Godzinę po zapadnięciu zmroku Cobra AC wjechała na portowy parking w Pearl Harbor. Przednie koła dotknęły drewnianego ogranicznika, silnik umilkł, światła zgasły i cicho trzasnęły drzwiczki. Pitt wysiadł, rozglądając się od niechcenia. Wszędzie panowała cisza i spokój. Gdy obejmował wzrokiem światła portu, bryza zmieniła kierunek, przynosząc ze sobą zapach, który każdemu – od krupiera z Las Vegas po celnika z Iowa – skojarzyłby się nieomylnie z portowym nabrzeżem. Jedyny i niepowtarzalny bukiet ropy, dziegciu i smoły z domieszką dymu i aromatu słonej morskiej wody. Dirk lubił ten zapach; niósł ze sobą wspomnienia odległych portów i zapowiedź przygody.
Jedynym żywym stworzeniem w zasięgu wzroku była mewa siedząca na drewnianym ogrodzeniu, która błysnęła w jego kierunku czarnym okiem i odwróciła łebek. Dirk sięgnął na siedzenie samochodu i wziął owiniętego w ręcznik Mausera. Wciągnął głęboko powietrze, wcisnął broń pod pachę i zamknął wóz. Wolnym krokiem ruszył w stronę nabrzeża.
Gdyby tej nocy ktoś kręcił się po porcie, z pewnością w wyglądzie Pitta nie zauważyłby nic zwracającego uwagę. Nienagannie zazwyczaj ubrany Dirk paradował bowiem w znoszonej zielonkawej koszuli, wypłowiałych gabardynowych spodniach i zniszczonych traktorach zawiązanych zamiast sznurowadłami cienką linką. Strój był podarkiem od szefa ochrony 101. Floty, aby Dirk „pasował do wystroju”, jak to określił oficer, wchodząc na pokład „Marthy Ann”. Przyodziewek był o numer za mały, nieco trzeszczał w szwach i zdecydowanie nie był wzorem komfortu. Być może rzeczywiście Pitt nie odróżniał się zewnętrznie od zwykłego marynarza, ale czuł się jak lump z najpodlejszej portowej ulicy. Brakowało mu tylko papierowej torby z tanim winem albo butelki Grand Mariner Yellow Ribbon. Byłby to odpowiedni dodatek do tych szmat.
Sto jardów dalej zatrzymał się, spoglądając na górujący nad nim ciemny kadłub pogrążony w mroku. Jedyne światło rzucała kołysząca się na drucie goła żarówka nad zużytym trapem. Dojście do niego oświetlały dwie metalowe lampy umieszczone na ścianach pobliskiego magazynu. Ich słaby blask w połączeniu z całkowitą ciszą i mrokiem przydawał cumującemu przy nabrzeżu statkowi nastroju tajemniczości i niesamowitości. Jednostka była stara i zniszczona. Prosto ścięty dziób, przypominająca pudełko nadbudówka zwieńczona pojedynczym, cienkim kominem udekorowanym błękitnym pasem łuszczącej się farby. Na pokładzie niczym uschnięty las wznosiła się plątanina dźwigów. Kiedyś kadłub pomalowano na czarno; poniżej linii wody był czerwony. Obecnie jednak był brudny, odrapany i zardzewiały. Jednostka była duża, Pitt ocenił jej wyporność na około dwanaście tysięcy ton. Napis na rufie, niegdyś biały, był tak spłowiały, że z trudem dało się odczytać: „Martha Ann” – Seattle. Trap wyglądał niczym tunel prowadzący w czarną nicość. Cały statek pogrążony był w mroku, ludzką obecność zdradzał tylko stłumiony szum generatorów we wnętrzu kadłuba i cienka smużka dymu wznosząca się z komina. Dirk westchnął i ruszył w górę, pochylając ciało, by zniwelować nachylenie trapu. Noc była bezksiężycowa, światło lamp nie docierało do końca trapu i pokład statku pogrążony był w zupełnym mroku. Pitt zawahał się.
– Pan Pitt? – odezwał się głos z ciemności.
– To ja.
– Proszę zrobić trzy kroki w prawo i pokazać dokumenty. Chciałbym je obejrzeć.
– Proszę uprzejmie, tylko nie bardzo widzę, komu je wręczyć – oznajmił Pitt, zatrzymując się posłusznie po trzecim kroku.
– Proszę położyć dokumenty na pokładzie i cofnąć się trzy kroki.
