1978
– Jestem pani Borowski z LaSalle, ośrodka do spraw rodzin zastępczych. – Po perskim dywanie kroczyła w stronę recepcjonistki kobieta w średnim wieku, z zarzuconą na ramię firmową torbą magazynu „Woolwortha”. Wskazując gestem dłoni drobną, apatycznie wlokącą się za nią jedenastolatkę, dodała chłodno: – A to Julie Smith, umówiona na wizytę u doktor Theresy Wilmer. Wrócę po nią, jak zrobię zakupy. Recepcjonistka uśmiechnęła się do dziewczynki.
– Doktor Wilmer zaraz cię przyjmie, Julie, a na razie usiądź sobie i wypełnij formularz, ile potrafisz. Gdy byłaś u nas poprzednio, zupełnie o nim zapomniałam.
Zbita z tropu świadomością, że ma na sobie podniszczone dżinsy i powyciągany żakiet, Julie niepewnie rozglądała się po eleganckiej poczekalni, przebiegała wzrokiem po delikatnych figurkach z porcelany stojących na antycznym stoliku do kawy i cennych rzeźbach z brązu wystawionych na marmurowych postumentach. Ominęła z daleka stolik i umieszczone na nim bibeloty. Usiadła na krześle stojącym obok olbrzymiego akwarium, w którym egzotyczne złote rybki, falując płetwami, kluczyły wśród koronkowej zieloności. Pani Borowski, już zza drzwi, wsadziła do pokoju głowę i ostrzegła:
– Julie ukradnie wszystko, co nie zostało przybite gwoździami. Jest cwana i szybka, lepiej niech pani dobrze na nią uważa.
Wściekła z upokorzenia, Julie opadła na krzesło. Wyciągnęła przed siebie nogi, starając się przybrać maksymalnie znudzoną pozę świadczącą o zupełnej obojętności na okropną uwagę pani Borowski. Ale cały efekt psuły jaskrawe kolory wstydu plamiące jej policzki, no i to, że nogami nie sięgała podłogi.
Po chwili usiadła jednak wygodniej i z przestrachem przyglądała się otrzymanej karcie. Choć wiedziała, że nie uda jej się odróżnić słów, spróbowała zrozumieć tekst. Z zawziętością, przygryzając język zębami, skoncentrowała się na drukowanych napisach. Pierwsze słowo zaczynało się na N jak słowo No na tablicach z napisem No Parking -przyjaciółka wytłumaczyła jej jego znaczenie. Następną literą na karcie było a, tak jak w słowie cat, ale pozostałe wyglądały już inaczej. Dłoń dziewczynki z pasją zacisnęła się na żółtym ołówku; całym wysiłkiem woli starała się opanować jakże jej znajome uczucie frustracji i gniewnej rozpaczy, ogarniające ją za każdym razem, gdy kazano jej czytać. Słowo cat poznała w pierwszej klasie, ale nigdzie więcej się z nim nie spotkała. Wściekła na tekst na karcie, którego nie rozumiała, zastanawiała się, dlaczego nauczyciele uczą dzieci takich idiotycznych słów jak cat, jeżeli nie można nigdzie na nie natrafić, poza głupimi książkami dla głupich uczniów.
Ale te książki nie były głupie, przypomniała sobie, ani nauczyciele. Inne dzieci w jej wieku pewnie w mig poradziłyby sobie z tą durną kartą! To ona jest głupia, bo nie umie przeczytać ani słowa!
Przecież, mówiła sobie, wiem mnóstwo o sprawach, o których inne dzieci nie mają pojęcia, bo nie obserwują wszystkiego tak uważnie. Jedno ze spostrzeżeń podpowiadało jej, że gdy dostaje się kwestionariusz do wypełnienia, trzeba zacząć od wpisania nazwiska.
