Pitt ubrany już we własną koszulę, dżinsy i buty stał przy relingu, spokojnie obserwując ślad torowy statku ciągnący się na ponad ćwierć mili. Morze było spokojne, powietrze ciepłe, niebo czyste, a z północnego zachodu wiała orzeźwiająca bryza. Myślał o tym, jaką dziwaczną zbieraninę ludzi poznał w ciągu ostatnich dwóch dni. Wszyscy oni jakby się zmówili, żeby mu zepsuć wakacje: niezrównoważona panienka polująca na niego ze strzykawką, kierowca usiłujący go zabić, drański admirał, komandor porucznik z absurdalnym tatuażem i niewysoki adiutant, najsprytniejszy z nich wszystkich (albo sprawiający takie wrażenie). Pitt był z nimi dość silnie związany, choć nie wynikało to całkowicie z jego woli – łączyła ich tajemnica hawajskiego wiru.
W myślach natomiast prześladował go osobnik, którego nie spotkał jeszcze osobiście, a który, jak sądził, był motorem całej sprawy: olbrzym o złotych oczach. Dlaczego tyle lat temu szukał zaginionej wyspy Kanoli? Nie wydawał się naukowcem teoretykiem szukającym zaginionej cywilizacji czy starych legend. Co takiego było w Kanoli, że bardziej go zainteresowała niż Mu czy Atlantyda? Trójkąt bermudzki i hawajski wir były realne – świadczyły o tym udokumentowane zniknięcia statków i załóg. Wobec tego musiały mieć logiczne wytłumaczenie. Klucz do zagadki był z pewnością oczywisty, lecz jak dotąd nie sposób było go odnaleźć.
– Panie Pitt? – Młodzieniec w kombinezonie przerwał mu rozmyślania.
– O co chodzi? – spytał Dirk z uśmiechem.
Marynarz chciał zasalutować, lecz opuścił rękę. Był zakłopotany, nie wiedział, jak ma się zachować wobec cywila, zwłaszcza na okręcie należącym do US Navy.
– Komandor Boland prosi pana na mostek – wykrztusił.
– Dziękuję. Proszę mu powiedzieć, że już idę.
Nie spiesząc się, Pitt pomaszerował przez stalowy pokład ku schodkom prowadzącym na mostek, omijając przykryte brezentem luki. Pod stopami czuł stały rytm silników posuwających statek do przodu.
Boland stał przed sternikiem, spoglądając przez lornetkę prosto przed dziób. W pewnym momencie opuścił szkła, przetarł je brzegiem podkoszulka i ponownie podniósł do oczu.
– O co chodzi? – spytał Pitt, spoglądając w tym samym kierunku. Niczego nie dostrzegł.
– Myślałem, że chciałbyś wiedzieć, iż weszliśmy właśnie w rejon poszukiwań. – Boland odłożył lornetkę na przymocowaną do ściany szafkę i sięgnął po mikrofon. – Poruczniku Harper, tu kapitan. Maszyny stop, zaczynamy robotę.
Odłożył mikrofon i skinął na Pitta. Zeszli poziom niżej i ruszyli długim korytarzem, mijając zamknięte drzwi prowadzące do kabin. W pewnym momencie Boland przystanął i otworzył jedne z nich, wskazując Dirkowi, by wszedł.
– Serce poszukiwań – ogłosił z niejakim patosem. – Rodem z Gwiezdnych wojen. Miejsce, w którym cztery tony sprzętu elektronicznego, drwiąc sobie z ludzkiej inteligencji, dowodzą statkiem. Po kolei: stanowisko pomiaru prędkości dźwięku i wielkości ciśnienia, zapis z podaniem czasu na taśmie magnetycznej, protonowy miernik wychwytujący każdą ilość żelaza na dnie, cztery monitory kamer podwodnych – objaśniał Boland tonem przewodnika muzealnego. – Zatrzymaliśmy się, aby opuścić czujniki i kamery, które będą holowane za statkiem. Zaczynamy właściwe poszukiwania.
Pomieszczenie miało około ośmiuset stóp kwadratowych i w większości zastawione było konsoletami komputerowymi, monitorami i rzędami migających lampek. Pitt spojrzał na ekrany. Opuszczono właśnie kamery i na monitorach widać było przez chwilę powierzchnię morza, potem serię rozbryzgów i po chwili spokojny, zielonkawobłękitny podwodny świat. Kamery i monitory barwne dawały znacznie wyraźniejszy obraz niż zazwyczaj używane monitory czarno-białe.