Pitt powstrzymał się od komentarza. Wiedział, że taka procedura obowiązywała podczas alarmu w jednostkach wojskowych. Nie rozumiał tylko, dlaczego stosuje się ją na tym zardzewiałym wraku sprzed kilku dziesięcioleci? Postanowił nie utrudniać życia wartownikowi, nie on to przecież wymyślił. Ostrożnie położył na pokładzie zawiniętą w ręcznik broń i po ciemku wyszukał laminowaną plastikiem legitymację. Trwało to parę chwil, identyfikator formatem nie różnił się od kart kredytowych, w przeciwieństwie do nich nie miał jednak żadnego wytłoczonego napisu dającego się wyczuć opuszkami palców. Położył dokument na pokładzie, wziął Mausera i posłusznie się cofnął. Z ciemności wystrzelił cienki snop światła latarki, oświetlając wpierw identyfikator, potem twarz Pitta.
– Przepraszam za kłopoty, sir, ale admirał Hunter zarządził czerwony alarm na pokładzie. – Z mroku wyłoniła się ciemno ubrana postać i oddała mu legitymację. – Proszę iść pierwszą schodnią po prawej. Komandor Denver jest w kabinie nawigacyjnej.
– Dzięki – mruknął Pitt, wspinając się po metalowych stopniach na mostek.
Sterówka była ciemna i pusta, ale gdy ostrożnie uchylił drzwi do następnego pomieszczenia, zalał go potok jasnego światła.
– Cześć, Dirk – odezwał się ciepło Denver. W palcach trzymał papierosa. – Witamy na pokładzie jedynego pływającego antyku US Navy.
Denver ubrany był w czarny pulower i poplamione dżinsy. Ktokolwiek inny prezentowałby się w tym stroju jak dobrze zbudowany marynarz, komandor jednak wyglądał po prostu śmiesznie. Pitt zasalutował mu i stwierdził:
– Nie spodziewałem się zastać tu ciebie, Burdette. Myślałem, że zostajesz w sztabie z admirałem.
– Zostaję – uśmiechnął się Denver – ale nie mogłem się oprzeć. Przyszedłem życzyć tobie i Paulowi dobrych łowów i szczęścia.
– Będziemy go potrzebowali. Jeżeliby to ode mnie zależało, wolałbym szukać przysłowiowej igły w stogu siana. Po pierwsze są magnesy, po drugie byłoby to zdecydowanie bezpieczniejsze zajęcie.
Denver przyjrzał mu się uważnie, jakby widział go po raz pierwszy w życiu, zastanawiając się, jaki trzeba mieć charakter, by podjąć takie ryzyko i trudy, nie mając z tego żadnych osobistych korzyści. Pitt mógł przecież spokojnie odmówić wzięcia udziału w tej wyprawie, on natomiast prawie się ucieszył z możliwości bezpośredniego spotkania z prześladującą ich tajemnicą. Z każdą mijającą minutą stawało się coraz bardziej jasne, dlaczego Hunter tak nalegał na wypożyczenie Pitta z NUMA. Tacy jak on zdarzają się naprawdę niezbyt często, a czasami są po prostu niezastąpieni.
– Mógłbyś mi to jaśniej wytłumaczyć? Uważasz, że istnieje jakieś niesamowite zjawisko? – spytał.
– Jak to dziś określił twój szef, naszym zadaniem jest odnalezienie i podniesienie na powierzchnię „Starbucka” – odparł Pitt. – Łapanie duchów i rozwiązywanie tajemnic to zajęcie uboczne. Poza tym naukowcy i inżynierowie z NUMA nie tracą czasu na badania trójkątów bermudzkich czy hawajskich wirów. Takie sprawy lepiej zostawiać pisarzom sensacji, by ubarwiały ich książki. Wszelkie nie wyjaśnione zjawiska, jeśli przypadkowo je się odkryje, trafiają na półkę.
– Mógłbyś mi podać jakiś przykład?
Pitt wpatrywał się przez chwilę w rozłożoną na stoliku mapę.
– Dziewięć miesięcy temu zdarzyło się coś jakby żywcem wyjęte z powieści Juliusza Verne’a. Dwa nasze statki oceanograficzne dokonujące pomiarów głębokości i kształtu dna oraz przeprowadzające testy dźwiękowe w Rowie Kurylskim, zarejestrowały odgłosy obiektu poruszającego się z dużą szybkością na znacznej głębokości. Obie jednostki natychmiast wyłączyły silniki i dostroiły całą aparaturę rejestrującą na to coś, co tam płynęło.