Z pracowitą starannością, w poprzek górnej części karty wykaligrafowała
J – u – l – i – e – S – m – i – t – h, ale zaraz utknęła, niezdolna wypełnić dalszych rubryk. Znowu ogarnął ją gniew i zniechęcenie na głupi kawałek papieru, zaczęła więc myśleć o przyjemniejszych sprawach, jak choćby dotyk wiatru na twarzy wiosenną porą. Właśnie udało jej się wyczarować obraz siebie odpoczywającej pod wielkim, liściastym drzewem, podziwiającej wiewiórki skaczące z gałęzi na gałąź, gdy miły głos recepcjonistki gwałtownie zmusił ją do powrotu do podszytej poczuciem winy czujności.
– Coś nie w porządku z ołówkiem, Julie? Mocno przycisnęła zaostrzony koniec do dżinsów.
– Złamał się, proszę pani.
– Masz tu drugi.
– Boli mnie dzisiaj ręka – skłamała – i nie mam ochoty na pisanie. – Zerwała się. – Muszę iść do toalety, gdzie jest?
– Obok wind. Doktor Wilmer zaraz będzie wolna, nie odchodź za daleko.
– Dobrze – odpowiedziała posłusznie Julie. Po zamknięciu za sobą drzwi gabinetu odwróciła się, by popatrzeć na napis, uważnie studiowała początkowe litery, aby później, gdy wróci, mogła odszukać właściwy pokój.
– P – szeptała na głos, by lepiej zapamiętać – S – Y. – Zadowolona ruszyła przed siebie korytarzem, później przeszła przez wyłożony dywanami hol i skręciła w lewo. Dalej droga prowadziła w prawo, koło fontanny, a gdy w końcu dziewczynka dotarła do wind, odkryła, ku swemu zakłopotaniu, dwoje drzwi z wymalowanymi na nich słowami. Była niemal pewna, że to toalety, gdyż wśród fragmentów wiedzy, które skrzętnie gromadziła, znajdowała się informacja, iż drzwi do ubikacji w dużych budynkach zazwyczaj mają inne klamki niż te prowadzące do pomieszczeń biurowych. Trudność polegała na braku jakichkolwiek napisów, jak BOYS lub GIRLS – słowa, które umiała rozróżnić – brakowało też wizerunków mężczyzny i kobiety, informujących, gdzie wejść. Julie położyła dłoń na klamce drzwi bliższych windy, pchnęła lekko i zajrzała do środka. Wycofała się w pośpiechu na widok śmiesznie wyglądających muszli na ścianie, gdyż wiedziała jeszcze o dwóch rzeczach, całkowicie, jak sądziła, nieznanych innym dziewczętom: w toaletach dla mężczyzn wiszą pojemniki o dziwacznych kształtach, a oni wściekają się, gdy dziewczyna przyłapie ich, jak to robią. Otworzyła drugie drzwi i znalazła się we właściwej toalecie.
Uświadomiła sobie, że straciła sporo czasu i pośpiesznie wróciła tą samą drogą, aż doszła do części korytarza, w której powinno znajdować się biuro doktor Wilmer. Z uwagą zaczęła studiować litery. Nazwisko doktor Wilmer poprzedzały PSY, a na najbliższych drzwiach widniał napis PET; pomyślała, że pewnie źle zapamiętała i szybko weszła do środka. Nieznajoma, szpakowata kobieta popatrzyła na nią znad maszyny do pisania.
– Tak?
– Przepraszam, pomyliłam pokoje – wymamrotała czerwona ze wstydu Julie. – Czy pani wie, gdzie jest biuro doktor Wilmer?
– Doktor Wilmer?
– Tak, no wie pani, Wilmer, zaczyna się od P – S – Y!
– P-S-Y… aha, chodzi ci o Gabinet Psychiatrów! Apartament dwadzieścia pięć szesnaście, przy końcu korytarza.
Kiedy indziej Julie udałaby, że zrozumiała i szukałaby dalej, dopóki nie natrafiłaby na właściwe drzwi, ale teraz nie chciała się spóźnić.
– Może pani przeliterować?
– Słucham?
– Numery! – zawołała zdesperowana dziewczynka. – Proszę powiedzieć mi je tak: sześć-dziewięć-cztery-dwa, w ten sposób.
