Zack skończył jeść, wygodniej rozparł się na kanapie i założył nogę na nogę. W milczeniu obserwował płomienie tańczące na palenisku, a Julie, teraz już w spokoju, kończyła kolację. Próbował skupić myśli na dalszej podróży, ale syty i odprężony wciąż wracał do zdumiewającego – i przewrotnego – kaprysu losu, który spowodował, że Julie Mathison siedziała naprzeciwko. W ciągu długich tygodni przygotowań obmyślał każdy szczegół ucieczki i marzył o swej pierwszej nocy w tym domu.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógłby mieć towarzystwo. Dla tysiąca powodów byłoby lepiej, gdyby pozostał sam. Ale skoro ona już tu jest, nie może, jak gdyby nic, zamknąć jej w pokoju na klucz, podawać jedzenie i udawać, że nic się nie stało. Jednak już po pierwszej godzinie spędzonej w jej towarzystwie miał ochotę postąpić właśnie tak, bo zmusiła go do zadumy nad swym życiem, nad tym, czego w nim zabrakło i czego nigdy mieć nie będzie.
Pod koniec tygodnia ruszy dalej, a tam, dokąd się wybiera, nie znajdzie luksusowych górskich chatek z przytulnie huczącym na kominku ogniem; nie będzie wiódł wzruszających rozmów o małych, kalekich chłopcach z panią nauczycielką o oczach jak anioł i uśmiechu, który mógłby skruszyć kamień. Nie pamiętał, by kiedykolwiek widział kobiecą twarz rozjaśniającą się tak jak jej, gdy opowiadała o „swoich dzieciach”! Znał wiele młodych, ambitnych dziewcząt, które zachwycała perspektywa otrzymania od niego roli czy chociaż biżuterii, najwspanialszych aktorek – na scenie lub poza nią, w łóżku i poza łóżkiem – odgrywających nad wyraz przekonująco namiętność i miłość, ale aż do dzisiejszego wieczora nie spotkał się z czymś tak autentycznym, szczerym, prawdziwym.
Gdy w wieku osiemnastu lat, w kabinie półciężarówki jechał do Los Angeles, krztusząc się łzami, które ze wszystkich sił próbował ukryć, poprzysiągł sobie nigdy nie patrzyć za siebie, nie zastanawiać się, jak jego życie mogłoby wyglądać, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Jednak teraz, w wieku trzydziestu pięciu lat, gdy uczynki, które popełnił lub jakich był świadkiem, zmieniły go, uczyniły twardym, na widok Julie Mathison nie mógł oprzeć się pokusie oddania się marzeniom.
Podniósł do ust szklankę z brandy i patrzył, jak polano spada z kraty paleniska w chmurze iskier. Zastanawiał się, co by się wydarzyło, gdyby wcześniej spotkał kogoś takiego jak ona. Czy byłaby w stanie uratować go przed nim samym, nauczyć wybaczania, zmiękczyć serce, wypełnić pustkę w życiu? Czy umiałaby postawić przed nim ważniejsze, dające więcej satysfakcji cele od zdobywania pieniędzy, zabiegania o pozycję i uznanie, za którymi pogoń wypełniła mu życie? Czy z kimś takim jak Julie przeżywałby coś lepszego, głębszego, trwającego dłużej niż błysk orgazmu?
Nagle uderzył go całkowity bezsens podobnych rozważań, własna naiwność. Gdzież, u diabła, miałby poznać kogoś takiego jak Julie Mathison? Do osiemnastego roku życia otaczała go służba i rodzina, sama ich obecność stanowiła nieustanne przypomnienie towarzyskiej wyższości. W tamtych czasach córka pastora z małego miasteczka nawet nie otarłaby się o krąg jego znajomych.
Nie, wtedy by jej nie spotkał, tym bardziej na kogoś takiego nie trafiłby W Hollywood. Ale gdyby, jakimś zrządzeniem losu, poznał Julie właśnie tam? Zastanowił się, w skupieniu zmarszczył brwi. Gdyby w jakiś sposób bez uszczerbku przetrwała otoczona oceanem zepsucia, niepohamowanej żądzy i wybujałych ambicji, jakim było Hollywood, czy zauważyłby ją? A może zepchnęłyby ją na drugi plan piękniejsze, bardziej seksowne, światowe kobiety?
Gdyby wkroczyła do jego biura na Beverly Drive i poprosiła o zdjęcia próbne, czy dostrzegłby subtelność rysów, te nieprawdopodobne oczy, smukłą postać? A może przeoczyłby to wszystko, bo przecież nie była wyzywającą pięknością o figurze jak klepsydra? Gdyby spędziła w jego gabinecie godzinę i rozmawiała z nim tak, jak dzisiaj wieczorem, czy naprawdę potrafiłby docenić jej dowcip, inteligencję, pozbawioną afektacji szczerość? A może, spoglądając na zegarek, pozbyłby się jej, bo nie znałaby się na filmowym fachu ani nie dawała nadziei na szybkie pójście z nim do łóżka – a tylko te dwie sprawy tak naprawdę go interesowały.
Obracał w dłoniach szklankę i zastanawiał się nad odpowiedzią na te wszystkie pytania, starając się zachować wobec siebie brutalną uczciwość. Po chwili wahań uznał, że zauważyłby delikatne rysy Julie, jej jasną cerę, wspaniałe oczy: w końcu był ekspertem od spraw urody, wcześniej czy później zwróciłby na dziewczynę uwagę. I na jej szczerość i otwartość; wzruszyłaby go okazywanym bliźnim współczuciem i łagodnością, słodyczą charakteru. Jak dzisiaj. Ale, z pewnością, nie zrobiłby jej próbnych zdjęć.
