Kennedych nie umywali się do Stanhope'ow, gdy szło o ilość romansów. Najłagodniejszy przykład: na dwunaste urodziny, moi bracia i ja, otrzymywaliśmy od dziadka prezent – dziwkę. Wydawał małe przyjęcie w domu, a pani, którą wybrał, udawała się na górę z solenizantem.
– A co na to twoja babcia? – spytała Julie z niesmakiem. – Gdzie się wtedy podziewała?
– Była gdzieś w domu, ale nie mogła niczemu zaradzić, niczego zmienić. Więc trzymała głowę dumnie uniesioną i udawała, że o niczym nie wie. Z rozpustą dziadka radziła sobie w ten sam sposób. – Zack ucichł i Julie sądziła, że wyczerpał ten wątek, ale nie. – Dziadek umarł rok po Justinie, ale zdążył jeszcze zostawić żonie w spadku upokorzenie: leciał do Meksyku własnym samolotem, gdy się rozbił, okazało się, że towarzyszyła mu piękna modelka. Harrisonowie są właścicielami ridgemońskich gazet, więc babce udawało się utrzymać skandal w tajemnicy; ale i tak nie zdało się to na wiele, bo wiadomość przeciekła do prasy największych miast, nie wspominając już o radiu czy telewizji.
– Dlaczego, jeżeli jej nie kochał, zwyczajnie nie rozwiódł się?
– Zadałem mu to samo pytanie w lecie przed pójściem do Yale. Razem oblewaliśmy początek mojej uniwersyteckiej kariery u niego w gabinecie. Nie zbył mnie uwagą, bym zajął się własnymi sprawami. Wypił wystarczająco, by powiedzieć mi prawdę, a nie aż tak dużo, by gadać od rzeczy. – Zack sięgnął po szklankę z brandy. Wypił jednym haustem, jakby chciał zmyć przykry smak własnych słów, potem, nieobecny duchem, wbił wzrok w puste naczynie.
– Co ci powiedział? – przerwała milczenie.
Popatrzył, jakby na chwilę zapomniał o jej obecności.
– Usłyszałem, że babka jest jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochał. Powszechnie sądzono, że ożenił się, by połączyć fortunę Harrisonów z tym, co jeszcze mu zostało, zwłaszcza że babkę trudno byłoby nazwać pięknością. Dziadek temu zaprzeczył i ja mu uwierzyłem. A babka z wiekiem stała się przystojną kobietą, o bardzo arystokratycznym wyglądzie.
Znów przerwał. Julie wtrąciła z oburzeniem:
– Jak mogłeś mu uwierzyć? Gdyby ją kochał, zachowywałby się inaczej.
Na ustach Zacka ukazał się ironiczny uśmiech.
– Inaczej mówiłabyś, gdybyś znała moją babkę. Nikt nie mógł sprostać jej wysokim standardom moralnym, a już najmniej ten bon vivant, mój dziadek. Przestał próbować zaraz po ślubie, po prostu zrezygnował. Dla babki istniał tylko Justin. Uwielbiała go. Widzisz – tłumaczył z nutką autentycznego rozbawienia w głosie – był jedynym mężczyzną w całej rodzinie przypominającym jej własną. Miał, jak ona, jasne włosy; był średniego wzrostu, nie jak my wszyscy wysoki, wyglądem uderzająco przypominał jej ojca. Cała reszta nas, łącznie z moim ojcem, odziedziczyła rysy Stanhope'ow i ich wzrost – zwłaszcza ja. Byłem jak chodząca kopia dziadka, co oczywiście całkowicie dyskwalifikowało mnie w oczach babki.
Julie pomyślała, że Zack z pewnością ocenia babkę niesprawiedliwie, ale wolała zachować tę myśl dla siebie.
– Jeżeli naprawdę tak bardzo kochała Justina, na pewno zrozumiałaby go, pomogła, gdyby zwierzył się jej, że jest gejem.
– Nigdy w życiu! Pogardzała każdą słabością! Jego wyznanie wstrząsnęłoby nią, oburzyło. – Popatrzył na Julie chłodno i dodał: – Najwyraźniej wyszła za mąż za niewłaściwego człowieka. Jak już wcześniej mówiłem, Stanhope'owie posiedli wszelkie możliwe słabości. Pili w nadmiarze, jeździli za szybko, trwonili majątki, a potem wżeniali się w rodziny, które mogły pomóc w odbudowaniu upadających fortun. Zabawa była ich głównym i chyba jedynym celem. Nigdy nie martwili się o jutro, nie troszczyli się o nikogo poza sobą – podobnie moi rodzice. Pędzili sto mil na godzinę po oblodzonej szosie. Posiadanie czwórki dzieci nie skłoniło ich do większej ostrożności.