Kobieta popatrzyła na nią jak na osobę niezbyt rozgarniętą. Rzeczywiście taka jestem, pomyślała Julie, ale nie znoszę, gdy inni mi to wytykają. Po pełnym irytacji westchnieniu kobieta wyrecytowała:
– Doktor Wilmer zajmuje apartament dwa-pięć-jeden-sześć.
– Dwa-pięć-jeden-sześć – powtórzyła Julie.
– Czwarte drzwi po lewej stronie.
– Czemu nie mówiła pani tak od razu! Na widok Julie sekretarka doktor Wilmer podniosła wzrok znad maszyny.
– Zgubiłaś się?
– Ja? Ależ skąd! – skłamała dziewczynka, gwałtownie potrząsając gęstymi lokami. Wróciła na poprzednie miejsce i zaraz zainteresowała się stojącym obok akwarium, zupełnie nieświadoma, że jest obserwowana zza czegoś, co wyglądało jak zwyczajne lustro. Jej uwagę od razu zwróciła jedna z rybek: nie dawała znaku życia, dwie pozostałe pływały wokół, jakby rozważając pożarcie martwej towarzyszki. Julie uderzyła palcem w szklaną ściankę, by odgonić żarłoczne stworzenia, ale nie na wiele to się zdało, bo zaraz wróciły.
– Tam jest nieżywa rybka – powiedziała, usiłując mówić obojętnym tonem- mogę ją wyciągnąć.
– Sprzątający usuną ją wieczorem, ale dziękuję za dobre chęci.
Julie stłumiła w sobie irracjonalny protest przeciwko czemuś, co uważała za bezsensowne okrucieństwo wobec martwego stworzenia. To niesprawiedliwe, by coś tak niewyobrażalnie pięknego, w dodatku bezbronnego, zostało pozostawione ot tak sobie! Wzięła czasopismo ze stolika i udawała, że je przegląda, ale kątem oka nie przestała obserwować żywych ryb. Za każdym razem, gdy wracały skubać zmarłą koleżankę, Julie rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę sekretarki, by przekonać się, czy ta nie patrzy, i niby przypadkiem, wyciągniętą ręką stukała w szkło, płosząc nachalne stworzenia.
Kilka stóp dalej, z gabinetu po drugiej stronie lustra, doktor Theresa Wilmer obserwowała scenkę, a jej oczy zajaśniały zrozumieniem na widok bohaterskich wysiłków Julie, mających na celu obronienie martwej ryby, przy równoczesnym zachowaniu obojętnej miny na użytek siedzącej za biurkiem kobiety. Zwracając się do stojącego obok mężczyzny, psychiatry interesującego się jej najnowszym przedsięwzięciem, odezwała się ironicznie:
– Oto ona, „straszna Julie”, przerażająca nastolatka, określana przez niektórych z biura rodzin zastępczych nie tylko jako nierozgarnięta, ale także niezdolna do podporządkowania się, dodatkowo mająca fatalny wpływ na rówieśników – niespokojny duch, staczający się w otchłań młodocianej przestępczości. Czy słyszałeś o tym – mówiła dalej tonem lekko rozbawionym, z wyraźną nutą podziwu – że ta smarkula zorganizowała strajk głodowy w LaSalle? Namówiła czterdzieścioro pięcioro dzieci, w większości starszych, by razem domagali się lepszego jedzenia.
– Pewnie postąpiła tak, by zaspokoić nieodpartą potrzebę buntowania się przeciw kierownictwu? – Doktor John Frazier z uwagą przyjrzał się małej dziewczynce stojącej po drugiej stronie lustra.
– Nie – odparła oschle doktor Wilmer – szło o podstawową potrzebę: lepsze jedzenie. Wyżywienie w LaSalle jest wystarczające, ale zupełnie pozbawione smaku, wiem, bo sama próbowałam.
Frazier, zaskoczony, popatrzył na koleżankę.
– A co z kradzieżami? Ich nie można bagatelizować.
