Rozdział 9

Uczucie towarzyszące nurkowaniu do zatopionego wraku jest trudne do opisania – jest to mieszanina podniecenia i strachu. Przez bardziej przesądnych nurków zostało ono opisane jako pływanie wśród kości Goliata. Serce zaczyna człowiekowi bić szybciej, a strach paraliżuje umysł. Być może powodem są romantyczne wizje duchów – brodatego kapitana na mostku, przeklinających palaczy ładujących węgiel do pieca czy wytatuowanego bosmana wracającego zygzakiem do forkasztelu po popijawie w portowej knajpie.

Pitt znał te odczucia z poprzednich nurkowań do wraków, ale tym razem było inaczej. Leżący na dnie „Starbuck” wyglądał zupełnie naturalnie; podwodny świat to nie miejsce dla nawodnych statków czy okrętów, ale naturalne środowisko dla jednostek jego klasy. Dirk miał wrażenie, że za chwilę zostaną opróżnione zbiorniki balastowe, a brązowe śruby ożyją, przemieszczając smukły, ciemny kształt ku nieznanemu celowi.

Wraz z Marchem powoli opłynęli kadłub, poruszając się zaledwie parę cali nad piaszczystym dnem. Wokół okrętu utworzyło się coś w rodzaju dziwacznej fosy wyżłobionej w piachu. March zajął się fotografowaniem dna i kadłuba za pomocą przystosowanego do podwodnych zdjęć Nikkona i co chwilę rozświetlał okolicę błyskami flesza. Wokół panowała cisza i spokój zakłócane tylko bąbelkami powietrza wylatującymi z ich akwalungów. Wabiły one ławice ryb, które kręciły się wokół jakby przyciągane przez magnes. Sporo z nich, pojedynczo lub ławicami, interesowało się też parą dziwnych dwunogich istot, które wkroczyły do ich świata. Ryby nie przejawiały jednak złych zamiarów. Nad nimi dostojnie przepłynął brązowawy rekin długości około sześciu stóp, ignorując obu płetwonurków. „Z pewnością żyje, opływając w dostatki jak dziecko mające na własność sklep z cukierkami” – pomyślał Pitt. Obfitość pożywienia była dookoła tak wielka, że dwie dwunogie istoty nie zainteresowały drapieżnika.

Dirk z trudem powstrzymał się od podziwiania scenerii – było za dużo do zrobienia, a za mało czasu. Silniej ujął aluminiową rurę w prawą dłoń i wrócił do rzeczywistości. March nazwał to urządzenie „Barf – magiczny smok”. Była to trzystopowa rura zakończona lufą podobną do igły; przypominała narzędzie używane w parkach przez dozorców do zbierania papierków z trawników. W rzeczywistości była to jak dotąd najskuteczniejsza z wymyślonych przez człowieka broni przeciwko rekinom. Rozmaite kusze, odstraszające środki chemiczne, kije strzelające brenekami i harpuny miały różny stopień skuteczności w zależności od sytuacji i umiejętności człowieka. „Barf był najbezpieczniejszym i najskuteczniejszym zabójcą rekinów. Wersje cywilne, które można było kupić w sklepach z ekwipunkiem do nurkowania, miały mniejsze rozmiary i słabszy ładunek gazu niż wersja wojskowa, którą dysponował Pitt. Praktycznie była to strzelba, choć nie wyrzucała pocisków. Z wyglądu „Barf był całkowicie niegroźny. Zasada użycia była prosta: nurek zaatakowany czy zdenerwowany zbytnią nachalnością rekina wbijał ostrą i cienką lufę w jego ciało i naciskał umieszczony w rękojeści spust wyzwalający ładunek z dwutlenkiem węgla, który przedostawał się do ciała rekina. Efekt był podobny do nagłego napełnienia balonu: rekin nie ma kości, więc eksplozja wypychała przez paszczę na zewnątrz wszystkie jego organy wewnętrzne, nadymając je podobnie jak resztę ciała. Jeżeli przy tym pękły, to rekin zdychał, jeżeli nie, to gaz powodował wypchnięcie ryby na powierzchnię, gdzie albo się dusiła, albo po ujściu gazu tonęła. Z powodu braku skrzeli bezruch w wodzie był jedyną rzeczą, która w morzu była dla rekina naprawdę śmiertelna. Unoszenie się z taką ilością gazu działającego jak pęcherze pławne i uniemożliwiającego poruszanie się unieszkodliwiało drapieżnika ostatecznie.