– Czy Alex i Elizabeth są do nich podobni?
– Alex i Elizabeth mieli typowy dla naszej rodziny brak umiarkowania. – Odpowiedział rzeczowym, wypranym z emocji głosem. – W wieku szesnastu lat mieli już za sobą niejedno, a na pewno spore ilości narkotyków i alkoholu. Alex był dwa razy zatrzymany przez policję za prochy i hazard, i wypuszczony, oczywiście z czystą kartoteką. Gwoli sprawiedliwości należy przyznać, że nie było nikogo, kto mógłby wziąć ich w karby. Babka chętnie by tak postąpiła, ale dziadek o wzmożeniu dyscypliny nie chciał nawet słyszeć. W końcu wszyscy zostaliśmy uformowani na jego podobieństwo. A ona, nawet gdyby próbowała, niczego by nie zmieniła. W domu bywaliśmy jedynie gośćmi w czasie letnich wakacji. Dziadek życzył sobie, byśmy resztę roku spędzali w ekskluzywnych, prywatnych szkołach. A tam nikogo nie obchodziło, co robisz, dopóki jakąś większą wpadką nie naraziłeś ich na kłopoty.
– Chyba więc nie spełniali oczekiwań babki?
– Oczywiście, zresztą niechęć była wzajemna, możesz być pewna. Ale zawsze uważała, że mogliby wyjść na ludzi, gdyby w odpowiednim czasie poczuli twardą rękę.
Julie chłonęła każde słowo, od razu więc zauważyła zmianę w jego głosie. Chociaż wspominając o „słabościach” Stanhope'ow miał na myśli również siebie, w jego tonie wyczuła niesmak. Z mozaiki słów, a także domysłów, próbowała ułożyć obraz Zacka takiego, jaki wtedy był.
– A ty? Co czułeś do niej? – zapytała nieśmiało.
– Skąd przyszło ci do głowy, że moje uczucia wobec niej różniły się od tych, jakimi darzyli ją Elizabeth i Alex? – Zmarszczył czoło.
– Wyczuwam, że tak właśnie było. – Nie zmieszała się ani trochę.
Zaskoczony jej przenikliwością, w milczeniu skinął głową.
– Tak naprawdę, to podziwiałem ją. Prezentowała, jak na nas, przerażająco surowe normy moralne, ale przynajmniej je miała. Przy niej chciało się próbować stać się kimś lepszym. Oczywiście niemożliwe było spełnienie jej wymagań. Tylko Justinowi się udawało.
– Opowiedziałeś, co czuła do twoich braci i siostry. A jaka była wobec ciebie?
– Uważała, że jestem odbiciem dziadka.
– Tylko z wyglądu – od razu poprawiła Julie.
– A co za różnica? – zapytał ostro.
Julie miała wrażenie, że wdziera się na terytorium, na które nikt nie ma wstępu, ale nie potrafiła się powstrzymać.
– Chyba znasz różnicę, nawet jeżeli ona jej nie dostrzegała. Może wyglądałeś jak dziadek, ale ani trochę nie byłeś jak on. Byłeś podobny do niej. Justin przypominał ją wyglądem, poza tym niczym. To ty przejąłeś jej cechy charakteru.
Nachmurzoną miną nie udało mu się odwieść jej od wyrażenia do końca opinii, więc tylko, ironicznie skrzywiony, zauważył:
– Jak na dwudziestosześcioletnie dziecko jesteś zaskakująco pewna swojego zdania.
– Czego ty nie próbujesz! – Dostosowała się do jego tonu. – Jak nie udaje ci się mnie nabrać, obracasz wszystko w żart.
– Punkt dla ciebie – powiedział cicho. Pochylił się, by ją pocałować.
– A jeżeli – ciągnęła, trzymając głowę w taki sposób, żeby mógł sięgnąć jedynie policzka, a usta pozostawały nieosiągalne – wyśmiewanie się ze mnie nie daje spodziewanego efektu, starasz się mnie rozbawić.
Zduszonym śmiechem przyznał jej rację. Potem ujął ją za brodę i stanowczym ruchem przybliżył jej usta do swoich.