Opierając się ramieniem o ścianę, Terry skinęła głową w stronę dziecka i powiedziała z uśmiechem:
– Słyszałeś o Robin Hoodzie?
– No pewnie. Czemu pytasz?
– Bo właśnie patrzysz na uwspółcześnioną wersję młodocianego Robina. Julie potrafiłaby ukraść ci złoty ząb i nawet byś tego nie zauważył, jest niewiarygodnie zręczna.
– Nie sądzę, by to mogło być dostateczną rekomendacją do zamieszkania w Teksasie z twoimi niczego nie podejrzewającymi kuzynami, do których, jak rozumiem, zamierzasz ją posłać.
Wzruszyła ramionami.
– Julie kradnie jedzenie, ubrania czy zabawki, ale nie dla siebie. Rozdaje łupy młodszym dzieciom z LaSalle.
– Jesteś pewna?
– Jak najbardziej; sprawdziłam.
Niewyraźny uśmiech ukazał się na ustach Johna Fraziera, gdy przyglądał się dziewczynce.
– Bardziej niż Robin Hooda przypomina Piotrusia Pana. Wygląda zupełnie inaczej, niż się spodziewałem po przeczytaniu jej akt.
– Mnie także zaskoczyła – przyznała Terry. – Jak wynika z danych Julie, dyrektor Ośrodka Rodzin Zastępczych LaSalle, gdzie dziewczynka, obecnie przebywa, uznał ją za „problem wychowawczy ze szczególnym upodobaniem do wagarów, siania zamętu, kradzieży, włóczenia się w nieodpowiednim męskim towarzystwie”. – Po przeczytaniu aż tak krytycznej opinii doktor Wilmer spodziewała się wojowniczo nastawionej, twardej dziewczyny, której ciągłe eskapady z młodymi mężczyznami zaowocowały prawdopodobnie przedwczesnym zainteresowaniem sprawami seksu, a może nawet nadpobudliwością w tej materii. Dlatego też otworzyła usta ze zdziwienia, gdy przed dwoma miesiącami w jej biurze zjawiło się dziecko o wyglądzie małego, niechlujnego chochlika w dżinsach i podartej koszulce, z krótko ostrzyżonymi, kręconymi ciemnymi włosami. Zamiast młodocianej femme fatale, jakiej oczekiwała, doktor Wilmer ujrzała dziewczynkę z zabawną buzią urwisa, w której najwyraźniejszy akcent stanowiły olbrzymie, ocienione gęstymi rzęsami oczy. W postawie Julie Smith, gdy po raz pierwszy znalazła się przed biurkiem doktor Wilmer w wysuniętej przodu bródce i dłoniach wciśniętych w tylne kieszenie dżinsów było coś z chłopięcej buńczuczności.
Podczas pierwszego spotkania Theresa została oczarowana. Ale jej fascynacja Julie zaczęła się wcześniej, w chwili gdy pewnego wieczora u siebie w domu otworzyła jej teczkę i zaczęła czytać odpowiedzi w licznych testach, stanowiących część obiecującej metody, ostatnio przez nią opracowanej. Gdy skończyła, zaczynała rozumieć mechanizm myślowy tego dziecka, pojęła głębię bólu, poznając koleje losu dziewczynki: porzucona przez biologicznych rodziców, potem odtrącona przez dwie pary adopcyjnych, została skazana na spędzanie życia w chicagowskich slumsach, w kolejnych, zatłoczonych domach zastępczych. W rezultacie, w całym dotychczasowym życiu jedynym źródłem prawdziwego ludzkiego ciepła i oparcia byli jej towarzysze – niechlujne, zaniedbane jak ona dzieci, które natychmiast uznała za „swoje środowisko”, dzieciaki uczące ją ściągania towarów ze sklepowych półek i wagarowania. Bystrość Julie i zręczność jej palców spowodowały, że sprawdziła się w obydwu dziedzinach. Niezależnie od częstotliwości, z jaką lądowała w kolejnych domach zastępczych, w każdym nowym miejscu szybko zdobywała popularność i szacunek rówieśników, czego dowodem niech będzie wydarzenie sprzed kilku miesięcy: grupa chłopców zgodziła się zademonstrować jej metodę stosowaną podczas włamań do samochodów i sposób ich uruchamiania. Pokaz zakończyło zwinięcie całej grupy – wraz z Julie, tylko obserwatorką – przez zaalarmowanego chicagowskiego policjanta.
