ROZDZIAŁ 27

Śmiertelnie przerażona sceną, której była świadkiem, biegła do garażu przez wirujące w powietrzu płatki śniegu. Wpadła do środka. Trzęsącymi się z pośpiechu dłońmi wciągnęła na siebie kombinezon, włożyła kask i rękawice. Teraz zaczęła przepychać przez drzwi skuter – bała się włączyć silnik, by hałas nie zaalarmował Zacka. Nareszcie. Przełożyła nogę przez siodełko, jeszcze trochę szamotała się z zapięciem hełmu, wreszcie przekręciła w stacyjce kluczyk. Silnik ożył w jednej chwili, robił o wiele mniej hałasu, niż się obawiała, i już pędziła przez śnieg w stronę ściany lasu na drugim krańcu polany. Z trudem utrzymywała równowagę, modliła się w duchu, by Benedict nie usłyszał dźwięku skutera.

Żeby tylko się udało! Jak z narowistym rumakiem walczyła z maszyną o zachowanie nad nią panowania; pokonywała muldy, przemykała pod konarami drzew, rozgarniała na boki gałązki sosen. Gdy znajdzie się już na tyle daleko, by z domu nie można było jej zobaczyć, po upewnieniu się, że Zack nie jedzie za nią, skręci w stronę serpentyn wijących się aż do głównej szosy. Ale na razie musiała – tym lepiej dla niej – trzymać się lasu. Dalej wiatr dmuchał już na dobre, śnieżyca rozhulała się, przechodząc w prawdziwą burzę śnieżną.

Minęło pięć, potem dziesięć minut. Poczucie zwycięstwa i odzyskanej wolności dodawało odwagi. Jedynym, co przyćmiewało jej radość, było wspomnienie straszliwej rozpaczy Benedicta. Pomyślała, że to wręcz niewiarygodne, prawie niemożliwe, by ktoś, kto popełnił morderstwo z zimną krwią, potrafił odczuwać taki żal po śmierci przyjaciela z celi.

Obejrzała się przez ramię, by upewnić się, że Zack jej nie goni i zaraz krzyknęła przerażona – omal nie uderzyła w drzewo; ominęła je gwałtownym skrętem.

Zack wyprostował się i w milczeniu patrzył na pobojowisko: połamane przybory kuchenne i porozbijane naczynia leżały na podłodze.

– Cholera – powiedział ponuro i sięgnął po karafkę z brandy. Nalał trochę do szklanki i jednym haustem przełknął palący płyn. Usiłował zagłuszyć rosnący w piersi ból. Wciąż słyszał pogodny głos Dorna czytającego ostatni list od matki: „Hej Zack, Giną wychodzi za mąż! Tak bardzo chciałbym być na jej weselu”. Przypomniał sobie też inne chwile, jak choćby rady Sandiniego, znającego życie od podszewki. „Jeżeli potrzebny ci fałszywy paszport, Zack, to nie idź z tym do faceta o nazwisku Rubin Schwartz, nikt o nim nie słyszał. Zwróć się do mnie, skontaktuję cię z Wallym «Szczurem». To najlepszy fachowiec w kraju. Pozwól sobie pomóc, Zack…”

Pozwolił mu, a teraz Dom jest martwy.

„Hej Zack, chcesz jeszcze trochę salami od mamy? Mam mnóstwo, i to Rolaid”.

Zack stał przy oknie, popijał brandy i wpatrywał się w bałwana, dzieło Julie. Niemal czuł obok siebie pogodną obecność Dorna. Włoch potrafił czerpać radość z każdego drobiazgu. Teraz pewnie byłby na dworze i pomagał Julie lepić bałwana. Julie…

– Julie! – zawołał. Podszedł do tylnych drzwi i otworzył je. Strumień śniegu uderzył prosto w twarz. Musiał podeprzeć drzwi ramieniem, by podmuch wiatru nie zatrzasnął ich. – Julie, wracaj, bo zamrozisz sobie… – Słowa rozpłynęły się na wietrze, ale Zack nawet tego nie zauważył. Patrzył na głębokie ślady, powoli na nowo zapełniające się śniegiem. Ruszył po nich biegiem, zaprowadziły go do garażu z tyłu domu.

– Julie! – wrzasnął wściekły, otwierając na oścież drzwi. – Co, u diabła, tu robisz…

Przerwał, nie potrzebował komentarza do tego, co widział. Przenosił wzrok od śnieżnego skutera, wystającego spod brezentowej płachty, do bramy garażu. Tam zaczynały się ślady płóz, prowadzące prosto do lasu.

Przed chwilą byłby przysiągł, że nie jest w stanie czuć większego gniewu i żalu od tego, jaki ogarnął go na wieść o śmierci Dorna, ale wybuch furii i przerażenia, jaki teraz nastąpił, nie dawał się z niczym porównać.

