ROZDZIAŁ 17

Jechali pełne dziesięć minut, zanim Zack poczuł, jak dławiący niepokój powoli odpływa. Głęboko wciągnął powietrze – pierwszy swobodny oddech od wielu godzin. Nie, poprawił się w myślach, od miesięcy, nawet od lat. Uczucie beznadziejnej bezradności dręczyło go tak długo, że teraz, uwolniony od niego, poczuł niemal zawrót głowy. Obok przemknął czerwony samochód, który przy wjeździe na autostradę zajechał im drogę i w poślizgu zawirował na jezdni. Kolizji uniknęli tylko dlatego, że siedząca za kierownicą Julie prowadziła z rzadko spotykaną zręcznością, ale i tak od zderzenia dzieliło ich kilka cali. Niestety, ona także jechała zdecydowanie za szybko, z arogancką brawurą i lekkomyślnością typowymi, jak wiedział, dla Teksańczyków.

Zastanawiał się właśnie nad sposobem namówienia jej, by pozwoliła mu prowadzić, ale odezwała się pierwsza.

– Może pan się odprężyć, zwolniłam – powiedziała lekko rozbawionym głosem. – Nie chciałam pana przestraszyć.

– Nie bałem się – rzekł z niezamierzoną ostrością.

Popatrzyła na niego spod oka i na jej twarzy pojawił się pobłażliwy uśmiech.

– Zaparł się pan obiema rękami o deskę rozdzielczą, to mówi samo za siebie.

Dwie rzeczy uderzyły Zacka od razu: tak długo siedział w zamknięciu, by lekko kpiąca konwersacja pomiędzy dorosłymi odmiennej płci stała mu się całkiem obca – to raz, druga, to zapierający dech uśmiech dziewczyny. Zaczynał się w oczach, potem rozjaśniał całą twarz, zmieniając ją z dość ładnej w urokliwą. Myślenie o towarzyszce było o wiele przyjemniejsze od zastanawiania się nad sprawami, na które i tak nie miał wpływu, dlatego skupił się na niej. Poza odrobiną szminki jej twarz pozostawała wolna od makijażu. Dziewczyna zaskakiwała świeżością, ujmowała prostotą ułożenia lśniących, gęstych, brązowych włosów. Dawał jej najwyżej dwadzieścia lat. Ale jak na „dwudziestkę”, pomyślał, jest za pewna siebie.

– Ile pani ma lat? – zapytał wprost i natychmiast pożałował pytania. Jeżeli uda mu się uniknąć więzienia, od nowa będzie musiał uczyć się rzeczy, z którymi, jak niegdyś mu się zdawało, urodził się – zasad grzeczności, umiejętności prowadzenia rozmów z kobietami.

Ona jednak, zamiast okazać, jaka jest urażona, posłała mu ten swój hipnotyzujący uśmiech.

– Mam dwadzieścia sześć lat – powiedziała rozbawionym tonem.

– O Boże! – wyrwało mu się, zaskoczonemu własną niezręcznością. – To znaczy – wyjaśnił – nie sądziłem, że ma pani tyle lat.

Zdawała się wyczuwać jego zmieszanie, bo z uśmiechem powiedziała:

– Może dlatego, że dopiero od kilku tygodni.

Wolał nie ryzykować ponownego nietaktu; w milczeniu patrzył, jak wycieraczki cierpliwie rzeźbią półksiężyc w śniegu na szybie i zastanawiał się, czy pytanie, jakie przygotowywał, nie zawiera czegoś niestosownego. Wreszcie uznał kwestię za neutralną.

– Czym się pani zajmuje?

– Jestem nauczycielką.

– Nie wygląda pani.

Nie wiedział, dlaczego w jej oczach znów zaigrały iskierki wesołości, w dodatku zauważył, że powstrzymywała się, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Kompletnie zdezorientowany, odezwał się ostro:

– Powiedziałem coś śmiesznego? Julie potrząsnęła głową.

– Skądże znowu, tak właśnie mówią wszyscy starsi. Zack nie wiedział, czy „starsi” miało odnosić się do niego, bo nie dało się ukryć, przy niej wyglądał na starca, czy żartowała z jego niezręcznych uwag dotyczących jej wieku i wyglądu. Właśnie się nad tym zastanawiał, gdy z jej ust padło pytanie, jak zarabia na życie. Wybrał pierwszy zawód, jaki przyszedł mu do głowy i nie kłócił się z tym, co już o sobie mówił.