Dla Julie było to pierwsze aresztowanie i choć dziewczynka o tym nie wiedziała, także pierwsza w życiu szansa, ponieważ wydarzeniem tym ściągnęła na siebie uwagę doktor Wilmer. Po zatrzymaniu za usiłowanie kradzieży samochodu – niejako niesprawiedliwie – Julie została włączona do nowego, eksperymentalnego programu, obfitującego w testy psychologiczne, wywiady osobiście przeprowadzane przez doktor Wilmer i współpracującą z nią grupę ochotników, psychiatrów i psychologów. Jego zadaniem było uchronienie nieletnich, pozostających pod opieką państwa, przed zejściem na drogę przestępstwa lub przed czymś jeszcze gorszym.
W przypadku Julie Theresa Wilmer uparła się tego dokonać, a jak wszyscy wiedzieli, gdy pani doktor coś sobie postanowiła, zawsze doprowadzała sprawę do końca. Wytworne maniery i miły uśmiech trzydziestopięcioletniej Terry Wilmer zwiodły niejednego, konsekwentnym działaniem potrafiła pokonać każdą przeszkodę. Oprócz imponującej ilości medycznych dyplomów i drzewa genealogicznego, w którym można było zaczytywać się niczym w kronice towarzyskiej, przez naturę została szczodrze wyposażona w trzy cechy: intuicję, zdolność do współczucia i całkowitego oddania się pracy dla innych. Z niezmordowaną energią ewangelisty dążącego do zbawienia zbłąkanych duszyczek porzuciła kwitnącą praktykę prywatną, by poświęcić się sprawie ratowania bezradnych młodocianych ofiar obarczonego nadmiarem podopiecznych, wiecznie niedofinansowanego systemu opieki państwowej. By osiągnąć cel, doktor Wilmer starała się wykorzystywać każdą możliwość; swym entuzjazmem potrafiła zachęcić do współpracy kolegów, takich jak John Frazier. Casus Julie spowodował, że zwróciła się o pomoc do swych dalekich kuzynów, którzy wprawdzie nie byli zamożni, ale znaleźli miejsce w swym domu – a może także w czułych sercach? – dla jednej, niepospolitej, krzywdzonej przez los dziewczynki.
– Chciałam, byś rzucił na nią okiem – powiedziała Terry. Gdy zasłaniała lustro, zobaczyli, jak Julie wstaje, z rozpaczą spogląda na akwarium i szybkim ruchem wkłada obie ręce do wody.
– Co u diabła… – zaczął John Frazier i zdumiony w milczeniu patrzył, jak dziewczynka kroczy z ociekającą wodą martwą rybką w dłoniach w stronę zajętej pisaniem na maszynie rejestratorki.
Julie wiedziała wprawdzie, że nie powinna zmoczyć dywanu, ale nie mogła już dłużej znieść widoku tego cudownego stworzenia, z długimi, falującymi płetwami, rozszarpywanego przez inne rybki. Niepewna, czy siedząca za biurkiem kobieta dostrzegła ją, czy tylko ignoruje, podeszła od tyłu do krzesła.
– Przepraszam – wyrzuciła przesadnie podniesionym głosem, wyciągając przed sobą dłonie.
Sekretarka, całkowicie pochłonięta swym zajęciem, drgnęła nerwowo, potem gwałtownie odwróciła się, wydając stłumiony okrzyk na widok lśniącej, martwej rybki tuż przed własnym nosem.
Julie cofnęła się o krok, ani myślała kapitulować.