– Wiesz – rzekł z uśmiechem – jesteś niezwykle dociekliwa.
– Och, daj spokój, uciekanie się do komplementów nic ci nie pomoże! – Roześmiała się, udaremniając pocałunek. – Wiesz, że jestem całkiem bezradna, jak słyszę z twoich ust takie słowa. Dlaczego właściwie opuściłeś dom?
Objął wargami jej roześmiane usta.
– Cwaniara pierwszej klasy! – zdążyła jeszcze usłyszeć.
Poddała się. Dłońmi sięgnęła do jego ramion, uległa natarczywej perswazji pocałunku; włożyła weń całą duszę, czując, że obojętnie jak dużo mu daje, on dawał więcej.
Gdy wypuścił ją z objęć, myślała, że zaproponuje pójście do łóżka. Powiedział jednak:
– Nie mogę cię przechytrzyć, uznałem więc, że należą ci się te informacje. Potem chciałbym zostawić temat mojego pochodzenia i przeszłości. Teraz spróbuję zaspokoić twą ciekawość.
Julie nie wydawało się, by kiedykolwiek mogła dowiedzieć się o nim wystarczająco dużo, ale rozumiała niechęć Zacka do wspominania przeszłości. Skinęła głową, a on rozpoczął opowieść:
– Dziadek umarł, gdy byłem na pierwszym roku college'u i babce przypadła całkowita kontrola nad majątkiem. Pewnego dnia zażyczyła sobie naszej obecności: Alexa, wtedy szesnastoletniego, Elizabeth która miała siedemnaście lat i mojej – akurat przebywałem w domu w czasie letnich wakacji – i na tarasie urządziła rodzinne spotkanie we czworo. Nie będę rozwodził się nad tym, co się wydarzyło, w każdym razie mojemu rodzeństwu zakomunikowała, że koniec z nauką w prywatnej szkole. Mieli się uczyć na miejscu, z niewielkim kieszonkowym. Zapowiedziała jeszcze, że jeżeli złamią którykolwiek z warunków: żadnych narkotyków, żadnego alkoholu, żadnej rozpusty, natychmiast wyrzuci ich z domu, i to bez grosza. Żeby w pełni zrozumieć wagę tych gróźb, musisz wiedzieć, że do tej pory byliśmy przyzwyczajeni do korzystania z pieniędzy bez ograniczeń. Wszyscy rozbijaliśmy się drogimi, sportowymi samochodami, kupowaliśmy ubrania, jakich zapragnęliśmy. – Potrząsnął głową, na wargach błąkał się niewyraźny uśmiech. – Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Alexa ani Elizabeth tamtego dnia.
– A więc pogodzili się z losem?
– Oczywiście. Bo jaki mieli wybór? Bardzo lubili mieć i wydawać pieniądze, ale nie potrafiliby samodzielnie zarobić centa, o czym doskonale wiedzieli.
– A ty nie zamierzałeś się podporządkować i dlatego opuściłeś dom – próbowała odgadnąć.
Twarz Zacka upodobniła się do pozbawionej wyrazu, całkowicie obojętnej maski. Julie czuła się nieswojo za każdym razem, gdy tak wyglądał.
– To nie mnie zaproponowała takie warunki. – Po przeciągającej się chwili milczenia, dodał: – Kazała mi się wynosić i nigdy nie wracać. Bratu i siostrze zagroziła, że jeżeli kiedykolwiek spróbują się ze mną skontaktować albo dopuszczą, niby przypadkiem, do naszego spotkania, też ich wyrzuci. W jednej chwili straciłem rodzinę, dom. No więc oddałem kluczyki od samochodu – na jej żądanie – i podjazdem zszedłem ze wzgórza na szosę. Miałem około pięćdziesięciu dolarów na koncie w banku i ubranie, które nosiłem tamtego dnia. Kilka godzin później złapałem okazję – ciężarówkę, jak się okazało załadowaną rekwizytami przeznaczonymi dla „Empire Studio”, i tak wylądowałem w Los Angeles. Kierowca okazał się równym gościem. Zaprotegował mnie w firmie. Dostałem pracę przy załadunku i zdrowo się nauwijałem, dopóki reżyser, jakiś kretyn, w ostatniej chwili nie przypomniał sobie, że potrzebuje kilku dodatkowych statystów do sceny rozgrywającej się na podmiejskim podwórku. Tak wyglądał mój filmowy debiut. Potem wróciłem do college'u, a po dyplomie dalej kręciłem filmy. Koniec historii.