Ani nie oddał w ręce wziętego fotografa, który, Zack był pewien, potrafiłby wydobyć z niej całą świeżość typowej amerykańskiej dziewczyny, a zdjęcie zamieścił na okładce czasopisma o milionowym nakładzie, mimo że przekroczyła już wiek najlepszy do rozpoczęcia kariery modelki.
Przeciwnie, kazałby jej natychmiast opuścić biuro i wracać do domu, wyjść za mąż za tego jej prawie narzeczonego, mieć dzieci; przeżyć w życiu coś znaczącego. Bo nawet w swych najgorszych chwilach, przy całym zmęczeniu życiem, Zack nigdy nie chciałby, by ktoś tak delikatny i świeży jak Julie Mathison został poddany manipulacji, wykorzystany i zepsuty przez Hollywood. Czy przez niego.
Ale co by się stało, gdyby, pomimo jego rad, uparła się przy filmowej karierze? Czy wtedy wziąłby ją sobie do łóżka, gdyby chciała?
Nie.
A czy on chciałby tego?
Nie!
Czy chciałby ją widywać na lunchach, wieczornych przyjęciach?
Na Boga, nigdy!
Dlaczego?!
Odpowiedź znał doskonale. Popatrzył na dziewczynę, jakby chciał umocnić się w tym przekonaniu: z podwiniętymi nogami siedziała na kanapie i patrzyła na wiszący nad kominkiem pejzaż, blask płomieni zamigotał w jej lśniących włosach, okalających twarz spokojną i niewinną jak dziewczynki z chóru na Pasterce. I właśnie dlatego nie chciałby, żeby mieli ze sobą coś wspólnego ani przed jego pójściem do więzienia, ani, tak naprawdę, teraz.
Chociaż był od niej tylko dziewięć lat starszy, dzieliły ich całe wieki doświadczeń – także sprzed więzienia – których na pewno nie pochwaliłaby. Przy jej młodzieńczym idealizmie Zack czuł się stary i do cna wypalony.
Patrzył na nią, ubraną w olbrzymi, niekształtny sweter, niesamowicie seksowną – poczuł wzbierającą żądzę. I zaraz zganił się w myślach: „Ty stary, obrzydliwy lubieżniku!”
Chociaż, pomyślał z zadowoleniem, pociągając następny łyk brandy, dzisiaj wieczorem potrafiła także sprawić, że się roześmiał. Pochylił się do przodu, oparł ręce na kolanach i wpatrywał się w pustą szklankę. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek potrafi wysłuchać sprawozdania z meczu futbolowego bez przypomnienia sobie jej uwag o tym, że są: fullback, halfback i quarterback, a brakuje three-quarter backa. A czy kiedykolwiek potrafi powstrzymać uśmiech, gdy usłyszy o jakimś futboliście jako o tight end, bo zdaniem Julie Mathison rozsądek nakazywałby, by istniał także loose end?
Przyszło mu do głowy, że Julie ani razu nie zapytała o jego filmowe życie. Nie przypominał sobie, by wcześniej spotkał kobietę czy mężczyznę, którzy z wylewnością – rzadko szczerą – nie oświadczyliby z miejsca, że jest ich ulubionym bohaterem filmowym i nie zarzucali pytaniami dotyczącymi osobistego życia jego lub innych aktorów, będących akurat „na fali”.
Nawet więźniowie, ci zatwardziali i najbardziej krwiożerczy, oszołomieni jego przeszłością palili się, by powiedzieć mu, które z jego filmów najbardziej im się podobały. Całe to wścibstwo, przeplatane pochlebstwami, złościło go i napawało niesmakiem.
A teraz czuł się trochę dotknięty, bo Julie Mathison zachowywała się tak, jakby nigdy o nim nie słyszała. Może w miasteczku, w którym mieszka, nie ma nawet kina, pomyślał, może, przez całe swoje życie na głuchej prowincji, z dala od wielkiego świata, nie oglądała żadnego filmu.
Bóg raczy wiedzieć… może chodziła tylko na te dawne filmy, ze wstępem bez limitu wieku! Na te, w których on występował, młodzież poniżej siedemnastego roku życia mogła wejść wyłącznie w towarzystwie dorosłych, a to z powodu dość paskudnego języka, przemocy, seksu, czasem wszystkich tych trzech spraw naraz. Zack często czuł się jakby trochę zażenowany swoją twórczością – pruderia? – zapewne dlatego z własnego wyboru nigdy nawet nie zbliżyłby się do kobiety podobnej Julie.
Z zadumy wyrwał go jej głos:
– Nie wyglądasz, jakbyś przesadnie rozkoszował się tym wieczorem.
– Myślałem, czy nie wysłuchać wiadomości – powiedział wymijająco.
Julie, którą to jego zachmurzone milczenie zaczynało niepokoić, uczepiła się propozycji: miała już dość rozważań, jest winny morderstwa czy nie… i czy znów ją pocałuje, zanim pójdą spać.
– Dobry pomysł – odparła. Podniosła się z kanapy i sięgnęła po talerz. – Wyszukaj właściwy kanał, a ja pozbieram ze stołu.