Lampa przestała błyskać i March dał Pittowi znak, że czas wracać. Powoli podpłynęli na poziom pokładu, gdzie korzystając z chwili przerwy, Dirk miał okazję spojrzeć w osłoniętą maską twarz towarzysza. Nie było żadnej wątpliwości: wyraz oczu zdradzał, że marzeniem porucznika był jak najszybszy powrót na statek. March wskazał dłonią aparat i wyciągnął rękę ku powierzchni. Sens wiadomości był jasny: skończył mu się film i chciał wracać. Pitt potrząsnął głową, odpiął od pasa plastikową tabliczkę i napisał na niej specjalnym tłustym ołówkiem: luk ratunkowy.

March przeczytał i wskazał palcem wodoszczelny zegarek. Pitt nie zareagował; doskonale wiedział, że zostało im powietrza na dwadzieścia minut. Ponownie podsunął mu pod oczy tabliczkę i złapał za ramię, wbijając palce w kombinezon. Tamten chyba zrozumiał; spojrzał w górę i zawahał się, wiedząc, że są obserwowani na monitorach. Wyraźnie grał na zwłokę.

Dirk zdał sobie z tego sprawę. Nie zwalniając uchwytu, drugą ręką przystawił mu do brzucha „Barfa”. Poskutkowało: porucznik z rezygnacją pokiwał głową i popłynął w kierunku dziobu. March był przestraszony, ale przynajmniej miał pewność, że wina za wszystko spadnie tylko na Pitta. Dirk popłynął tuż za nim. W ciągu kilkunastu sekund dotarli na miejsce i znieruchomieli, unosząc się nad pokładem. Krab wielkości półmiska, któremu przerwano spacer po przednim pokładzie, popędził truchtem, ześlizgnął się po zaokrągleniu kadłuba i spadł, lądując na piasku na wszystkich ośmiu odnóżach. March bał się – Pitt widział, jak wstrząsnęły nim dreszcze, gdy wpatrywał się we właz awaryjny, bez wątpienia wyobrażając sobie, co może zastać wewnątrz okrętu.

Pitt zmazał poprzednią wiadomość i napisał: otwórz. March przeczytał, opanował drżenie i powoli przyklęknął na pokładzie obok włazu. Ujął koło otwierające i zamykające klapę i naparł na nie bez specjalnego entuzjazmu. Dirk widząc to, postukał lufą „Barfa” w stal. W ciszy i spokoju, jakie ich otaczały, uderzenie zabrzmiało niczym dzwon. March ponaglony do działania mocniej chwycił pokrętło, napiął mięśnie, aż żyły na szyi nabrzmiały mu z wysiłku. Koło nawet nie drgnęło. Porucznik spojrzał pytająco na Pitta, który pokazał mu wpierw trzy palce, a potem właz, sygnalizując: do trzech razy sztuka. Przesunął się tak, że znalazł się naprzeciw niego i wsunął kolbę „Barfa” między szprychy, używając jej jako dźwigni. Dał znak Marchowi i naparli razem z całych sił. Po chwili koło drgnęło. Z każdym kolejnym ruchem obracało się łatwiej, aż w końcu March szarpnięciem otworzył klapę i spojrzał do wnętrza. Jednakowe ciśnienie w śluzie i na zewnątrz było złym znakiem. Pitt zrozumiał, że jego plan zaczyna się załamywać. Wytarł tabliczkę i napisał: umiesz to obsługiwać?