Zimno. Kilka minut po wyjechaniu zza ściany lasu skierowała skuter w dół stromej, obrośniętej drzewami alei, którą przedtem pokonali blazerem. Czuła trudny do zniesienia, przeszywający do szpiku kości chłód. W kącikach oczu powstawały sopelki lodu; śnieg wtłaczał się w twarz, oślepiał; ręce i nogi całkiem zesztywniały, wargi… Pojazd sunął koleinami, ślizgał się na boki. Chciała nieco przyhamować, ale minęło kilka chwil, nim zdrętwiałe mięśnie posłuchały rozpaczliwego rozkazu.

Natomiast mróz zdawał się zupełnie nie wpływać na poczucie strachu, obawę, że Zack dogoni ją, udaremni ucieczkę, na obezwładniający lęk, że jeżeli nawet tak się nie stanie, to ona i tak umrze, zagubiona w śnieżycy, zasypana śniegiem. Wyobraźnia podsuwała obraz ekipy ratunkowej przybywającej tu wiosną i odkrywającej pod pagórkiem topniejącego śniegu doskonale zachowane ciało, ubrane w ten szykowny, granatowy kombinezon do jazdy skuterem śnieżnym, z dopasowanym kolorystycznie hełmem na głowie, który także, była tego pewna, dobierano specjalnie do skutera. Idealny koniec, pomyślała smutno, dla dziewczyny ze slumsów Chicago, dążącej do wymarzonego ideału.

Daleko w dole, pomiędzy gałęziami, dojrzała drogę wijącą się wokół góry. Od miejsca, w którym się znajdowała, dzielił ją od niej odcinek stromego zjazdu; rosnące na zboczu drzewa i wszechobecne muldy czyniły go niemal nie do pokonania. Gdyby zdecydowała się tędy zjechać, znalazłaby się na dole w kilka chwil – był tylko jeden problem: jak dojechać w jednym kawałku? Poza tym, zanim zacznie na serio rozważać drogę na przełaj, musi naprzód przedostać się przez wzburzony potok. Próbowała przypomnieć sobie miejsce, w którym znajdował się most. Powinien wyłonić się za następnym ostrym zakrętem, ale trudno było cokolwiek teraz ocenić, gdy „droga” sprowadzała się do wąskiej koleiny pomiędzy zaspami śniegu.

Powinna zsiąść ze skutera i zrobić coś, co nieco rozgrzałoby jej zziębnięte członki, pobiegać czy choćby popodskakiwać w miejscu, ale szybko zganiła się w myślach – szkoda czasu! Jeżeli wcześniej, zanim odkrył jej ucieczkę – a pewnie tak było – śnieg zdążył zasypać ślady prowadzące od garażu do lasu, Zack z pewnością założy, że wybrała drogę, a wtedy dogoni ją szybciej, niż gdyby ruszył za nią na przełaj. Julie wolała się nie oglądać. Nie chciała odrywać oczu od ścieżki i ryzykować utraty kontroli nad pojazdem, do którego przecież nie nawykła. Ale gdy dotarło do niej, że powodzenie ucieczki zależy od tempa, w jakim śnieg zasypuje ślady, nie potrafiła się powstrzymać: szybko popatrzyła za siebie. Okrzyk przerażenia uwiązł jej w gardle. Wysoko nad nią, jeszcze daleko z tyłu, z lasu wypadł skuter i skręcił w stronę drogi. Nisko pochylony nad kierownicą jeździec zdawał się, niczym upiór zwiastujący nieszczęście, bez najmniejszych trudności przelatywać nad nierównościami terenu.

Przerażenie i wściekłość, jakie ją ogarnęły, odsunęły wszystko, nawet coraz dotkliwszy chłód, adrenalina wzburzyła krew. Z nadzieją, że jeszcze jej nie wypatrzył poprzez drzewa gęsto rosnące po obu stronach wąskiej drogi, rozejrzała się w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby ukryć się tak, by przejechał, nie zauważywszy jej. Przed następnym zakrętem dostrzegła niewielką, wąską półkę. Aby się tam dostać, musi przejechać pomiędzy głazami ustawionymi dla ochrony samochodów przed stoczeniem się w przepaść, zwolnić i dotrzeć na skraj plateau, a potem poszukać kryjówki pomiędzy drzewami, których wierzchołki są widoczne po lewej stronie drogi. Nie miała czasu na wymyślenie niczego lepszego, więc skierowała skuter w przesmyk pomiędzy dwoma olbrzymimi kamieniami i nacisnęła hamulec.