– Nie mógł to być błąd instrumentów lub operatora?
– Raczej wykluczone. Operatorzy na takich jednostkach są naprawdę dobrzy, a jeżeli uwzględnić, że dwóch operatorów na dwóch statkach, przy dwóch zestawach pomiarowych o dużej dokładności uzyskało takie same odczyty, eliminuje to praktycznie możliwość błędu. To coś, ten potwór czy łódź podwodna, było tam na pewno. Raczej łódź, bo potwory nie mają silników, a to coś miało i poruszało się z szybkością stu dziesięciu mil na godzinę na głębokości dziewiętnastu tysięcy stóp.
– Nie do wiary – mruknął Denver.
– To tylko połowa sprawy. Inny nasz statek w Rowie Kajmanskim w pobliżu Kuby miał dokładnie takie samo spotkanie. Widziałem oba zapisy, są takie same aż do najdrobniejszych szczegółów.
– Navy została o tym poinformowana?
– Po co? Marynarka nie chce słyszeć o dziwnych obiektach podwodnych, tak jak lotnictwo nie przyjmuje wiadomości o UFO. W dodatku jakie mamy dowody? Kilka kartek papieru zadrukowanych masą poszarpanych linii. – Pitt odchylił się z krzesłem, zakładając ręce pod głowę; nogi oparł o stół. – Był jednak niedawno wypadek, że prawie złapaliśmy któregoś z nieznanych mieszkańców podwodnego świata na taśmę wideo. Jeden z naszych zoologów nagrywał dźwięki ryb na uskoku kontynentalnym. Spuścił mikrofon na dziesięć tysięcy stóp, by złapać jakiś rzadko spotykany gdzie indziej gatunek i przez kilka dni nagrywał trzaski, zgrzyty i inne, jak to określił, „normalne dźwięki”. W tle słychać było krewetki trzeszczące niczym linia wysokiego napięcia. Pewnego popołudnia nagle krewetki zamilkły, a z głośnika doszedł odgłos wyraźnego stukania, zupełnie jakby ktoś pukał ołówkiem w mikrofon. Z początku zoolog był przekonany, że to jakiś nie nagrany dotąd odgłos ryby czy innego zwierzaka, ale regularność i rytm stukania po chwili go zastanowiły; było to podobne do jakiegoś kodu. Zawołał więc radiooperatora statku, który stwierdził, że to formuła matematyczna nadawana alfabetem Morse’a. Stukanie ucichło tak nagle jak się pojawiło, za to z głośników dobiegł przenikliwy śmiech zniekształcony przez wodę. Załoga czym prędzej spuściła kamerę, ale spóźnili się o jakieś dziesięć sekund. Muł na dnie zaczął się właśnie wznosić jakby pod wpływem nagłych ruchów czegoś idącego czy pełznącego. Opadł dopiero po godzinie, ukazując dziwne, ale regularne ślady prowadzące w głąb oceanu.
– Co to była za formuła matematyczna? – spytał Denver.
– Równanie na określenie ciśnienia wody na głębokości, na której był mikrofon.
– A wynik?
– Prawie dwie i pół tony na cal kwadratowy.
W pomieszczeniu zapadła cisza przenikająca do szpiku kości. Pitt słyszał fale cicho pluszczące o kadłub.
– Macie tu kawę? – spytał.
Denver nie odpowiedział od razu, jego myśli nadał błądziły po tajemniczych głębiach oceanu. Odparł po chwili z widocznym wysiłkiem:
– Naturalnie. Na tym statku jest najlepsza obsługa kabinowa na świecie. – Zdjął z kuchenki stary, poczerniały czajnik i nalał smolistego płynu do powyginanych cynowych kubków. – Proszę bardzo, sir. Życzymy miłej podróży!
Zasiedli przy stole nawigacyjnym i ledwie spróbowali kawy, gdy otworzyły się drzwi i do kabiny wszedł Boland. Ubrany był w niezbyt czysty podkoszulek, powycierane dżinsy i rozdeptane buty. Pod pachą trzymał brezentowy worek z rzeczami Pitta. Podkoszulek dobrze ukazywał jego muskularne ramiona. Po raz pierwszy Dirk miał okazję dostrzec na jednym z nich tatuaż. Przedstawiał nóż przebijający skórę, z której kapała krew. Pod rysunkiem widniał napis: Prędzej utracić życie niż honor. Dirk był zaskoczony, zwykle jedynie bardzo młodzi albo bardzo pijani żołnierze ulegają urokowi tatuażu. Boland nie mieścił się w żadnej z tych kategorii.