– I sprawisz, że nie wywiążę się z naszej umowy? O nie, to ja uprzątnę talerze.
Patrzyła, jak Zack zbiera naczynia i wychodzi do kuchni.
Już od godziny dręczyły ją wątpliwości co do jego winy. Pamiętała, z jaką wściekłością mówił o przysięgłych, którzy wysłali go do więzienia, i tę przejmującą rozpacz w jego głosie, gdy prosił tam, w śniegu, o namiętny pocałunek, który oszukał kierowcę ciężarówki: „Proszę! Nikogo nie zabiłem! Przysięgam!”
W tamtej chwili zasiał w jej głowie zdradzieckie ziarno wątpliwości, teraz, siedemnaście godzin później, zdawało się wzejść na dobre i zapuścić korzenie – myśl o tym, że niewinny człowiek mógł spędzić pięć lat w więzieniu, napawała ją przerażeniem. Także z innych, znajdujących się poza jej kontrolą przyczyn, stawał jej się coraz bliższy. Wspomnienie pocałunku, dreszczu, jaki przeszył jego ciało, gdy mu się poddała, okazywanej przez niego powściągliwej kurtuazji nie dawało jej spokoju.
Po raz chyba dwunasty w ciągu ostatniej godziny pomyślała, że prawdziwy morderca nie zawracałby sobie głowy delikatnością przy pocałunku, nie traktował jej z taką serdecznością i pogodą, jakie, poza nielicznymi wyjątkami, okazywał.
Rozsądek przekonywał: sama się oszukujesz, przysięgli nie mogli się aż tak pomylić. Ale dzisiejszego wieczora, ile razy na niego popatrzyła, instynkt podpowiadał, że ten człowiek jest niewinny i nie mogła znieść myśli o tym, przez co musiał przejść.
Wrócił do salonu, usiadł naprzeciw niej, wyciągnął i skrzyżował w kostkach długie nogi.
– Po wiadomościach możemy oglądać, co tylko zechcesz – powiedział z wzrokiem wbitym w ekran telewizora.
– Świetnie. – Ukradkiem obserwowała go przez stół. W tej przystojnej twarzy widać było nieposkromioną dumę, w wysuniętej brodzie upór, a inteligencję i siłę charakteru w każdym rysie. Dawno temu, przed laty, czytała wiele artykułów napisanych o nim zarówno przez „młodych gniewnych” reporterów, jak i uznanych krytyków filmowych. Często porównywano go z największymi gwiazdami epoki. Julie szczególnie dobrze zapamiętała opinię wygłoszoną w telewizji: osoba Benedicta to konglomerat cech tych najlepszych- zwierzęcego magnetyzmu Seana Connery, talentu Newmana, charyzmy Costnera, „machismo” młodego Eastwooda, gładkiej światowości Warrena Beatty, wszechstronności Michaela Douglasa i surowego wdzięku Harrisona Forda.
Teraz, po spędzeniu wspólnie prawie dwóch dni, stwierdziła, że żaden z artykułów, jakie czytała, nie charakteryzował go właściwie, a kamera filmowa też nie zdołała wytropić jego najlepszych cech. Julie domyślała się dlaczego: w prawdziwym życiu emanował trudną do sprecyzowania siłą i osobistym urokiem, które miały niewiele wspólnego z jego wysoką, muskularną sylwetką ani z tym sławnym, kpiarskim uśmiechem.
Było w nim coś jeszcze… Julie czuła, za każdym razem, gdy na niego popatrzyła, że – nie wspominając nawet o pobycie w więzieniu – Zachary Benedict robił i widział w życiu prawie wszystko, co było do zrobienia i zobaczenia. Jego doświadczenia znajdowały się pieczołowicie ukryte za niemożliwym do sforsowania murem światowych manier, leniwego wdzięku, przeszywającego spojrzenia złotych oczu – poza zasięgiem jakiejkolwiek kobiety.
I w tym, pomyślała, tkwi prawdziwy jego urok: wyzwanie. Pomimo wszystkiego, przez co przeszli w ciągu ostatnich dwóch dni, Zachary Benedict sprawił, że ona – jak pewnie każda kobieta, która poznała go osobiście lub z ekranu – zapragnęła wyszukać słaby punkt w tej barykadzie. Odkryć, co się za nią znajduje, rozebrać i odnaleźć tego chłopca, którym kiedyś musiał być, sprawić, by mężczyzna, jakim jest teraz, śmiał się głośno i stał się czuły, pełen miłości.
I zaraz ze strony własnego ja spotkała ją surowa reprymenda. Nic z tych spraw nie ma znaczenia! Liczy się tylko to, czy dokonał morderstwa. Raz jeszcze ukradkiem popatrzyła na niego i poczuła w sercu ból.
Była pewna, że jest niewinny. Czuła to. Na myśl, że ten piękny i inteligentny mężczyzna spędził zamknięty w klatce pięć długich lat, niemal zapłakała. Przez głowę przeleciał jej widok więziennego bloku, niezliczonych cel, usłyszała szczęk zatrzaskiwanych krat, krzyki więziennych strażników, zobaczyła mężczyzn pracujących w pralni i w więziennym ogródku, pozbawionych wolności i swobody. I godności.