– Dalej mamy zminiaturyzowany sonar podłączony do komputera i dający od razu dokładny obraz dna. System ma zasięg pół mili od sensorów, w związku z czym za jednym przejściem przeszukujemy pas o szerokości mili. Całość także jest holowana za statkiem, ale oddzielnie od kamer i pierwszego zestawu – wyjaśnił Boland, nie przedstawiając Pitta żadnemu z operatorów siedzących przy konsoletach.
Nie robił tego ostentacyjnie, po prostu nie przyszło mu to do głowy. Najwyraźniej zawiłości stosunków międzyludzkich i zasady savoir-vivre’u były rzeczami, na które nie zwracał zbytnio uwagi. „Ciekawe, jak udało mu się dojść do stopnia komandora porucznika?” – zastanawiał się Dirk.
– A ten tu drobiazg – w głosie Bolanda zabrzmiała duma – to serce całej tej plątaniny cudów techniki: system komputerowy Selco-Ramsay 8300. Długość i szerokość geograficzna, szybkość, kurs i pełny meldunek o stanie wszystkich urządzeń na pokładzie. Krótko mówiąc: podłączamy go teraz do systemu sterowania statkiem. Jest w pełni zaprogramowany na poszukiwanie USS „Starbuck” i dopóki go nie znajdziemy, ten zestaw krzemu i mikroprocesorów będzie kierował statkiem.
– Szczyt sterylności – mruknął Pitt.
– Słucham?
– Można się obejść bez ludzkich rąk.
Boland zmarszczył brwi z namysłem.
– Taak, można tak to ująć – stwierdził w końcu.
Pitt pochylił się nad ramieniem programisty i przyjrzał się wydrukom.
– Sprytne – przyznał. – Cały system można przeprogramować z głównego komputera, który jest zapewne w bunkrze w Pearl Harbor albo w innym równie bezpiecznym miejscu. Przydatne, gdyby nas spotkało coś równie miłego jak załogę „Lillie Marlene”. Nas co prawda trafi szlag, ale statek posłusznie zawróci i popłynie do domu w stanie nie uszkodzonym. Ekonomiczne podejście do sprawy.
– Znasz się na tych rzeczach. – W głosie Bolanda była mieszanina uznania i podejrzliwości.
– Można powiedzieć, że miałem przelotnie styczność z tymi urządzeniami.
– Widziałeś już te wszystkie cuda?
– Przynajmniej na trzech jednostkach oceanograficznych NUMA. Wasze są bardziej wyspecjalizowane, co jest naturalne, gdyż głównym zadaniem tego statku jest ratownictwo podwodne. Nasze urządzenia, z uwagi na naukową naturę poszukiwań, które prowadzimy, są trochę nowsze.
– Moje uznanie i przeprosiny, nie doceniłem cię. – Boland podszedł do oficera wachtowego, zamienił z nim kilka słów i wrócił. – Chodź, postawię ci drinka.
– Czy regulamin marynarki na to pozwala? – spytał nieco złośliwie Pitt.
– Zapominasz, że teoretycznie to statek handlowy. – Boland uśmiechnął się przebiegle.
– Jestem zdecydowanie za teorią.
Ruszyli ku drzwiom, gdy wachtowy zameldował:
– Kamery i sensory na miejscu. Gotowe do akcji.
– Szybka robota, poruczniku. Proszę przekazać do maszynowni, że ruszamy – polecił Boland.
– Chwileczkę – wtrącił Pitt. – Pytam z czystej ciekawości: Na jakiej głębokości jest dno?
Boland spojrzał na niego zdziwiony, ale bez słowa przeniósł wzrok na wachtowego.
– Poruczniku?
Oficer był już przy konsolecie sonaru, czekając na wydruk.
– Pięć tysięcy sześćset siedemdziesiąt stóp, sir – powiedział.
– Czy jest w tym coś niezwykłego? – Pytanie Bolanda skierowane było do Pitta.
– Powinno być głębiej. Możemy sprawdzić na mapie?
– TU, sir. – Porucznik wskazał stół z blatem z mlecznego szkła, podświetlonym od spodu, na którym rozwijał właśnie mapę. – Dno morskie północnego Pacyfiku. Jest niezbyt dokładna, sir, bo było niewiele wypraw pomiarowych w tej części świata.