– Pracuję w budownictwie.

– Naprawdę? Mój brat też buduje domy, ma firmę. Co konkretnie pan robi?

Zack tylko od biedy potrafiłby powiedzieć, którym końcem młotka wbija się gwoździe, i teraz żałował, że nie wybrał innego zajęcia albo, jeszcze lepiej, nie milczał.

– Ściany – odpowiedział wymijająco – buduję ściany.

Przestała patrzyć na drogę, czym wystraszyła go nie na żarty, a intensywność, z jaką na niego spojrzała, do reszty zbiła go z tropu.

– Ściany? – powtórzyła, a w jej głosie zabrzmiało zaskoczenie. Po chwili milczenia indagowała dalej: – A jaką ma pan specjalność?

– Właśnie ściany – mruknął pod nosem, wściekły na siebie za poruszenie tego tematu. – To moja specjalność, stawiam ściany.

Julie pomyślała, że za pierwszym razem musiała źle zrozumieć.

– Ściany ocieplające! – wykrzyknęła ucieszona. – Oczywiście, tym pan się zajmuje.

– Zgadza się.

– W takim razie dziwią mnie pańskie kłopoty ze znalezieniem pracy, fachowcy od ocieplania są w cenie.

– Ja nie jestem fachowcem – powiedział obojętnie. Nie miał ochoty ciągnąć tematu dalej.

Julie, słysząc jego odpowiedź, z trudem powstrzymała śmiech. Całą uwagę skupiła na prowadzeniu samochodu. Co za niezwykły człowiek, pomyślała. Nie wiedziała, czy darzy go sympatią i jest zadowolona z towarzystwa, czy wolałaby podróżować samotnie. W dodatku przez cały czas nie mogła pozbyć się niemiłego uczucia – Aldrich kogoś jej przypominał. Żeby mogła zobaczyć, choć przez chwilę, jego twarz bez okularów! Miasto zniknęło w lusterku, nad nimi rozciągało się ciężkie niebo, ponure we wcześnie zapadającym zmierzchu. Jechali już z pół godziny. Nagle Zack popatrzył w boczne lusterko i aż zdrętwiał z przerażenia. Jakieś pół mili za nimi jechał policyjny wóz i jak szalony migotał czerwonymi i niebieskimi światłami.

Po chwili usłyszał syrenę.

Dziewczyna też usłyszała; spojrzała w lusterko, zdjęła nogę z gazu i zjechała na pełne śnieżnych muld pobocze. Zack sięgnął do kieszeni kurtki, wyczuł kolbę pistoletu. Nie wiedział jeszcze, jak się zachowa, jeżeli gliniarz zajedzie im drogę. Radiowóz był tuż-tuż; Zack prawie widział twarze dwóch policjantów, siedzących na przednim siedzeniu. Samochód przemknął obok… i za chwilę zniknął im z oczu.

– Gdzieś przed nami musiał być wypadek – powiedziała. Wjechali na wzgórze i zatrzymali się na zaśnieżonej szosie, na końcu czegoś, co przypominało przynajmniej pięciomilowy korek. Chwilę później minęły ich na sygnale dwie karetki.

Poziom adrenaliny opadł; Zack siedział roztrzęsiony i słaby. Poczuł się, jak gdyby nagle utracił zdolność żywszego reagowania na cokolwiek. A przecież musiał zrealizować dokładnie przemyślany plan ucieczki, który, choćby z powodu swej prostoty, powinien się powieść. I tak by się stało, gdyby Hadley nie przełożył terminu wyprawy do Amarillo. Przez to opóźnienie wszystko potoczyło się inaczej niż powinno. Nie był nawet pewien, czy umówiony człowiek dalej czeka na telefon w hotelu w Detroit, po którym miał wynająć samochód i jechać do Windsoru. A Zack, dopóki nie oddalą się od Amarillo, nie chciał prosić dziewczyny o zatrzymanie się koło telefonu. Co więcej, choć Kolorado leżało zaledwie o 130 mil stąd, za wąskim pasem Oklahomy, aby tam się dostać, powinien jechać na północny zachód. Przyszło mu do głowy, że na jego mapie, prócz Kolorado, mogą być także widoczne fragmenty Oklahomy i Teksasu i postanowił spróbować w y -szukać inną drogę, która zaprowadzi go do upragnionego miejsca. Poruszył się niespokojnie.