March skinął głową i ponownie zadrżał. Zebrał się jednak w sobie, odczepił swoją tabliczkę od pasa i napisał: nie ma sensu bez zasilania. Dirk odpisał: spróbujmy. Porucznik, wiedząc już, że opór nic nie da, przystanął na moment, by zebrać odwagę, a potem zniknął w ponurej ciemności śluzy. Pitt poczekał chwilę, by dać mu okazję do zorientowania się wewnątrz i nie zasłaniać słabego światła wpadającego przez właz. March dał mu znak, trzymając dłonie na zaworach. Dirk opadł koło niego i zakręcił właz.

Znajdowali się w pomieszczeniu w kształcie walca wbudowanego w kadłub, które mogło pomieścić sześciu ludzi. Zostało tak zaprojektowane, by umożliwić załodze tonącego okrętu wejście do wnętrza, zamknięcie drzwi wodoszczelnych i zalanie luku poprzez wypuszczenie z niego powietrza. Gdy ciśnienie wody wewnątrz i na zewnątrz wyrównało się, otwierano właz zewnętrzny i marynarze znajdujący się w środku unosili się wraz z resztą powietrza ku powierzchni. Pitt i March odwrócili proces, wchodząc przez właz zewnętrzny do zalanego pomieszczenia. Teraz należało wypompować wodę i wejść do suchego – jak miał nadzieję Dirk – wnętrza okrętu.

Według Marcha było to szaleństwo – Pitt musiał być albo obłąkany, albo po prostu głupi. Znacznie prościej byłoby otworzyć wewnętrzne drzwi, zamiast szukać po ciemku odpowiednich urządzeń; wnętrze i tak było zalane wodą, więc po co sobie komplikować życie procedurą normalnie używaną do wchodzenia do zanurzonych, ale sprawnych okrętów?! Poza tym, po co w tej chwili w ogóle tam wchodzić? Jedyne co znajdą, to mroczne, pełne wody i rozkładających się zwłok kabiny. Jeśli się nie pospieszą, zginą również; powietrze w butlach zaczynało się kończyć. Wzruszył ramionami i przekręcił zawór osuszający przedział z wody.

Rozległ się syk powietrza napływającego do wnętrza i poziom wody zaczął opadać. March był przekonany, że ma halucynacje: to co się działo, było niemożliwe. Wyczuł obniżanie się poziomu wody, choć w mroku tego nie widział. Czuł, że uniesiona ręka jest już nad wodą, a po chwili poczuł słabe fale uderzające o policzki. Gdyby nie zaciskał zębów na ustniku aparatu tlenowego, zapewne otworzyłby usta ze zdumienia. Po dłuższej chwili udało mu się przezwyciężyć szok na tyle, by pomacać ścianę w miejscu, w którym powinien być wodoszczelny kontakt. Zanim go znalazł, otarł skórę na kostkach, ale w końcu przesunął osadzoną w gumie dźwigienkę. Śluzę ratunkową zalało jasne światło.

March zamrugał gwałtownie powiekami. Pitt wyglądał jak reklama atrakcji czekających na kandydatów do zawodu płetwonurka. Stał oparty o ścianę ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma w całkowicie zrelaksowanej pozie, z maską przesuniętą na czoło, bez akwalungu. Przyglądał się porucznikowi z lekkim rozbawieniem w zielonych oczach i z uśmiechem w kącikach ust.

– Skąd wiedziałeś? – March wypluł ustnik.

– Rozsądne przypuszczenie – poinformował go obojętnie Pitt.

– Światło, pompa powietrzna. – March nadal był zaskoczony. – To znaczy, że reaktor nadal działa.

– Na to wychodzi. Proponuję sprawdzić.

– Dlaczego nie?

Lodowaty spokój Dirka zaczął powoli na niego działać. Starał się mówić obojętnie, choć nie bardzo mu to wychodziło: z jego ust wydobył się cienki pisk.