Głos spikera odczytującego wiadomości przykuł jej uwagę: „Teraz podamy wiadomości stanowe i lokalne, także poinformujemy o śnieżycy, jaka nadciągnie do nas dzisiejszego wieczora, potem przejdziemy do ogólnokrajowych. Na początek Tom Brokaw poda wiadomość o wyjątkowej wadze”. Julie nagle wstała, zbyt nerwowa, by usiedzieć bezczynnie, ale głos Toma Brokawa przytrzymał ją na miejscu:
„Dobry wieczór, panie i panowie. Dwa dni temu Zack Benedict, kiedyś jeden z największych gwiazdorów Hollywood i wybitny reżyser, uciekł z więzienia stanowego w Amarillo, gdzie odsiadywał karę czterdziestu pięciu lat za podstępne zamordowanie, w 1988 roku, swej żony, aktorki Rachel Evans”.
Julie odwróciła się w samą porę, by ujrzeć wypełniające cały ekran zdjęcie Zacka w więziennym uniformie, z numerem na piersi. Jak zahipnotyzowana tym, co zobaczyła, słuchała dalszych słów Brokawa: „Uważa się, że Benedict podróżuje z tą kobietą…”
Aż zatkało ją na widok swojej fotografii sprzed roku: w skromnej szmizjerce, z kokardą przy kołnierzyku, stała wśród uczniów trzeciej klasy.
„Policja w Teksasie informuje, że tę kobietę, Julie Mathison, lat dwadzieścia sześć, widziano ostatnio w Amarillo dwa dni temu, kiedy wsiadała do chevroleta blazera z mężczyzną odpowiadającym rysopisowi Benedicta. Początkowo uważano, że pannę Mathison uprowadzono…”
– Początkowo? – wybuchnęła Julie. Patrzyła na Zacka, który powoli wstawał z kanapy. – Co to znaczy „początkowo”?
Natychmiast otrzymała przerażającą odpowiedź. Brokaw mówił dalej: „Teoria porwania prysnęła jak mydlana bańka dzisiaj po południu, gdy Pete Golash, kierowca ciężarówki, doniósł o napotkaniu pary odpowiadającej rysopisom Benedicta i Mathison w Kolorado, na parkingu dla ciężarówek, o świcie dziś rano…”
Na ekranie pojawiła się, z taśmy wideo, dobroduszna twarz Petera Golasha i Julie zrobiło się aż niedobrze z wściekłości i wstydu, gdy usłyszała: „Ta para rzucała do siebie śnieżkami jak jakieś dzieciaki. Potem ta kobieta, Julie Mathison – jestem pewien, jak diabli, że to była ona – potknęła się i upadła. Benedict wylądował na niej i za moment już się migdalili. Całowali się. Ona z pewnością nie zachowywała się jak zakładniczka”.
– O mój Boże! – westchnęła Julie. Przycisnęła rękami brzuch, z trudem przełykała gorycz rosnącą jej w gardle. W ciągu kilku chwil paskudna rzeczywistość zniszczyła przytulną atmosferę panującą w górskiej chatce. Cały gniew Julie skierował się przeciwko mężczyźnie, który ją tu przywiódł – widziała go teraz takim, jaki był na ekranie telewizora: skazańca w więziennym uniformie, z numerem na piersi.
Nim zdążyła ochłonąć, ekran zajaśniał jeszcze bardziej męczącą sceną i Brokaw powiedział: „Nasz reporter Phil Morow jest w Keaton w Teksasie, gdzie Mathison mieszka i uczy w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Udało mu się przeprowadzić krótki wywiad z jej rodzicami, z pastorem i jego żoną, panią Jamesową Mathison…”
Okrzyk protestu wyrwał się ust Julie, gdy poważna, pełna godności twarz ojca spojrzała na nią z ekranu, a stanowczy, ufny głos starał się przekonać cały świat o jej niewinności:
„Jeżeli Julie jest z tym Benedictem, to z pewnością wbrew swej woli. Kierowca ciężarówki, który twierdzi co innego, albo myli się co do osób, które widział, albo w ocenie sceny, którą obserwował. Nie mam nic więcej do powiedzenia” – zakończył, obrzucając pełnym potępienia spojrzeniem reporterów już cisnących się zewsząd z pytaniami.
Zalewana falami wstydu oderwała oczy od ekranu i przez mgłę łez patrzyła na Zacharego Benedicta, podchodzącego do niej pośpiesznie.
– Ty draniu! – krzyknęła i cofnęła się, gdy znalazł się tuż obok.
– Julie. – Sięgał ku jej ramionom, daremnie próbując pocieszyć.
– Nie dotykaj mnie! – krzyknęła. Usiłowała odsunąć dłonie Zacka, ale w końcu zrezygnowana przypadła do jego piersi i wybuchnęła płaczem. – Mój ojciec jest pastorem – wyszlochała – szanowanym człowiekiem, a ty postarałeś się, by jego córka wyszła na jakąś dziwkę! Jestem nauczycielką! – krzyczała histerycznie. – Uczę małe dzieci! Myślisz, że pozwolą mi dalej pracować po tym, jak stałam się bohaterką głośnego w całym kraju skandalu, tą, która tarza się w śniegu ze zbiegłym mordercą?
Do Zacka dotarło, że dziewczyna ma rację i poczuł ból, jak przy zacięciu się wyszczerbioną brzytwą. Przytulił ją mocniej.
– Julie…
– Przez ostatnie piętnaście lat – mówiła ze szlochem – starałam się być bez zarzutu, pod każdym względem. I udało mi się. – Nie mogła powstrzymać łez. Rozpaczliwy żal udzielił się Zackowi, choć nie rozumiał jego istoty. – Wszystko na nic!