– Nie żyje – powiedziała śmiało, starając się załamaniem głosu nie zdradzić żalu, jaki odczuwała. – Inne ją zjedzą, nie chcę na to patrzeć Obrzydliwe! Jeżeli da mi pani kawałek papieru, zawinę ją, wtedy będzie można wsadzić pakunek do kosza na śmieci.
Opanowując zaskoczenie, kobieta próbowała zachować powagę. Wysunęła szufladę, wyjęła kilka bibułek i podała dziecku.
– Chciałabyś wziąć ją do domu i tam pochować?
Julie marzyła właśnie o tym, ale zdawało jej się, że usłyszała w głosie tamtej nutę rozbawienia, szybko więc opakowała rybkę w bibułkowy całun i podała sekretarce.
– Nie jestem taka głupia, psze pani, to tylko ryba, żaden królik czy coś takiego.
Po drugiej stronie lustra Frazier parsknął cicho i potrząsnął głową.
– Strasznie by chciała wyprawić rybce prawdziwy pogrzeb, ale duma nie pozwala jej się do tego przyznać. – Po chwili milczenia zapytał:- A co z brakiem uzdolnień? Jeśli dobrze zapamiętałem, jest na poziomie drugiej klasy.
Doktor Wilmer tylko prychnęła. Sięgnęła po leżący na biurku, oprawiony w szary papier zeszyt z wynikami testów, jakie Julie ostatnio przeszła. Podsunęła go koledze i z uśmiechem powiedziała:
– Zwróć uwagę na ilość punktów, jaką otrzymała przy testach ustnych, gdy nie musiała czytać.
John Frazier zajrzał w zeszyt i wybuchnął gardłowym śmiechem.
– To dziecko ma współczynnik inteligencji wyższy ode mnie.
– Julie jest niezwykła pod wieloma względami, John. Domyślałam się tego już wtedy, gdy przeglądałam jej akta, gdy poznałam osobiście, miałam pewność. Jest pełna życia, odważna, wrażliwa i nieprzeciętnie bystra. Pod łobuzerską pozą kryje się rzadko spotykana łagodność, gorące nadzieje, donkiszoterski optymizm, nie opuszczający jej nawet w najgorszych tarapatach. Nie może wpłynąć na swój los, dlatego całym sercem oddaje się opiece nad dziećmi w każdym domu zastępczym, do którego ją posyłają. Kradnie i kłamie dla nich, zachęca do głodowego strajku, a one idą za nią wszędzie, jak za dźwiękami zaczarowanego fletu. W wieku jedenastu lat jest urodzoną przywódczynią, ale jeżeli możliwie szybko jej energia nie zostanie właściwie skierowana, niektóre z jej działań mogą zaprowadzić ją do poprawczaka, a w końcu do więzienia. Jednak w tej chwili bardziej martwię się czym innym.
– Co masz na myśli?
– To, że pomimo wspaniałych cech charakteru, poziom poczucia własnej wartości jest u tej dziewczynki przerażająco niski, niemal zerowy. Ponieważ została pominięta przy adopcji, uważa się za kogoś gorszego, nie do pokochania. Nie umie czytać tak dobrze jak rówieśnicy, uważa się więc za kompletną idiotkę, nie potrafiącą się czegokolwiek nauczyć. A najgorsze, że znalazła się na granicy zrezygnowania. Wieczna marzycielka, o krok od utraty złudzeń. – Z biorącą się z głębokiego przekonania siłą Terry dodała: – Nie pozwolę, by zmarnowane zostały możliwości Julie, jej nadzieja, optymizm.
Słysząc ton koleżanki, doktor Frazier uniósł brwi.
– Wybacz, że o tym przypominam, Terry, ale czy przypadkiem to nie ty właśnie uczyłaś nas, by do spraw pacjentów nie podchodzić zbyt emocjonalnie?
Ze smutnym uśmiechem Theresa oparła się o biurko, nie próbowała zaprzeczać.