– Wyglądacie obaj jakbyście właśnie dostali po premii – rzekł nowo przybyły. – Co się dzieje?
– Właśnie rozwiązujemy zagadki wszechświata – odparł Denver. – Proszę, masz okazję spróbować mojego słynnego na cały świat naparu.
Podsunął mu świeżo napełniony kubek. Boland wziął go, ale zamiast wypić, wpatrywał się w Pitta z zamyślonym wyrazem twarzy. Dopiero gdy Dirk spojrzał na niego, uśmiechnął się i uniósł kubek do ust.
– Jakieś ostatnie życzenia od starego? – spytał.
– Nic się nie zmieniło od czasu waszej rozmowy. – Denver potrząsnął głową. – Przy pierwszych oznakach niebezpieczeństwa w tył zwrot i z powrotem do Pearl Harbor.
– Jeśli będziemy mieli szczęście – dokończył Boland. – Żaden z zaginionych okrętów nie miał czasu nadać SOS, nie mówiąc już o ucieczce.
– Pitt i helikopter są naszą polisą ubezpieczeniową.
– Potrzeba czasu na rozgrzanie silnika śmigłowca. – Boland był w zdecydowanie złym nastroju.
– Nie tego – sprzeciwił się Pitt. – Mogę wystartować w czterdzieści sekund po przekręceniu iskrownika. – Wstał i przeciągnął się, bez trudu dotykając metalowego sufitu. – Mam tylko pytanko – rzekł. – Udźwig helikoptera to piętnaście osób plus pilot. Albo Navy dała nam załogę karzełków, albo nie mamy na pokładzie kompletu.
– Według normalnych standardów nie mamy kompletu – odparł Denver z uśmiechem i mrugnął do Bolanda. – Nie możesz o tym wiedzieć, ale „Martha Ann” nie jest takim starym trampem, na jakiego wygląda i nie potrzebuje licznej załogi głównie dlatego, że jest wyposażona w najnowszy i wysoko zautomatyzowany system centralnej kontroli praktycznie wszystkich urządzeń potrzebnych do pływania. Właściwie do tego celu w ogóle nie potrzebuje ludzi.
– A ta rdza na kadłubie?
– Najpiękniejszy kamuflaż, jaki można było wymyśleć – przyznał z dumą Denver. – Sprytny środek chemiczny. Kładzie się go jak farbę, a wygląda jak rdza. W południe, z odległości stopy nie zauważysz różnicy.
– Po co ta cała maskarada? – zainteresował się Pitt.
– Bo ten statek ma swoje zadania, o których nie wszyscy powinni wiedzieć – odparł Boland, siląc się na skromność. – Nigdy byś tego nie zgadł, patrząc na nią, ale jest dosłownie wyładowana sprzętem do podmorskiego ratownictwa.
– Zamaskowany statek ratowniczy – powiedział wolno Pitt. – To całkiem nowy i niegłupi pomysł.
– Maskarada przydaje się w sytuacjach, powiedzmy… delikatniejszej natury – uśmiechnął się Denver.
– Admirał Sandecker mówił mi o paru z nich. Teraz rozumiem, jak udało się wam tego dokonać.
– Nie ma dla nas rzeczy niemożliwych – roześmiał się Boland. – Podnieślibyśmy „Andrea Dorię”, gdyby nam pozwolili.
– Przypuśćmy, że odnajdziemy „Starbucka”. Wówczas nawet przy całej automatyzacji nie zdołacie go podnieść, mając do dyspozycji tak nieliczną załogę – zauważył Pitt.
– To tylko przezorność – odparł Denver. – Admirał Hunter nalegał na szkieletową obsadę przy akcji poszukiwawczej, aby nie narażać większej liczby ludzi niż to niezbędne, w przypadku gdyby „Martha Ann” miała podzielić los poprzedników. Z drugiej strony, jeśli będziemy mieli szczęście i odnajdziemy „Starbucka”, a nie spotka nas nic złego, to ty przewieziesz tu helikopterem załogę ratowniczą i niezbędny ekwipunek.
– Sprytne – przyznał Dirk. – Choć spałbym spokojniej, mając uzbrojoną eskortę.
– Nie da się zrobić. – Denver smutno potrząsnął głową. – Ruski domyśliliby się celu naszej wyprawy, gdyby dowiedzieli się, że stary tramp płynie pod eskortą. Nie dość, że rano mielibyśmy na ogonie „Andrieja Wyborga”, to spalilibyśmy użyteczność „Marthy Ann”.