W końcu, jakby fizycznie wyczerpana, przestała walczyć. Głowa opadła jej na piersi, ramionami wciąż wstrząsał szloch.
– Tak bardzo się starałam. – Zakrztusiła się łzami. – Zostałam nauczycielką, aby rodzice mogli być ze mnie dumni. Chodzę do kościoła i uczę w szkółce niedzielnej. Ale po tym wszystkim nie pozwolą mi więcej…
Zack nie mógł dłużej znieść ciężaru jej rozpaczy ani własnej winy.
– Przestań wreszcie, proszę – szepnął błagalnie. Utulił ją w ramionach, głowę przygarnął do piersi. – Rozumiem i przykro mi. Jak to się już skończy, powiemy, jak było naprawdę.
– Ty rozumiesz! – powtórzyła z goryczą. Uniosła ku niemu zalaną łzami, pełną potępienia twarz. – Jak ktoś taki jak ty może pojąć, co czuję! – Ktoś taki jak on, pomyślał, zwierzę jak on.
– Mylisz się! – wybuchnął. Odsunął ją od siebie i mocno potrząsał, aż popatrzyła mu w oczy. – Dokładnie wiem, co znaczy cierpieć za coś, czego się nie popełniło!
Na widok wściekłości malującej się na jego twarzy i wyzierającej z oczu rozpaczy, Julie powstrzymała się od protestu przeciwko gwałtownemu, niemal brutalnemu uściskowi. Zack wbijał palce w jej ramiona i krzyczał głosem rozedrganym z emocji:
– Nikogo nie zabiłem! Słyszysz? Skłam i powiedz, że wierzysz! No powiedz, chcę usłyszeć, jak ktoś wypowiada te słowa!
Julie, która przed chwilą doświadczyła namiastki uczuć, z jakimi przyszło mu się zmagać – jeżeli rzeczywiście był niewinny – nie mogła oderwać się od tej myśli. Jeżeli jest niewinny… Przełknęła łzy i zamglonym wzrokiem wpatrywała się w wymizerowaną, przystojną twarz mężczyzny.
– Wierzę ci! – szepnęła, a łzy na nowo zaczynały przedzierać się przez zaporę rzęs i spływać po policzkach. – Naprawdę.
Zack usłyszał szczerość w tym pełnym łez zapewnieniu; w jej błękitnych oczach dostrzegł rodzące się współczucie i lodowy mur, jakim od lat otaczał swe serce, zaczął tajać, pękać. Uniósł dłoń i dotknął gładkiego policzka dziewczyny, kciukiem nadaremnie ścierał łzy.
– Nie płacz z mojego powodu – wyszeptał ochryple.
– Wierzę ci! – powtórzyła. Czułość brzmiąca w jej głosie burzyła resztki powściągliwości. W gardle poczuł skurcz, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył, przez chwilę stał nieruchomo, jakby sparaliżowany tym, co widział, słyszał i czuł. Jej oczy wyglądały jak zroszone deszczem bratki; łzy przywierały do grubych rzęs, płynęły po policzkach, by w końcu opaść na jego dłoń.
– Proszę, nie płacz – szeptał. Ustami z rozpaczą powstrzymywał drżenie jej warg. – Proszę, proszę, przestań… – Gdy poczuła dotyk jego łapczywych ust, zesztywniała i ucichła. Nie wiedział, ze strachu czy z zaskoczenia. I nie dbał o to w tej jednej chwili. Pragnął tulić ją, rozkoszować się słodyczą uczuć, jakie budziły się w nim… pierwsze od lat… pragnął dzielić je z nią.
Nie śpiesz się, powtarzał w duchu, zadowól się tym, na co pozwoli; wargami zagarniał jej usta, smakował sól łez. Nie chciał swą natarczywością zmuszać jej do czegokolwiek, ale przywoływanie się do opamiętania nie na wiele się zdało.
– Pocałuj mnie – nalegał, a niezdarna czułość, jaką słyszał we własnym głosie, była mu równie obca jak inne, ogarniające go uczucia. – Odwzajemnij pocałunek – powtórzył. Język w pogotowiu czyhał przy jej wargach. – Otwórz usta – rozkazał. Posłuchała!
Przywarła do niego, napierając rozwartymi wargami. Jęknął z rozkoszy. Pożądanie, pierwotne i potężne, rozgrzało w nim krew, i dalej pozwolił wieść się instynktowi.
Tulił ją mocniej, przechylał do tyłu, przyciskał do swoich jej biodra; jego wargi zmuszały, by szerzej rozwarła usta; język penetrował pachnącą wilgotność. Przycisnął ją do ściany; całował z całą namiętnością, napierał wargami, prowokował językiem; dłońmi wiódł po plecach, potem w górę, pod swetrem. Pod palcami czuł wilgotną jedwabistość delikatnej, nagiej skóry; pieścił wąską talię, głaskał plecy, ogarniał dłońmi brzuch, wreszcie poszukał piersi. Przywarła do niego mocniej i cicho jęczała, i ten słodki dźwięk niemal przywiódł go do granic wytrzymałości; ciało Zacka zadrżało, pieścił każdy cal jej piersi, ustami obejmował jej wargi, językiem szukał z wciąż narastającą łapczywością.