– Ale dlaczego babka potraktowała cię o wiele surowiej niż brata i siostrę? – Julie starała się nie zdradzić, jak bardzo jest przejęta.
– Musiała mieć swoje powody. – Wzruszył ramionami. – Pewnie przypominałem jej męża i całe zło, jakiego od niego doświadczyła.
– I nigdy potem… nigdy nie miałeś żadnej wiadomości od brata i siostry? Nie starałeś się po kryjomu porozumieć z nimi, a oni z tobą?
Czuła, że ze wszystkiego, o czym jej opowiedział, sprawa rodzeństwa doskwierała mu najmocniej.
– Przed ukazaniem się mojego pierwszego filmu posłałem do każdego z nich list zaopatrzony w adres zwrotny. Miałem nadzieję, że…
Będą dumni, dopowiedziała sobie Julie w myślach, będą się cieszyć. Odpiszą…
Zimny, zmartwiały wyraz jego twarzy był najlepszą odpowiedzią. Ale musiała się upewnić. Z każdą minutą lepiej go rozumiała.
– Odpowiedzieli?
– Nie. I nigdy więcej nie próbowałem się z nimi skontaktować.
– A jeżeli twoja babka przejęła ich korespondencję i nie otrzymali listów od ciebie?
– Dostali je. Wtedy już mieszkali osobno, w wynajętym mieszkaniu. Chodzili do miejscowej szkoły.
– Ależ Zack! Byli tacy młodzi, a sam wspominałeś o słabości ich charakteru. Byłeś starszy i o wiele mądrzejszy. Dlaczego nie zaczekałeś, aż dorosną, nie dałeś im drugiej szansy?
Sugestia Julie zdawała się wyczerpać jego cierpliwość, bo zimnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem powiedział:
– Nikt nie otrzymuje ode mnie szansy po raz drugi, Julie. Nie ma mowy!
– Ale…
– Dla mnie umarli.
– To idiotyczne! Tracisz tyle, ile oni. Nie możesz iść przez życie, paląc za sobą mosty, zamiast budować nowe. To samo destrukcyjna postawa i, w ostatecznym rozrachunku, uderzy w ciebie.
– Na dzisiaj wystarczy! – Wyglądał na solidnie rozeźlonego. W jego głosie zabrzmiała niebezpieczna nuta, ale Julie nie dała się zastraszyć.
– Na pewno jesteś o wiele bardziej podobny do babki, niż ci się wydaje!
– Moja cierpliwość się wyczerpuje, panienko.
Słysząc cierpki ton jego głosu, poddała się. Bez słowa wstała, zebrała puste szklanki i zaniosła do kuchni. Przeraził ją tą nowo ujawnioną cechą gwałtownej ostateczności, jaka pozwalała mu, bez spoglądania wstecz, wykreślać bliźnich ze swego życia. I nie tyle wstrząsnęły nią słowa, ile sposób, w jaki z zaciętym wyrazem twarzy je wypowiadał.
Po jej uprowadzeniu kierował się potrzebą osiągnięcia wyznaczonych celów, mimo to nigdy nie okazał brutalności. Aż do usłyszenia w jego głosie groźby, podkreślonej jeszcze mimiką, nie potrafiła zrozumieć, jak ktokolwiek mógł uznać Zacharego Benedicta za pozbawionego skrupułów mordercę. Teraz potrafiła sobie wyobrazić, dlaczego takim go widziano. Z całą wyrazistością uświadomiła sobie, że choć w łóżku łączyła ich intymna bliskość, w sumie pozostali sobie obcy. Poszła do swojego pokoju po coś do spania. Zapaliła górne światło i przebrała się. Była tak wytrącona z równowagi, że zamiast natychmiast wrócić do Zacka, pogrążona w myślach opadła na łóżko.
Na dźwięk jego głosu, pobrzmiewającego ostrzeżeniem, aż podskoczyła i gwałtownie odwróciła głowę.
– To bardzo nierozsądna decyzja, Julie, radziłbym ci dobrze się zastanowić.