– „Andrieja Wyborga”? – Pitt pytająco uniósł brwi.
– Radziecki statek oceanograficzny zaklasyfikowany przez wywiad jako jednostka szpiegowska – wyjaśnił Boland. – Śledził poszukiwania „Starbucka” i od sześciu miesięcy kręci się po okolicy, szukając na własną rękę. Ryzyko jest spore, ale lepiej jest je podjąć niż mieć pewność utraty użyteczności tego starego pudła, a prawdopodobnie i samego pomysłu zakamuflowanego statku ratowniczego.
– Widzisz – dodał Denver – „Martha Ann” nie ma oficjalnie nic wspólnego z US Navy. Jest zarejestrowana jako statek handlowy będący własnością prywatnej amerykańskiej spółki i mamy zamiar utrzymać to tak długo, jak tylko się da.
– Czy marynarka nie jest trochę zaniepokojona faktem, że radziecki statek szpiegowski węszy tu samotnie?
– Nie jest sam. – Boland nagle spoważniał. – Mamy nadal cztery jednostki przeszukujące północny rejon. Obojętnie jak beznadziejnie sprawa by wyglądała, Navy nigdy nie rezygnuje, dopóki nie znajdzie śladów katastrofy lub wraku. Można to nazwać tradycją, ale gdy człowiek płynie po katastrofie statku, kurczowo trzymając się kawałka dechy, miła jest świadomość, że nic nie zostało pominięte, by go uratować… – Wypowiedź przerwało ciche pukanie do drzwi. – Wejść! – ryknął.
W progu pojawił się młody chłopak ubrany w rzeźnicką czapkę i błękitny, poplamiony kombinezon.
– Proszę wybaczyć, sir. Główny mechanik melduje, ze maszynownia jest w pełni gotowa, a bosman zawiadamia, że możemy w każdej chwili odcumować – zwrócił się do Bolanda, ignorując pozostałych.
– Dobrze. – Komandor spojrzał na zegarek. – Proszę im powiedzieć, że odpływamy za dziesięć minut.
– Aye, aye, sir. – Młodzieniec zasalutował i wyszedł.
– Nieźle! Jesteśmy gotowi czterdzieści minut przed czasem – uśmiechnął się Boland.
Pitt wstał, przeciągnął się i otworzył drzwi do sterówki. Powietrze było tu czyste i świeże.
– Przydzieliłeś Dirkowi kabinę? – zapytał Denver.
– Następna za moją jest zwykle wolna na wypadek wizyty jakiegoś VIP-a – uśmiechnął się złośliwie Boland. – W tym przypadku zrobimy wyjątek.
Dirk nie zareagował. Złośliwość tę puścił mimo uszu. Hunter dobrze to zaplanował, tworząc z nich trzyosobowy zespół. Ludzie o różnych temperamentach skazani na swoje towarzystwo i połączeni wspólnym celem, będą chcieli jak najszybciej go zrealizować, zamiast prowadzić spory. Drobnych tarć oczywiście nie da się uniknąć, ale nie zaszkodzi to efektywności zespołu. „Hunter to doświadczony, szczwany lis” – pomyślał Pitt. Podziwiał starego wilka morskiego za intuicję.
– Cóż, lepiej sobie pójdę – stwierdził z żalem Denver.
– Poślemy ci czasem widokówkę – pocieszył go Pitt.
– Zróbcie coś więcej – sprzeciwił się nieoczekiwanie Denver. – Za dwa tygodnie od dziś rezerwuję bar w hotelu Reef i biada temu, kto się tam nie pokaże. Paul, masz kod, będziemy was śledzili za pomocą satelity. Kiedy odnajdziecie „Starbucka”, nadaj na częstotliwości handlowej, że zatrzymaliście maszyny, żeby naprawić uszkodzony wał napędowy. Będziemy mieli waszą dokładną pozycję w ciągu sekundy. Życzę wam powodzenia!
Uścisnął im dłonie i zanim zdołali cokolwiek powiedzieć, wyszedł. Zszedłszy na nabrzeże, zapalił papierosa i obserwował, jak załoga wciąga trap i rzuca cumy. Maszyny ruszyły, burta statku powoli zaczęła się przesuwać. Gdy statek skierował się na pełne morze, odgłos śrub ucichł, a światła nawigacyjne roztopiły się w mroku. Denver wrzucił niedopałek do wody, wcisnął dłonie w kieszenie i ruszył wzdłuż nabrzeża na parking.