– Chyba rzucę okiem na mapę.

Julie pomyślała, że chce sprawdzić, którędy prowadzi droga do miasta w Teksasie, gdzie czeka na niego praca.

– Dokąd się pan wybiera? – zapytała.

– Ellerton – odpowiedział z uśmiechem. Sięgnął za złożone oparcie siedzenia po torbę leżącą przy tylnych drzwiach samochodu. – Tę pracę załatwiałem w Amarillo. Ale na placu budowy jeszcze nie byłem – dodał na wypadek, gdyby zapytała o szczegóły.

– Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek słyszała o Ellerton. – Kilka chwil później, gdy starannie rozłożył mapę, z przypiętą do niej, zapisaną na maszynie kartką, Julie zapytała: – Znalazł pan?

– Nie. – Aby odwieść ją od dalszych pytań o nieistniejącą miejscowość, pomachał do niej kartką i odwrócił się, by z powrotem wsadzić ją do torby. – Tu mam dokładne wskazówki, trafię bez kłopotu – wyjaśnił.

Kiwnęła głową, z uwagą patrzyła na znajdujący się przed nim zjazd.

– Chyba pojadę tamtędy i ominę miejsce wypadku.

– Dobry pomysł. – Zwykła wiejska droga z początku biegła mniej więcej równolegle do autostrady.

– Może jednak nie taki dobry – powiedziała Julie, gdy coraz bardziej odbijali w prawo.

Zack nie odpowiedział. Przy skrzyżowaniu przed nimi widać było nieczynną stację benzynową, na skraju pustego placu stała budka telefoniczna, drzwi były otwarte.

– Jeżeli może pani się zatrzymać, chciałbym zatelefonować. To nie potrwa długo.

– Nie ma sprawy. – Julie zaparkowała pod lampą uliczną, niedaleko budki, i patrzyła, jak jej towarzysz podróży wkracza w plamę światła. Zmrok zapadł wcześniej niż zwykle. Burza zdawała się ich doganiać, miotając śniegiem z siłą niezwykłą nawet jak na te okolice Teksasu, znane z gwałtownych zmian pogody. Aby wygodniej jej było prowadzić, postanowiła zdjąć obszerną kurtkę i włożyć rozpinany sweter. Z nadzieją, że usłyszy prognozę pogody, włączyła radio, potem wysiadła, podeszła do tylnych drzwi samochodu i otworzyła je.

Usłyszała, jak spiker z Amarillo zachęca do kupna nowego samochodu w firmie Wilson Ford:

„Bob Wilson sprzeda za najlepszą cenę, zawsze i wszędzie…”

Czekając na komunikat, zdjęła kurtkę i wyciągnęła z walizki brązowy, moherowy sweter. W oczy rzuciła jej się wystająca z torby Zacka mapa. Nie wzięła swojej, a nie do końca była pewna, czy droga, którą jadą, połączy się z autostradą i czy jej pasażerowi nie byłoby wygodniej pojechać dalej z kimś innym. Spojrzała w stronę budki. Chciała spytać o pozwolenie, unosząc mapę, ale on, zajęty rozmową, stał odwrócony do niej plecami. Założyła, że nie miałby n i c przeciwko temu. Przytrzymując rogi, które wiatr wyrywał z rąk, rozłożyła mapę na tylnych drzwiach samochodu.

Dopiero po chwili zorientowała się, że nie widzi Teksasu, lecz Kolorado. Zaskoczona, spojrzała na dołączoną kartkę. Dokładnie na 26,4 mili za Stanton – czytała – znajdziesz się na nieoznakowanym skrzyżowaniu. Teraz zacznij wyglądać wąskiej, bitej drogi odchodzącej w prawo i znikającej wśród drzew jakieś piętnaście jardów od szosy. Dom znajduje się na końcu tej drogi, około pięciu mil od miejsca skrętu. Nie widać go ani z szosy, ani z gór.