Woda została wypompowana. March przyjrzał się drzwiom prowadzącym do wnętrza „Starbucka”, jakby prowadziły do piekła. Zdjęli płetwy i maski, porucznik pozbył się akwalungu i zajął się otwieraniem drzwi, przyklękając w wodzie, która pozostała na podłodze. Koło nie stawiało oporu – przy krawędzi pokrywy zapieniły się malutkie bąbelki, gdy z wnętrza okrętu zaczęło wydobywać się powietrze. Pochylił się i pociągnął nosem.

– Nadaje się do oddychania – uznał po chwili.

– No to wchodzimy.

Ciśnienie zdążyło się wyrównać i odrobina wody przeciekła pod drzwiami, gdy March z bijącym sercem i zlany lodowatym potem ostrożnie otworzył drzwi. Nikt i nic nie było w stanie go zmusić, by wszedł pierwszy, ale nie musiał się tym martwić – Pitt z „Barfem” w dłoni przemknął obok i schodząc po drabince, zniknął w dole.

Znalazł się w pustym, dobrze oświetlonym dziobowym przedziale torpedowym. Wszystko było starannie poukładane na swoich miejscach, jakby załoga wyszła na chwilę pograć w karty w messie. Koje były zasłane, miedziane plakietki przymocowane do wyrzutni torpedowych lśniły jak przed inspekcją, wentylator szumiał spokojnie, lecz jedynym przejawem ruchu był jego własny cień załamany na burcie. Wrócił pod drabinkę prowadzącą do luku awaryjnego i spojrzał w górę.

– Gospodarze gdzieś poszli, złaź! – zawołał.

Mógł sobie darować tę wypowiedź – March z aparatem fotograficznym w garści już schodził. Kiedy znalazł się na pokładzie, rozejrzał się jeszcze raz wystraszony. Lęk zmienił się błyskawicznie w zaskoczenie, gdy stwierdził, że Pitt mówił prawdę.

– Gdzie oni są?

– Poszukajmy. Zamierzasz w kogoś tym rzucać, czy zrobić mu zdjęcie, gdy będzie chciał ci przyłożyć? – Pitt zainteresował się aparatem.

– Zostało mi osiem klatek. – March w końcu się uśmiechnął. – Kapitan pewnie chciałby zobaczyć, jak tu wygląda. Jeżeli go znam, to nie będzie uszczęśliwiony tym, że tu weszliśmy.

– Nie przejmuj się Bolandem – uspokoił go Pitt. – Biorę go na siebie razem z odpowiedzialnością za to, co zrobiliśmy.

– Musieli widzieć na monitorach, jak wchodzimy.

– Najpierw to co najważniejsze. Prywatna wycieczka po wnętrzu USS „Starbuck” z porucznikiem Marchem jako pilotem. Mam nadzieję, że orientujesz się tutaj?

– Służyłem na jednostkach uderzeniowych, a „Starbuck” to cudo techniki, o jakim nikt z nas nie marzył pięć lat temu. Wątpię, czy znajdę najbliższą ubikację.

– Nonsens. Wszystkie okręty podwodne są podobne do siebie. Gdzie one prowadzą? – Pitt wskazał drzwi w przeciwległej grodzi.

– Powinny wychodzić na przejście biegnące obok silosów do maszyny.

– Sprawdzimy – mruknął Dirk, otwierając je i ostrożnie przekraczając stalowy próg liczący półtora stopy wysokości.

Znalazł się w pomieszczeniu o rozmiarach – jak się zdawało – jaskiń Carlsbadu: miało przynajmniej cztery pokłady wysokości i było labiryntem rur, systemów napędowych, wymienników ciepła, generatorów, kotłów i dwóch olbrzymich turbin. To była maszynownia. March minął go i jak zahipnotyzowany przesunął dłońmi po najbliższym urządzeniu.