Dla Julie to, co robił, było uwięzieniem jej w kokonie niebezpiecznej, przerażającej zmysłowości, gdzie już nad niczym nie miała kontroli. Zwłaszcza nad sobą. Pod niecierpliwymi palcami jej piersi nabrzmiały pożądaniem; rozgorączkowane ciało napierało na gwałtownie twardniejący członek mężczyzny; rozchylone usta z rozkoszą odbierały nieustającą inwazję języka.
Zack poczuł delikatne palce zanurzające się we włosach na karku, oderwał usta i przesunął do ucha dziewczyny.
– Boże, jaka jesteś słodka! – szeptał, palcami pieszcząc pączki sutków, sprawiając, by twardniały. Pragnął dawać jej rozkosz. – Maleńka – wyszeptał ochryple – jesteś tak niesamowicie piękna…
Być może właśnie to czułe słówko, jakiego użył – była pewna, słyszała je już kiedyś na jednym z jego filmów – a może zaskakujące nazwanie jej piękną, przerwały czar. Julie uświadomiła sobie, że w podobnej scenie oglądała go na ekranie niezliczoną ilość razy, z naprawdę pięknymi aktorkami. Ale tym razem to jej nagie ciało pieścił z profesjonalną biegłością.
– Przestań! – rzuciła ostro. Uwolniła się z jego ramion. Odepchnęła go, obciągnęła na sobie sweter. Zack, z opuszczonymi rękami, stał nieruchomo, oddychał głęboko i wyglądał na kompletnie zdezorientowanego. Twarz Julie wciąż pokrywał rumieniec pożądania, oczy nadal błyszczały, ale wyglądała na gotową do ucieczki. Łagodnie, jakby przemawiał do płochliwego źrebaka, zapytał:
– Co się stało, moja maleńka…?
– Przestań natychmiast! – wybuchnęła. – Nie jestem „twoją maleńką”, chodzi o inną kobietę w innej scenie. Nie chcę, byś mnie tak nazywał. Ani słyszeć więcej, jaka jestem piękna.
Zack ze zdumieniem pokręcił głową. Julie patrzyła na niego, oddychała gwałtownie, w panice. Jakby oczekiwała, że zaraz rzuci się na nią, zedrze z niej ubranie i zgwałci, pomyślał. Powoli, najspokojniej jak potrafił, spytał:
– Boisz się mnie, Julie?
– Ależ skąd – powiedziała ostro, ale nim skończyła, już wiedziała, że to kłamstwo. Gdy zaczynali się całować, rozumiała, że dla niego ten pocałunek stanowił jakby samooczyszczenie, dlatego nie opierała się. Teraz, gdy wiedziała, że prosił o wiele, wiele więcej, przeraziła się. Bo tego właśnie chciała! Pragnęła poczuć jego dłonie na nagim ciele, mieć go w sobie. W ciągu tych kilku chwil, gdy milczała, jego namiętność przerodziła się w gniew. Teraz mówił głosem chłodnym, ostrym, twardym:
– Jeżeli nie boisz się, to o co chodzi? A może potrafisz okazać zbiegłemu więźniowi trochę zdawkowego współczucia, ale nie zamierzasz dopuścić go za blisko?
Niewiele brakowało, a Julie tupnęłaby, rozdrażniona jego sposobem myślenia i własną głupotą. Jak mogła pozwolić mu posunąć się tak daleko!
– Nie jesteś dla mnie odpychający, jeżeli o to ci chodzi.
– No to o co, jeżeli mogę zapytać? – W jego głosie zabrzmiało znudzenie.
– Sam powinieneś się domyślić! – rzuciła gniewnie, odsuwając włosy z czoła. Rozglądała się wkoło rozpaczliwie, jakby szukała sposobu na przywrócenie porządku w świecie, który nagle w przerażającym tempie zaczynał wymykać jej się spod kontroli. – Nie jestem zwierzęciem… – zaczęła. Jej wzrok zatrzymał się na wiszącym trochę krzywo obrazie i podeszła, by go poprawić.
– A mnie za kogo uważasz, za zwierzę?
Złapana w pułapkę własnych słów, trochę oszołomiona jego bliskością, by zyskać na czasie, obejrzała się przez ramię. Na podłodze leżała zrzucona z kanapy poduszka.
– Uważam – powiedziała, podchodząc do niej – że jesteś mężczyzną, którego pozbawiono kobiet na pięć długich lat.
– To prawda, no i co z tego?
Ustawiła poduszkę przy oparciu kanapy. Zaczynała czuć się bezpieczniej- znalazła się trochę dalej od niego.
– No więc – tłumaczyła, przez szerokość kanapy udało jej się nawet obojętnie do niego uśmiechnąć – potrafię zrozumieć, że dla ciebie każda kobieta byłaby jak…
Zack złowieszczo uniósł czarne brwi, aż zbiegły się nad chmurnymi oczami. Julie speszona zamilkła, potem pośpiesznie pochyliła się i zajęła poprawianiem innych poduszek, ale już za chwilę mówiła dalej:
– Dla ciebie, po tak długim pobycie w więzieniu, każda kobieta byłaby jak uczta dla głodnego. Każda – podkreśliła. – Jeżeli ten pocałunek sprawił, że poczułeś się lepiej, to postąpiłam właściwie.
Zack był upokorzony i wściekły. Widziała w nim tylko wygłodzone zwierzę, spragnionego seksu żebraka, któremu rzuca się okruchy ludzkich uczuć i, choć niechętnie, można podarować jeden pocałunek.