Równina, a raczej półka, była o wiele mniejsza, niż wydawało się z góry. Przez kilka przeraźliwie długich sekund Julie szybowała w powietrzu w stronę rozłożystych sosen, wreszcie przód skutera zanurkował, niczym tracąca sterowność rakieta, w kępę drzew, w kierunku znajdującego się kilka stóp niżej potoku. Julie krzyczała. Czuła, jak siła ciężkości wyrywa spod niej pojazd akurat w chwili, gdy otworzyły ku niej ramiona gałęzie olbrzymiej sosny. Uwolniony od ciężaru kierowcy pojazd runął w dół, zsunął się po lodzie nad sam brzeg i wreszcie zatrzymał, wywrócony na bok, z kierownicą zawisłą nad burzącą się wodą, z płozami zaplątanymi w gałęziach na pół zatopionej osiki.

Julie, oszołomiona, leżała obok sosny, która złagodziła jej upadek, i patrzyła na skuter, podrywający się do skoku na nasypie drogi. W pogoni za nią… Musi coś zrobić; z wysiłkiem przewróciła się na bok, uklękła i schowała pod drzewem. Zobaczyła tylko płozy skutera, gdy Zack przemykał obok jej kryjówki. Weszła głębiej pod gałęzie, ale nawet nie spojrzał w tym kierunku. Zauważył jej skuter przewrócony na lodzie, teraz wciągany przez bystry prąd, i całą uwagę skupił na pojeździe.

Niezdolna do trzeźwej oceny sytuacji, patrzyła, jak Zack zeskakuje z maszyny jeszcze w biegu i pędzi w stronę potoku.

– Julie! – przekrzykiwał wyjący wiatr i, ku jej całkowitemu zaskoczeniu, wszedł na cienki lód. Najwyraźniej uznał, że wpadła do wody, i chce się upewnić, że nareszcie ma ją z głowy, pomyślała.

Albo chce odzyskać jej skuter. Patrzyła na pojazd, który właśnie porzucił. Maszyna znajdowała się bliżej niej niż Zacka; zdąży przed nim i, jeżeli jemu nie uda się wyciągnąć drugiego skutera z wody, znajdzie się na drodze wiodącej ku wolności. Bacznie obserwując plecy mężczyzny, ostrożnie wyczołgała się spod gałęzi, wyprostowała i powoli, skradając się od drzewa do drzewa, oddalała się od bezpiecznej kryjówki.

– Julie, odezwij się, na miłość boską! – krzyczał donośnym głosem, ściągając z siebie kurtkę. Lód zaczynał pękać. Tył znajdującego się obok skutera uniósł się i maszyna zaraz zniknęła w wirach rozszalałego potoku. Zamiast przejść w bezpieczne miejsce, Zack chwycił się gałęzi zatopionej osiki i, ku całkowitemu zaskoczeniu Julie, wszedł do lodowatej wody.

Ramiona, potem głowa zniknęły pod wodą. Julie ukryła się za następnym drzewem. Zack wynurzył się, by zaczerpnąć powietrza, zawołał jej imię i znów zanurkował, w tym czasie Julie dobiegła do ostatniej już sosny. Jakieś trzy jardy od jego skutera – bramy do wolności – zatrzymała się, bezradnie spoglądając na potok.

Rozum krzyczał w niej, że Zachary Benedict to zbiegły więzień, który potwierdził swe winy, biorąc zakładniczkę, że powinna oddalić się stąd jak najprędzej, skoro pojawiła się szansa. Ale sumienie zawołało donośniej: jeżeli zostawi go i zabierze skuter, on zamarznie na śmierć. Bo próbował ją ratować!

Nagle ciemna głowa, a potem ramiona pojawiły się na powierzchni obok zatopionego drzewa. Niemal załkała z ulgą, gdy zobaczyła, że Zack wyczołguje się na lód. Zaskoczona siłą jego woli i mięśni, widziała, jak opiera na lodzie ręce, wyciąga się z wody, a potem chwiejnym krokiem podchodzi do leżącej na brzegu kurtki i opada na kolana na śnieżnym pagórku obok.

Wewnętrzna walka pomiędzy rozumem a sercem rozhulała się w Julie na dobre: nie utonął, na razie był bezpieczny, więc jeżeli chce uciec, musi zrobić to natychmiast, zanim on uniesie głowę.

Sparaliżowana niezdecydowaniem, patrzyła, jak Zack podnosi kurtkę. Chwila ulgi na myśl, że ją włoży, przemieniła się w horror, gdy zrobił coś zupełnie przeciwnego: odrzucił kurtkę na bok, potem zaczął odpinać guziki koszuli, wreszcie oparł głowę na pagórku i zamknął oczy. Płatki śniegu wirowały wokół, przylepiały się do jego mokrych włosów i ciała. Nagle zrozumiała: nie zamierzał wracać do domu! Najwyraźniej przekonany, że utonęła, uciekając przed nim, dobrowolnie wyznaczył sobie karę śmierci.