– Mój Boże – westchnął. – Udało im się! Rzeczywiście połączyli maszynownię z pomieszczeniem reaktorów i umieścili to wszystko w części dziobowej.

– Myślałem, że reaktory muszą być w oddzielnym, dobrze ekranowanym i chronionym grubym pancerzem pomieszczeniu z uwagi na radioaktywność.

– Poprawili dokładność wykonania i usprawnili procesy technologiczne. Teraz obsługa reaktorów przez ponad rok służby dostaje mniejszą dawkę promieniowania niż technik obsługujący aparat do zdjęć rentgenowskich w ciągu tygodnia.

March podszedł do urządzenia wyglądającego jak dwudziestostopowej wysokości bojler i przyjrzał mu się uważnie, po czym wzdłuż rur dotarł do głównej turbiny.

– Prawy reaktor wyłączony – oznajmił cicho, jakby byli w kościele. – Lewy działa.

– Jak długo może pracować bez awarii, jeżeli nikt go nie dogląda?

– Sześć miesięcy, być może rok. To fabrycznie nowe urządzenie, i to nowoczesne. Może działać i dłużej.

– Nie uważasz, że to wyjątkowo czysta maszynownia?

– Ktoś o nią dba, to pewne. – March rozejrzał się niepewnie.

– Lepiej ruszajmy dalej – rzucił krótko Pitt.

Po drabince dotarli do kolejnych drzwi prowadzących do messy załogi. Było to przestronne pomieszczenie w jasnych kolorach, z długimi stołami pokrytymi granatowym winylem. Messa bardziej przypominała bistro w Holiday Inn niż stołówkę okrętu. Piece w kuchni były zimne, ale wszystko było czyste i poustawiane w nienagannym porządku. Nie spostrzegł nawet okruszynki, nie mówiąc już o brudnych talerzach. Pitt nie mógł powstrzymać uśmiechu, patrząc na trzydziestodwucalowy telewizor i potężną wieżę stereo, której nie powstydziłaby się hollywoodzka dyskoteka. Nagle znieruchomiał. Coś tu było nie tak, chociaż określenie było nieprecyzyjne, bo na tym okręcie wszystko było na opak. Problem tkwił gdzie indziej. W tym momencie go olśniło – mały fragmencik łamigłówki wsunął się na swoje miejsce.

– Papier! – powiedział głośno.

– Co takiego? – zdumiał się March, patrząc na niego zaskoczony.

– Ani śladu papieru – mruknął Dirk. – TU załoga spędza wolny czas, tak? To dlaczego nie ma tu ani kart, ani książek czy gazet, ani nawet serwetek. Nie ma też przypraw…

Nagle ruszył w stronę kuchni. Otworzył szafki przeznaczone na podręczny magazynek spożywczy. Były puste. Zatrzymał się przy kolejnej zawierającej sztućce i pokiwał głową, widząc plamki rdzy na łyżkach i nożach.

– I co? – spytał March, obserwując go przez ladę do wydawania posiłków.

– Cały przedział został zalany – powiedział powoli Pitt.

– Niemożliwe! Maszynownia…

– Nigdy nie została zamoczona – dokończył Dirk. – Reaktora nie da się wysuszyć jak prania, ale kuchnię czy jadalnię po zalaniu da się doprowadzić do porządku i stanu używalności.