– Łatwiej było trzymać się tej zasady, mając do czynienia z dzieciakami z bogatych rodzin, które uważały się za pokrzywdzone, gdy na szesnaste urodziny nie otrzymały sportowego samochodu za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Poczekaj, aż spotkasz więcej takich dzieci jak Julie – zależnych od systemu stworzonego do opieki nad nimi, nie dających się w niego wpasować. Stracisz noc, rozmyślając o nich, jeżeli nawet nigdy przedtem ci się to nie przytrafiło.
– Pewnie masz rację – powiedział z westchnieniem, oddając teczkę. – A tak z ciekawości, dlaczego nikt jej nie zaadoptował?
Wzruszyła ramionami.
– Główna przyczyna to jej fatalny pech, zbieg niefortunnych wydarzeń. Według akt Departamentu Spraw Dzieci i Rodziny została porzucona w jakimś zaułku, gdy liczyła zaledwie kilka godzin życia. W szpitalnej karcie odnotowano, że była wcześniakiem, urodzonym dziesięć tygodni przed terminem. Z tego powodu oraz złego stanu, w jakim przywieziono ją na oddział, wyniknęły liczne komplikacje zdrowotne, ciągnące się aż do siódmego roku życia; była dzieckiem bardzo wątłym, co pewien czas na nowo trafiała do szpitala.
– Gdy miała dwa lata, pracownicy agencji znaleźli dla niej rodziców, ale w trakcie procedury adopcyjnej para zdecydowała się na rozwód, więc dziewczynka wróciła do centrum rodziny. Kilka tygodni później umieszczono ją u innego małżeństwa, wcześniej prześwietlonego na wszystkie strony. Akurat wtedy Julie zachorowała na zapalenie płuc, a nowi rodzice, którzy stracili własne dziecko, gdy było w jej wieku, kompletnie rozłożyli się emocjonalnie i wycofali z adopcji. Potem umieszczono ją w rodzinie zastępczej, niestety, po kilku tygodniach pracownik zajmujący się sprawą został poważnie ranny w wypadku i już nigdy nie powrócił do pracy. Odtąd rozpoczyna się przysłowiowa komedia pomyłek. Zaginęły akta Julie…
– Co takiego? – krzyknął z niedowierzaniem doktor Frazier.
– Nie osądzaj pracowników z centrum rodziny zbyt surowo, wiem, co sobie myślisz. W przeważającej liczbie są zaangażowani, pełni poświęcenia i bardzo odpowiedzialni, ale to tylko ludzie. Zważywszy na ogrom pracy i permanentne niedofinansowanie, zdumiewające, że pracują aż tak dobrze. W każdym razie, by się już nie rozwodzić nad tematem, rodzice zastępczy, którzy mieli pod opieką całe mrowie dzieci, założyli, że znalezienie dla Julie, dziewczynki chorowitej, rodziców adopcyjnych, będzie niezwykle trudne. Zanim w centrum przypomniano sobie o Julie, minął najwłaściwszy do adopcji wiek. Miała już wtedy za sobą niejedną chorobę, a gdy przeniesiono ją z domu zastępczego do następnego, przyplątała się astma. Przechorowała większość pierwszej i drugiej klasy, ale była taką „słodką małą dziewczynką”, że nauczyciele przepychali ją z klasy do klasy. Jej nowi rodzice mieli pod opieką troje kalekich dzieci i, zajęci nimi, nie zauważyli, że Julie nie radzi sobie w szkole – no bo przecież otrzymywała promocje. Ale w czwartej klasie Julie sama zrozumiała, że nie poradzi sobie, więc symulowała choroby, by tylko pozostać w domu. Gdy opiekunowie połapali się, w czym rzecz, nalegali, by szła do szkoły, wtedy podjęła decyzję najbardziej dla niej oczywistą: by uniknąć szkolnych upokorzeń, wagarowała, włócząc się z rówieśnikami z ulicy. Jak już mówiłam, jest pełna życia, odważna i sprytna, szybko nauczyła się, jak ściągać towar ze sklepowych półek i nie dać przyłapać się na włóczęgostwie.