Boland zreflektował się wreszcie i dokonał prezentacji:
– Dirk Pitt, a to porucznik Stanley.
– Dobra, Stanley – uśmiechnął się Dirk, opierając łokcie na blacie. – Zobaczmy, co tu mamy. Jaka jest nasza pozycja?
– Gdzieś o włos stąd. – Stanley zrobił krzyżyk na mapie. – 32°10’ północnej i 151°17’ zachodniej.
– To znaczy, że jesteśmy nad strefą pęknięcia Fullertona – powiedział wolno Pitt.
– Brzmi jak kontuzja piłkarska. – Boland także pochylił się nad mapą.
– Strefa pęknięcia to szczelina w Ziemi, coś jakby szew umożliwiający ruchy tektoniczne podłoża. Takich szczelin są setki stąd aż do wybrzeży Kalifornii.
– Ma pan rację co do głębokości, według mapy dno powinno być na jakichś piętnastu tysiącach stóp. – Stanley podkreślił liczbę na mapie widniejącą najbliżej ich pozycji.
– Może jesteśmy w pobliżu jakiejś podwodnej góry nie zaznaczonej na mapie – rzekł niepewnie Dirk.
– Dno podnosi się z lewej burty. – Boland zamyślił się. – Dwieście pięćdziesiąt stóp na milę. Nie jest to aż tak dziwne, niewielkich rozmiarów góra może wywołać takie wznoszenie.
– Tylko że nie ma jej na mapie. – Dirk potrząsnął głową.
– Prawdopodobnie nie została jeszcze zaznaczona.
– Ale przy takim tempie wznoszenia szczyt nie może być daleko. To twój statek, Paul, ale myślę, że należałoby to sprawdzić. Kapsuła komunikacyjna została wysłana przez nieznane osoby po zatopieniu okrętu, a to oznacza, że leży on na niewielkiej głębokości dostępnej dla człowieka bez żadnych problemów.
– To brzmi logicznie – Boland przetarł oczy – ale to nie jest jedyne nie oznaczone na mapie podwodne wzniesienie. Może ich tu być z pół setki.
– Nie możemy sobie pozwolić na zlekceważenie nawet jednego.
Boland przyglądał się w zamyśleniu mapie, po czym wyprostował się i oznajmił:
– Poruczniku, proszę zaprogramować kurs na wznoszące się dno i przejąć ster. Proszę też informować mnie o każdej nagłej zmianie głębokości; będę w swojej kabinie.
Kamery i czujniki sonaru holowane były na dwóch oddzielnych platformach. Komputer przejął prowadzenie statku i po dziesięciu minutach „Martha Ann” ruszyła, kierując się na wschód. Sternik oparty o reling palił papierosa, nie mając zajęcia – koło obracało się kierowane niewidzialną ręką komputera. Poza operatorami aparatury sondującej załoga praktycznie nie miała nic do roboty.
Pitt i Boland przez całe popołudnie przebywali w kabinie komandora, regularnie odbierając meldunki o wznoszeniu się dna. Pitt zakopał się w raportach i danych dotyczących „Starbucka”, Boland studiował plany podniesienia go z dna, jeśli „Martha Ann” będzie miała szczęście.
Dochodziła godzina 4.30. Załoga, z wyjątkiem operatorów sprzętu elektronicznego, rozmawiała o panienkach i seksie. Jedynie regularne meldunki Stanleya utrzymywały pozory normalności na pokładzie. Na statku panowała atmosfera napięcia i oczekiwania. Z rutynowymi poszukiwaniami wraku miało to niewiele wspólnego.
O godzinie 5.00 dobiegł z głośników głos Stanleya:
– Dno podniosło się o dziewięćset stóp na przestrzeni ostatniej pół mili!
Boland i Pitt wymienili spojrzenia i bez słowa pognali do Stanleya. Gdy wpadli do kabiny, porucznik był pochylony nad mapą.
– Nie do wiary, kapitanie. – W jego głosie nadal było niedowierzanie. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Jesteśmy o paręset mil od najbliższego lądu, a dno wzniosło się na tysiąc dwieście stóp od powierzchni. Nadal się zresztą podnosi.
– Niezły wynik – mruknął Pitt.
– To może być część zbocza Wysp Hawajskich – zaryzykował Boland.
– Jesteśmy za daleko, żeby mogło istnieć jakieś połączenie z Hawajami. To stoi samo, a nie w archipelagu – sprzeciwił się Pitt.
– Tysiąc sto stóp – obwieścił Stanley.