Zamknął drzwi, zostawiając wszystko tak jak zastali. Pospieszyli długim korytarzem, mijając messę podoficerską i kabiny mieszkalne, łącznie z kwaterą kapitana. Pitt pospiesznie ją przeszukał, ale nic nie znalazł; ani skrawka materiału, ani strzępka papieru. Całość robiła wrażenie szpitalnej izolatki. Nie mówiąc słowa, Dirk ruszył dalej korytarzem. Dotarł po chwili do kolejnych drzwi, za którymi, jak przypuszczał, znajdowało się stanowisko dowodzenia. Trzymając w pogotowiu „Barfa”, najciszej jak mógł przeszedł wzdłuż rzędów elektronicznego sprzętu. Pomieszczenie przypominało sterówkę ze Star Trek. Lustrował stalowe zawory, martwe ekrany radarów i sonarów, podświetlany stolik nawigacyjny i przezroczyste plansze do nanoszenia danych. Trudno było mu uwierzyć, że nie jest w centrum kierowania lotem NASA, lecz na pokładzie zaginionego okrętu podwodnego. Okręt przypominał śpiącego olbrzyma, lekko pomrukującego elektroniką i czekającego na polecenia człowieka, które zbudziłyby go z tego snu i ponownie popchnęły przez podwodne głębiny.

W końcu Pitt znalazł to, czego szukał – drzwi do kabiny radiowej. Tak jak oczekiwał, była gotowa do użytku i opuszczona. Wrażenie było upiorne: jakby operator wyszedł na śniadanie. Dirk otrząsnął się z niemiłego wrażenia i otworzył najbliższą szufladę. Dobre, stare zasady obowiązujące w US Navy! Jak zwykle była w niej laminowana instrukcja obsługi. Ustawił nadajnik na właściwą częstotliwość, włączył i polecił przyglądającemu się w milczeniu Marchowi:

– Znajdź sterowanie zewnętrzną anteną i wysuń ją na całą długość.

Zajęło to porucznikowi około sześćdziesięciu sekund. Pitt ujął mikrofon, wiedząc, że powinien być doskonale słyszalny nie tylko w bunkrze w Pearl Harbor. Nadawał otwartym tekstem, na częstotliwości normalnej dla żeglugi. „Dzięki temu pewnie parę osób uwierzy w duchy” – pomyślał. Uśmiechnął się złośliwie i wcisnął guzik nadawania.

– Halo, „Martha Ann”, tu USS „Starbuck”. Powtarzam, tu USS „Starbuck”. Jak mnie słyszycie? Over.


Boland tymczasem nie próżnował. Ledwie Pitt wszedł na pokład okrętu, zamykając za sobą właz, komandor polecił przygotować się dwom najlepszym płetwonurkom, jacy pozostali na pokładzie. Mieli wziąć ze sobą dodatkowe butle z tlenem, by wymienić zużyte przez Marcha i Pitta. Sprawy zaczynały się komplikować. Obaj byli zbyt długo na wraku – musieli wpaść w pułapkę i mieć zablokowaną drogę odwrotu. Boland miał wielką ochotę skląć Pitta za zbędną brawurę.

– Nurkowie! – rzucił do mikrofonu. – Zostało wam mniej niż pięć minut na wydostanie ich, więc ruszcie łaskawie dupy i do roboty! – Rzucił mikrofon na podstawę i odwrócił się w kierunku monitorów pokazujących pusty pokład i zamknięty właz. – Ile jeszcze mają czasu? – spytał.

– Jeśli nie forsowali się zbytnio, to około trzech minut – odparł Stanley, patrząc na zegarek chyba po raz piętnasty w ciągu ostatnich paru minut.

W kabinie panował nastrój przygnębienia. Wszyscy obecni zdawali sobie sprawę zarówno z beznadziejnej sytuacji tych, którzy byli na dole, jak i z własnej bezsilności. Na monitorach pojawili się następni płetwonurkowie zbliżający się szybko do „Starbucka”, gdy na korytarzu zabrzmiały czyjeś spieszne kroki. Trzasnęły drzwi i do kabiny wpadł zziajany bosman.

– Mamy ich! – ryknął, łapiąc oddech. – Mamy „Starbucka” na fonii!

– O czym ty bredzisz? – zdziwił się Boland. – Urżnąłeś się czy co?

– Mamy łączność głosową ze „Starbuckiem” na częstotliwości handlowej, a poza tym jestem trzeźwy – odparł nieco już spokojniej bosman.