Dalszą historię w większości znasz: w końcu złapano ją na kradzieży w sklepie, podczas wagarów, i wysłano do LaSalle, dokąd kieruje się dzieci nie mogące zaadaptować się w rodzinach zastępczych. Kilka miesięcy temu zatrzymano ją – uważam, że niesprawiedliwie – razem z grupą starszych chłopców, którzy demonstrowali jej najnowszą metodę uruchamiania samochodów. – Tłumiąc śmiech, Terry dokończyła: – Julie była tylko wdzięczną obserwatorką, jednak teraz wie już, jak to zrobić. Proponowała nawet, że mi pokaże. Możesz sobie wyobrazić? Ta maleńka dziewczynka z ogromnymi, niewinnymi oczami potrafi, bez kluczyka, uruchomić samochód! Ale przynajmniej nie po to, by go ukraść; bierze tylko rzeczy, które mogą przydać się dzieciom z LaSalle.
Ze znaczącym uśmiechem, Frazier wskazał głową lustro.
– Założę się, że „przyda” im się czerwony ołówek, długopis i garść cukierków.
– Co takiego?
– W czasie gdy ze mną rozmawiałaś, twoja wszechstronnie utalentowana pacjentka zwędziła to wszystko z recepcji.
– Wielki Boże! – westchnęła doktor Wilmer, choć w jej głosie nie było znać, by zbytnio przejęła się. Popatrzyła przez lustro.
– Jest dostatecznie szybka, by wyczarować królika z kapelusza – powiedział Frazier, z trudem kryjąc podziw. – Przyprowadź ją tu, zanim znajdzie sposób na wyniesienie ukradkiem akwarium. Założę się, że dzieciaki w LaSalle ucieszyłyby egzotyczne rybki.
Rzuciwszy okiem na zegarek, Theresa powiedziała:
– Zaraz powinni zadzwonić do mnie z Teksasu Mathisonowie i powiedzieć, kiedy będą mogli ją przyjąć. Chciałabym przekazać Julie dobrą wiadomość. – Telefon na biurku zadzwonił, w słuchawce rozległ się głos sekretarki:
– Pani Mathison chce rozmawiać z doktor Wilmer.
– Nareszcie – ucieszyła się Terry.
John Frazier popatrzył na zegarek.
– Za kilka minut mam pierwsze spotkanie z Cara Peterson. – Ruszył w stronę drzwi, ale z ręką na klamce zatrzymał się i wykrzywiając w uśmiechu usta, dodał: – Przyszło mi do głowy, że w twoim programie podział pracy jest mocno niesprawiedliwy, ty dostajesz dziewczynę kradnącą cukierki i ołówki dla biednych dzieci, ja Carę, która próbowała zgładzić zastępczego ojca. Ty dostajesz Robin Hooda, ja Lizzie Borden.
– Ale ty uwielbiasz wyzwania – odpowiedziała ze śmiechem Theresa Wilmer, a później, sięgając po słuchawkę, dodała poważnie: – Zamierzam zwrócić się do centrum rodziny, by przeniesiono panią Borowski z LaSalle do innego ośrodka, w którym będzie się opiekować wyłącznie niemowlętami i małymi dziećmi. Pracowałam z nią wcześniej i wiem, że z maluchami radzi sobie doskonale. One potrzebują pieszczot, a nie łamią przepisów. Nie powinna sprawować opieki nad nastolatkami, nie potrafiąc odróżnić drobnego nieposłuszeństwa, wynikającego z buntu wieku dorastania, od czynów przestępczych.
– Czy przypadkiem nie odkuwasz się na niej za uprzedzenie sekretarki, że Julie ukradnie wszystko, czego się uważnie nie pilnuje?
Doktor Wilmer, zanim jeszcze podniosła słuchawkę, powiedziała:
– Bynajmniej, ale to jeszcze jeden dowód potwierdzający moją opinię o niej.
Gdy skończyła rozmowę, wstała i podeszła do drzwi. Nie mogła doczekać się niespodzianki, jaką miała sprawić Julie Smith.