– Jaka pani szlachetna, panno Mathison – zakpił. Nie zwracając uwagi na jej bladość, z zamierzoną brutalnością mówił dalej: – Dwa razy poświęciłaś się dla mnie. Ale wbrew twemu przekonaniu nawet takie jak ja zwierzę jest zdolne do powściągliwości i dokonania wyboru. Krótko mówiąc, Julie, możesz się uważać za „ucztę”, ale ten akurat mężczyzna, nieważne – spragniony seksu czy nie, jest w stanie ci się oprzeć.
Jego gniew, przerażający, wręcz namacalny, dla Julie, w jej obecnym stanie ducha, był zupełnie niezrozumiały. Cofnęła się o krok i mocno przycisnęła ręce do piersi, jakby broniąc się przed bolesnymi ciosami, jakimi ranił jej niczym nieosłonięte emocje.
W jej pełnych wyrazu oczach zagościły uraza i lęk. Zack, najwyraźniej zadowolony, że zdołał dokuczyć jej tak mocno, odwrócił się, podszedł do szafki stojącej obok telewizora i z obojętną miną przeglądał tytuły poustawianych na półkach kaset wideo.
Julie zrozumiała, że właśnie została odrzucona, ale zraniona duma burzyła się w niej na myśl o wymknięciu się do sypialni jak spłoszony królik. Zdecydowana nie uronić ani jednej łzy więcej, nie okazać, jaka jest dotknięta, zaczęła porządkować leżące na stole czasopisma.
– Idź do łóżka! Cóż to, obudziła się nagle w tobie gospodyni domowa? – Aż podskoczyła na dźwięk jego ostrego głosu.
Gazety wypadły jej z ręki. Popatrzyła na Zacka z wściekłością, ale bez słowa posłuchała go.
Kątem oka obserwował, jak wycofuje się, widział dumnie uniesioną brodę, docenił wdzięk, z jakim się poruszała. Z umiejętnością, jaką wyćwiczył do perfekcji już w wieku osiemnastu lat, odwrócił wzrok i całkiem na zimno usunął Julie Mathison ze swych myśli. Teraz skupił się na wiadomościach przekazywanych przez Toma Brokawa, zakłóconych przed chwilą wybuchem Julie. Był pewien, że w czasie, gdy próbował ją pocieszyć, Brokaw wspomniał o Dominicu Sandinim.
Usiadł na kanapie i ze zmarszczonym czołem patrzył na ekran. Nie mógł odżałować, że nie słyszał informacji. Za jakieś dwie godziny, przed samym końcem programu, wysłucha uaktualnionych wiadomości. Wsparł nogi na stoliku do kawy, wygodnie rozsiadł się na kanapie. Tak, zaczeka na nocne wydanie. Stanęła mu przed oczami twarz Sandiniego, z tą jego zuchwałą miną.
Lekki uśmiech pojawił się w kącikach ust Zacka, gdy pomyślał o energicznym, niepokornym Włochu. W ciągu całego życia tylko dwóch mężczyzn uważał za swych prawdziwych przyjaciół, jednym był Matt Farrell, drugim Dominie Sandini. Różniło ich tak wiele! Matt Farrell to potentat giełdowy na światową skalę; darzyli się wzajemnym, głębokim szacunkiem. Ich przyjaźń zrodziła się i umocniła podczas wielu wspólnych interesów.
Dominie Sandini to złodziejaszek nie mający z Zackiem nic wspólnego, a Zack nie uczynił absolutnie nic, by zasłużyć sobie na jego szacunek i lojalność. A jednak Sandini okazywał mu jedno i drugie, z całego serca i bezwarunkowo. Trywialnymi dowcipami i zabawnymi historyjkami o swej licznej rodzinie zdołał przebić się przez skorupę, za którą Zack próbował się skryć, a potem, nim się zorientował, Włoch świadomie postarał się o zadzierzgnięcie między nimi przyjaznych stosunków. Jego krewni przychodzili w odwiedziny i zachowywali się tak, jakby więzienne podwórko stanowiło wymarzoną scenerię rodzinnych zjazdów.
Bez żenady wciskali mu w ramiona swoje pociechy, traktowali go z taką samą hałaśliwą mieszaniną serdeczności i surowej, rodzicielskiej troski, jaką okazywali Domowi. Teraz Zack pojął, jak wiele znaczyły dla niego ich listy i rozmaite frykasy – nawet czosnkowe salami mamy Sandini. Będzie mu ich wszystkich brakowało bardziej, niż przypuszczał.
Wsparł głowę na oparciu kanapy i przymknął powieki; wspomnienie Sandinich wyraźnie poprawiło mu humor. Postanowił znaleźć sposób na wysłanie Ginie ślubnego prezentu. A czym mógłby sprawić przyjemność Domowi? Na myśl o najbardziej praktycznym prezencie aż się roześmiał: firma sprzedaży używanych samochodów!
Jak się spodziewał, tuż przed północą powtórzono wiadomości podane wcześniej przez Toma Brokawa, ilustrując je taśmą wideo, którą Zack już widział, z Domem w roli głównej: z rękami nad głową, obszukiwany, zakuwany w kajdanki i upychany w samochodzie szeryfa z Amarillo. Jednak dopiero słowa spikera sprawiły, że Zack zaniepokoił się nie na żarty:
„Drugi zbiegły więzień, Dominie Sandini, lat trzydzieści, został ujęty i obezwładniony po krótkiej próbie stawiania oporu. Został przewieziony na przesłuchanie do więzienia stanowego w Amarillo, w którym dzielił celę z Benedictem, wciąż przebywającym na wolności. Naczelnik Wayne Hadley określa Sandiniego jako osobnika wyjątkowo niebezpiecznego”.