Julie ze zdumienia otworzyła usta. A więc on nie zdąża za pracą do Teksasu, ale do jakiegoś domu w Kolorado?!

W radiu skończyły się reklamy i spiker powiedział: „Za chwilę podamy szczegóły o zbliżającej się burzy, ale najpierw najświeższe wiadomości z biura szeryfa…”

Julie prawie nie słyszała, patrzyła na wysokiego mężczyznę w budce telefonicznej i znów poczuła dręczące uczucie… skąd go zna? Stał odwrócony do niej plecami, okulary trzymał w ręce. Jakby czując jej wzrok, obejrzał się. W jej rękach dojrzał mapę, a Julie, niemal równocześnie, wyraźnie zobaczyła jego twarz.

„Dzisiaj po południu, około godziny czwartej – mówił glos w radiu – funkcjonariusze służby więziennej odkryli, że z więzienia w Amarillo uciekł skazany za morderstwo Zachary Benedict…”

Jak zahipnotyzowana patrzyła na surową, zapadniętą twarz.

Rozpoznała ją.

– Nie! – krzyknęła, gdy rzucił słuchawkę i biegiem ruszył w jej stronę. Szarpnęła drzwi samochodu i przez przednie siedzenie sięgnęła, by zamknąć te od strony pasażera, ale sekundę się spóźniła. Zack dopadł samochodu i złapał ją za rękę. Przerażenie obezwładniało ją, ale i dodawało sił. Uwolniła się i bokiem wysunęła na zewnątrz. Padając, uderzyła biodrem o ziemię, ale zaraz zerwała się na nogi i biegła, ślizgając się na śniegu; wołała o pomoc, choć wiedziała, że znikąd nie może jej oczekiwać. Złapał ją od razu, szarpnął do tyłu i przycisnął do samochodu.

– Zamknij się i stój spokojnie! – warknął.

– Możesz zabrać wóz! – krzyknęła Julie. – Weź go, tylko mnie zostaw.

Nie zwracał na nią uwagi, rozglądał się za mapą, zaniesioną przez wiatr do pordzewiałego pojemnika na śmieci, stojącego piętnaście stóp dalej, po tym jak Julie wypuściła ją z rąk. Jak na zwolnionym filmie zobaczyła, że wyjmuje z kieszeni czarny przedmiot – pistolet! -i mierzy w jej stronę, potem schyla się po mapę. Rany boskie, on ma broń!

Nie mogła opanować drżenia ciała. Z niedowierzaniem, na granicy histerii, słyszała, jak głos w radiu potwierdza jeszcze raz wiadomość: „Benedict jest niebezpiecznym przestępcą, jest uzbrojony. W przypadku napotkania go należy zawiadomić policję w Amarillo. Nie nawiązywać ze skazanym kontaktu. Drugi zbiegły więzień, Dominie Sandini, znajduje się już pod kluczem…”

Pod Julie ugięły się nogi. Patrzyła, jak mężczyzna zbliża się, w jednej ręce trzyma broń, w drugiej mapę. Reflektory nadjeżdżającego samochodu oświetliły wzniesienie ćwierć mili przed nimi; Zack schował broń do kieszeni, ale nie wyjmował ręki.

– Wsiadaj! – rozkazał.

Julie obejrzała się na nadjeżdżającego pickupa i rozpaczliwie kalkulowała, czy ma szanse zwrócenia uwagi kierowcy.

– Nawet nie próbuj – ostrzegł śmiertelnie poważnym głosem.

Serce w jej piersi biło jak oszalałe, obserwowała, jak na skrzyżowaniu auto skręca w lewo. Nie miała wyboru – posłuchała rozkazu. Nie tutaj, jeszcze nie, pomyślała. Instynkt podpowiadał, że ta okolica jest zbyt mało uczęszczana, by mogła liczyć na jakąkolwiek pomoc.

– Ruszaj się! – Ujął ją za ramię i pchnął w stronę samochodu. Julie Mathison, w gęstniejącym zmroku zimowego wieczora, szła niepewnie po zaśnieżonym placu obok uzbrojonego, zbiegłego mordercy, mierzącego do niej z pistoletu. Ogarnęło ją przerażające uczucie: są bohaterami jego filmu, tego, w którym zakładnik zostaje zabity.

Загрузка...