Radiooperator miał wrażenie, że bosman zaledwie wybiegł z kabiny, gdy na jego ramieniu spoczęła dłoń Bolanda.

– Niech pan wierzy lub nie, sir – oznajmił radzik nieco oszołomiony – ale major Pitt jest na fonii. Nadaje z wnętrza okrętu.

– Dawaj go! – Komandor nawet nie próbował ukryć podniecenia. Ani przez chwilę nie wątpił, że Pitt naprawdę połączył się z nimi za pomocą radiostacji wraku. Zaczynał wierzyć, że Dirk rzeczywiście zdolny jest do robienia rzeczy ogólnie uznanych za niemożliwe. – „Starbuck”! – rzucił do mikrofonu. – Tu „Martha Ann”. Over.

Wszyscy obecni wpatrywali się w głośnik, jakby spodziewali się, że Pitt z niego wyjdzie.

– TU „Starbuck”. Over.

– Pitt, to naprawdę ty? Over.

– Osobiście i jak najbardziej materialnie. Ominęła was przyjemność pogawędki z duchami.

– Jak wygląda sytuacja? W jakim jesteście stanie?

– Silni, zwarci, gotowi. Gdybyśmy mieli tu jeszcze z dziesięciu ludzi, moglibyśmy spokojnie popłynąć nim do domu.

– Załoga?

– Ani śladu. Jakby nigdy nie istnieli.

Boland nie odpowiedział natychmiast. Przetrawiał zasłyszaną informację. Na próżno starał się wyobrazić sobie opuszczony okręt. Nie zdawał sobie przez kilka chwil sprawy z tego, gdzie jest i co go otacza. Nie zauważył, że połowa załogi opuściła swoje posterunki i tłoczy się w drzwiach i na korytarzu. Dopiero po dłuższym czasie uwierzył, że wszystko, co usłyszał od Pitta, jest prawdą.

– Powtórz ostatnią wypowiedź – rzucił przez ściśnięte gardło.

– Okręt jest całkowicie opuszczony, przynajmniej w części od dziobowego przedziału torpedowego do stanowiska dowodzenia na śródokręciu. Rufowych przedziałów jeszcze nie sprawdzaliśmy. Ktoś też płaci rachunki, bo mamy energię z prawego reaktora.

Tym razem Boland poczuł, że miękną mu kolana. Zawahał się, odchrząknął i wykrztusił:

– Dobrze. Wykonaliście już swoje zadanie. Wracajcie. Przy włazie czekają na was dwaj ludzie z zapasowymi butlami. Czy porucznik March jest w pobliżu?

– Nie. Poszedł sprawdzić, czy pociski Hyperion są nadal na miejscu i czy na rufie nie ma przecieku.

– Myślę, że zdajesz sobie sprawę, że jesteś doskonale odbierany w promieniu najbliższego tysiąca mil przez wszystkich, łącznie z radioamatorami?

– A kto uwierzy, że słyszy zatopiony pół roku temu okręt?

– Choćby nasi radzieccy przyjaciele. Proponuję zakończyć tę robotę. Gdy tylko March wróci, to zbierajcie się łaskawie i wracajcie na statek. Stary może zażądać pełnego raportu. To jest rozkaz!

Mówiąc to, prawie widział arogancki uśmieszek na twarzy Dirka.

– Tak jest, tatusiu. Sugeruję, żebyś się zajął barkiem. Będziemy na górze za… – Głos urwał się w połowie zdania.

Boland uniósł mikrofon, czując na plecach lodowaty pot.

– Nie słyszę cię, „Starbuck”. Powtórz ostatnią wiadomość. Z głośnika dochodził jedynie szum, który oznaczał, że połączenie nie zostało przerwane.

– Pitt, niech cię cholera weźmie! Dlaczego się, do diabła, nie odzywasz? – Boland poczuł się nagle bezsilny i pozbawiony nadziei.

Jedyną odpowiedzią była cisza.

Загрузка...