Zack, pochylony do przodu, z napięciem wpatrywał się w ekran i odetchnął dopiero, gdy nie dostrzegł na Dornie śladów brutalnego traktowania. A jednak rzeczy, jakie o nim wygadywano, zaskakiwały. Przecież zarówno media, jak i Hadley powinny traktować go jak bohatera – zresocjalizowanego więźnia, który wszczął alarm natychmiast po ucieczce kolegi. Wczoraj, gdy w wiadomościach wciąż mówiono o Sandinim jako o „drugim zbiegłym więźniu”, Zack złożył to na karb niedoinformowania dziennikarzy. Po prostu nie mieli jeszcze czasu na wywiad z Hadleyem i ustalenie prawdy. Teraz już z pewnością zdążyli dokładnie wypytać naczelnika więzienia. Ten jednak uparcie określał Sandiniego jako groźnego przestępcę. Dlaczego, zastanawiał się Zack, przecież powinien pękać z dumy – udało mu się wychować tak lojalnego obywatela!
Odpowiedź, która zaświtała w głowie Zacka, była nieprawdopodobna i nie do zniesienia: Hadley po prostu nie kupił wersji Dorna. Nie, to niemożliwe, pomyślał Zack, przecież postarał się, by alibi przyjaciela było nie do obalenia. Została więc tylko jedna możliwość: Hadley uwierzył Sandiniemu, ale zbyt rozwścieczony ucieczką Zacka, nie przyjął do wiadomości niewinności Dorna. Tego Zack nie przewidział. Założył, że przerośnięte ego Hadleya każe mu chełpić się postawą Dorna, zwłaszcza teraz, gdy media na okrągło trąbiły o incydencie. Nigdy nie przypuszczałby, że mściwość naczelnika weźmie górę nad jego pychą i zdrowym rozsądkiem. Jeżeli jednak do tego doszło, metody, jakich Hadley użyje wobec Dorna, by zemścić się na Zacku, mogą być przerażająco brutalne. W więzieniu szerzyły się ponure opowieści o biciu, czasami ze skutkiem śmiertelnym, jakiemu poddawano delikwenta w słynnym pokoju konferencyjnym Hadleya, przy asyście jego zaufanych strażników. Rutynowym tłumaczeniem, gdy zmaltretowane ciała przenoszono później do więziennego szpitala bądź kostnicy, było zawsze: „obrażenia powstały przy obezwładnianiu więźnia podczas próby ucieczki”.
Niepokój Zacka przeszedł w panikę pod koniec wiadomości, gdy z lokalnej stacji w Kolorado dodano: „Mamy ostatnią istotną wiadomość w sprawie ucieczki Benedicta i Sandiniego. Według oświadczenia, wydanego przed godziną w biurze naczelnika więzienia stanowego w Amarillo, Dominie Sandini po raz drugi usiłował uciec podczas przesłuchiwania go w sprawie współuczestnictwa w ucieczce Benedicta. Trzej strażnicy odnieśli obrażenia, zanim Sandiniego obezwładniono. Więźnia umieszczono w szpitalu więziennym; jak podano, jest w stanie krytycznym. Jak dotąd nic więcej nie wiadomo o charakterze obrażeń”.
Zack zmartwiał w szoku, z wściekłości żołądek podszedł mu do gardła. Odchylił głowę w tył i z całych sił powstrzymywał się od wymiotów. Wbił wzrok w sufit, wysoko nad głową, i ciężko przełykał ślinę. Wspomniał uśmiechniętą, pełną optymizmu twarz Dominica i rubaszne dowcipy, jakimi tamten sypał jak z rękawa.
Z telewizora wciąż dochodziły słowa spikera, ale Zack prawie ich nie słyszał:
„Potwierdziła się plotka o buncie w więzieniu stanowym w Amarillo. Gubernator Teksasu Ann Richards rozważa możliwość wysłania oddziałów Gwardii Narodowej. Więźniowie z Amarillo, prawdopodobnie wykorzystując zainteresowanie mediów ucieczką Zacka Benedicta i Dominica Sandiniego, protestują przeciwko temu, co nazywają nieuzasadnionym okrucieństwem ze strony niektórych funkcjonariuszy, a także przepełnieniu cel i złemu wyżywieniu”.
Już dawno skończył się program, a Zack nadal siedział bez ruchu przed telewizorem. Udręczony rozpaczą, nie miał dość siły, by wstać. Wola przetrwania i ucieczki, która utrzymywała go przy zdrowych zmysłach przez ostatnie pięć lat, zaczynała słabnąć. Ogarnęło go znużenie ciągłymi zmaganiami ze śmiercią. Umarli mu rodzice, potem brat, dziadek, a wreszcie żona. Jeżeli Sandini nie przeżyje, to on, Zack, nie uwolni się od wyrzutów sumienia. Poczuł się tak, jakby ciążyła nad nim jakaś makabryczna klątwa, która na każdego, kto jest mu bliski, sprowadza przedwczesną śmierć. Nawet teraz, pogrążony w rozpaczy, wiedział, że takie myśli, niezrównoważone, obłąkane, zagrażają jego egzystencji. Ale wiedział też: od obłędu dzieli go bardzo niewiele.