Stał w drzwiach, oparty o futrynę; ręce skrzyżował na piersi, jego twarz nie wyrażała nic. Julie nie miała pojęcia, o jaką decyzję mu chodzi, i chociaż nadal sprawiał wrażenie kogoś odległego duchem, daleko mu było do pełnego grozy wyglądu sprzed chwili. Zastanawiała się nawet, czy tamto wrażenie nie było tylko wytworem jej wyobraźni, wzmocnionym jeszcze refleksami światła z kominka.
Wstała i powoli do niego podeszła. Niepewna, pytająco spoglądała mu w oczy.
– Czy według ciebie tak mają wyglądać przeprosiny?
– Nie wydaje mi się, bym miał za co. Arogancja była dla niego tak typowa, że Julie z trudem zachowała powagę.
– Powtarzaj słowo „szorstki” i zastanów się, kogo ci przypomina.
– Byłem szorstki? Nie miałem takiego zamiaru. Uprzedzałem, że ta rozmowa będzie dla mnie wyjątkowo nieprzyjemna. Ale ty się uparłaś.
Wyglądał na dotkniętego niesłuszną, jego zdaniem, krytyką, ale Julie nie myślała dać za wygraną.
– Aha, więc wszystko to moja wina. – Zatrzymała się tuż przed nim.
– Z pewnością. Cokolwiek to „to” ma znaczyć.
– Nie wiesz, o co chodzi, czy tak? Najwyraźniej nie zdajesz sobie sprawy, że przed chwilą mówiłeś do mnie tonem… – szukała właściwego słowa, ale w natłoku myśli nie wybrała najszczęśliwiej -…zimnym, niedelikatnym i nie w porę surowym.
Wzruszył ramionami z obojętnością, jak Julie podejrzewała, udawaną.
– Nie jesteś pierwszą, która zarzuca mi chłód. I jeszcze wiele innych niemiłych cech. Jestem skłonny zgodzić się z tobą – zimny, nieczuły, i… co jeszcze?
– Szorstki – dokończyła Julie, starając się powstrzymać uśmiech. Cała ta kłótnia wydawała jej się groteskowa. Zack ryzykował życie, by ją uratować, a gdy sądził, że mu się nie udało, chciał umrzeć. Tamte kobiety się myliły. Poczuła wyrzuty sumienia za to, co powiedziała, co powiedzieli sobie nawzajem.
A Zack zastanawiał się, czy Julie chce mścić się na nim za jakąś wyimaginowaną obrazę, śpiąc sama – co właśnie tak go rozzłościło -i wypróbowuje na nim idiotyczne kobiece sztuczki.
– Szorstki – powtórzył dobitnie. Marzył, by uniosła głowę i mógł zobaczyć jej minę teraz, od razu.
– Zack? – rozległo się gdzieś na poziomie jego brody. – Następnym razem, gdy jakaś kobieta zarzuci ci posiadanie którejś z tych cech, powiedz jej, by ci się lepiej przyjrzała. – Uniosła wzrok, ich oczy spotkały się. – Jeżeli to zrobi, zauważy, że charakteryzuje cię rzadko spotykana szlachetność i niezwykła delikatność.
Zupełnie zaskoczony, wolno rozprostowywał ramiona. Czuł, że serce w nim zamiera. Czy musi patrzeć na mnie w taki sposób? – pomyślał.
– Ale uważam cię także za apodyktycznego, władczego, aroganckiego, chyba rozumiesz… – Nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
– A ty i tak mnie lubisz… – przekomarzał się -…pomimo wszystko. – Grzbietem dłoni musnął jej policzek. Poczuł ogromną ulgę.
– Dopiszę jeszcze do mojej listy: próżny – zażartowała. W odpowiedzi przytulił ją do siebie.
– Julie – wyszeptał, pochylił głowę i pocałował ją w usta. – Idziemy!
– I do tego lubisz komenderować! – wydyszała mu w usta.
Wybuchnął śmiechem. Była jedyną kobietą, po której całowaniu ogarniała go trudna do pohamowania radość.
– Przypomnij mi, żebym nigdy więcej nie zbliżał się do dziewczyny mającej takie jak ty słownictwo! – Pocałował ją w ucho, jako że tej części ciała Julie nie mogła ukryć przed jego wargami. Językiem powędrował wokół konchy. Zadrżała, przywarła doń mocno i z trudem łapiąc oddech, wyszeptała:
– To jest niesamowicie seksowne… i bardzo, bardzo…
– A jednak nie istnieje nic wspanialszego od inteligentnej i spostrzegawczej kobiety – przyznał z uśmiechem.