„Powiedz, że wierzysz w moją niewinność!” – domagał się wczoraj. W jednej chwili Julie opuściły wątpliwości – człowiek, który chce umrzeć, bo czuje się winnym jej śmierci, w sprawie zabójstwa jest niewinny!

Nieświadoma łez płynących po policzkach ani tego, że biegnie, pędziła w dół zbocza do miejsca, w którym siedział. Gdy zbliżyła się wystarczająco, by zobaczyć jego twarz, wyrzuty sumienia i czułość niemal rzuciły ją na kolana. Z głową odchyloną w tył, z zamkniętymi oczami wyglądał jak uosobienie rozpaczy.

Nie czuła zimna; uniosła kurtkę i wyciągnęła w kierunku Zacka.

– Wygrałeś, wracajmy do domu – wyszeptała błagalnie przez ściśnięte gardło:

Gdy nie reagował, uklękła obok i próbowała wepchnąć jego bezwładne ramiona w rękawy kurtki.

– Zack, obudź się! – zawołała. Z trudem powstrzymywała się od szlochu. Wzięła go w ramiona, przytuliła głowę do piersi, kołysała w przód i w tył. – Proszę! – wyszeptała bliska histerii. – Proszę, wstań! Nie dam rady cię podnieść, musisz mi pomóc, Zack. Proszę. Pamiętasz, jak mówiłeś, że chcesz, by ktoś uwierzył w twoją niewinność? Wtedy nie przekonałeś mnie, ale teraz przysięgam, już zrozumiałam: nikogo nie zabiłeś. Wierzę w każde twoje słowo. Wstawaj! No proszę, wstań! Zdawał się coraz cięższy, jak gdyby tracił przytomność. Julie wpadła w panikę.

– Zack, nie śpij – prawie krzyczała. Ujęła go za dłoń i zaczęła wciskać sztywne ramię w kurtkę, jednocześnie starając się chaotyczną paplaniną przywołać go do świadomości. – Idziemy do domu. A później razem do łóżka. Chciałam tego zeszłej nocy, ale się bałam. Pomóż mi dotrzeć tam z tobą, Zack – błagała. Wpychała jego drugie ramię w rękaw, mocowała się z zamkiem. – Będziemy się kochać przed kominkiem. Spodoba ci się!

Gdy wreszcie udało jej się go ubrać, wstała, chwyciła go za ręce i pociągnęła z całą siłą, na jaką było ją stać. Ale nie zdołała ruszyć z miejsca bezwładnego ciała, straciła równowagę i upadła obok. Podniosła się, pobiegła do skutera i przyprowadziła pojazd do miejsca, gdzie leżał Zack. Pochyliła się i potrząsała nim, a gdy i to nic nie dało, zamknęła oczy, by dodać sobie odwagi, zamachnęła się i mocno uderzyła go w twarz.

Otworzył oczy i zaraz z powrotem zamknął. Nie zwracała uwagi na ból, jaki od zmarzniętych palców przeszył jej ramię. Chwyciła go za ręce i szarpnęła. Szukała słów, którymi mogłaby jakoś go zmobilizować.

– Bez ciebie nie trafię do domu – skłamała. – Jeżeli mi nie pomożesz, umrę tu razem z tobą. Czy tego chcesz? Zack, proszę, pomóż mi. Nie pozwól mi umrzeć!

Zorientowała się, że nie jest już taki bezwładny jak przed chwilą, reaguje na jej słowa i stara się, choć osłabiony, pomóc jej.

– W porządku! – wysapała – wstawaj. Pomóż mi dojść do domu.

Jego ruchy były przeraźliwie wolne, gdy otworzył oczy, zdawał się jej nie widzieć, ale kierowany instynktem, próbował wstać. Chwilę trwało, zanim po kilku próbach Julie udało się wreszcie postawić Zacka na nogi, przez plecy przerzucić jego ramię i umieścić go na skuterze, ale zaraz gwałtownie pochylił się do przodu, na kierownicę.

– Staraj się zachować równowagę – powiedziała. Podtrzymując go ramieniem, szybko usiadła za nim na siodełku. Popatrzyła w górę, na ścieżkę, którą tu przyjechał. We dwójkę nie uda im się wspiąć z powrotem, oceniła, pojadą wzdłuż strumienia, dopóki nie natrafią na miejsce, w którym przedostaną się na most i drogę. Teraz już nie lękała się szybkości. Chwyciła kierownicę, obejmując Zacka ramionami, i całym pędem ruszyła przez śnieg. – Zack – szepnęła mu do ucha – wciąż jeszcze drżysz. Czujesz zimno – to dobrze, nie wyziębłeś tak bardzo. – Czyniła rozpaczliwe wysiłki, by nie popadł w kompletny bezwład, równocześnie bacznie obserwując drogę. Minęli zakręt. Julie wybrała ścieżkę, której sforsowanie wydało jej się możliwe.

Загрузка...