– To jedna stopa w pionie na dwie w poziomie. – Głos Dirka był nienaturalnie cichy.
– Jeśli tak dalej pójdzie, to znajdziemy się na mieliźnie. – Boland odwrócił się nagle i polecił wachtowemu: – Odłączyć komputer, przejść na sterowanie ręczne.
– Jesteśmy na ręcznym, sir – zameldował po pięciu sekundach Stanley.
– Mostek? – Komandor miał już mikrofon w dłoni. – TU kapitan, co widać osiemset jardów przed dziobem?
– Nic, sir – odparł metalicznie głośnik. – Horyzont czysty.
– Jakieś ślady piany lub podwodnych raf?
– Żadnych, sir.
– Spytaj go o kolor morza – wtrącił Pitt.
– Mostek, są jakieś zmiany w barwie wody?
– Jest bardziej zielone, sir. – Odpowiedź przyszła po krótkim wahaniu. – Około pięciuset jardów przed dziobem po prawej burcie.
– Osiemset i nadal się wznosi – zameldował Stanley.
– Sprawy się nieco komplikują – przyznał Pitt. – Spodziewałem się, że gdy słońce dociera do dna, kolor wody będzie jasnobłękitny. Zieleń oznacza podwodną roślinność, a to dość dziwne.
– Wodorosty nie lubią koralowców? – spytał Boland.
– Owszem. Poza tym temperatura w tych częściach oceanu nie jest odpowiednia.
– Mam odczyt na magnetometrze, sir – odezwał się lokowaty blondynek siedzący przy jednej z konsolet. – Solidny odczyt, sir.
– Gdzie?
– Dwieście jardów, namiar dwieście osiemdziesiąt stopni.
– Może być jakieś złoże – stwierdził Boland.
– Drugi odczyt trzysta jardów, namiar trzysta piętnaście stopni… Jeszcze dwa… Cholera, ile tu tego?!
– Czyżby to była żyła złota? – uśmiechnął się Pitt.
– Maszyny stop! – ryknął do mikrofonu Boland.
– Wydruk obrazu dna jest doskonale wyraźny, sir. – Stanley był podniecony. – Czterysta pięćdziesiąt stóp i nadal się wznosi.
Pitt zerknął na monitory. Nie było na nich obrazu dna, gdyż widoczność ograniczona była do około stu stóp. Otarł czoło i kark chusteczką, zastanawiając się, dlaczego nagle zrobiło mu się duszno; kabina była klimatyzowana. Chustka była tak przemoczona, że składanie jej nie miało sensu. Wsunął ją do kieszeni i skoncentrował się na monitorze.
– Tu kapitan – rozległ się z głośników głos Bolanda. – Uzyskaliśmy kontakt przy pierwszym przejściu i wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na cmentarzysku hawajskiego wiru. Zarządzam czerwony alarm. Chcę, byście zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa: jak dotąd nie wrócił stąd ani jeden statek. Mam zamiar zmienić tę statystykę.
Pitt słuchał go jednym uchem, wpatrując się w monitory, na których pojawiło się z początku niewyraźne, ale z każdą chwilą bliższe dno, gdy rozpęd statku posuwał ich do przodu. Obraz był wyraźny, gdyż wodę rozświetlały promienie słoneczne przekształcone przy zetknięciu z wodą w cienkie słupy złocistego światła przesuwające się niczym sceniczne reflektory. W obiektywach kamer pojawiły się podmorskie rośliny i wielobarwne, tropikalne ryby.
Boland był tymczasem przy stanowisku magnetometru.
– Kiedy będziemy nad jednym wrakiem, chcę mieć namiar na najbliższy, który jest w prostej linii – polecił operatorowi i zwrócił się do Stanleya: – Proszę skontaktować się z maszynownią i powiedzieć porucznikowi Harperowi, że ma iść małą naprzód najwolniej jak potrafi.
Napięcie w kabinie wzrastało z każdą chwilą. Minęły dwie minuty od dostrzeżenia dna, zdające się ludziom dwoma godzinami, i nadal nic nie było widać; nic z tego, na co czekali. Dno wraz z morską florą i fauną było doskonale widoczne. Powinno być gołe i pozbawione życia, które tymczasem kwitło tu w najlepsze. Nie było śladu podłoża koralowego, z którego dno powinno się składać. Zamiast korali był piasek i skały ciągle zmieniające swoją konfigurację. Przypominało to podziwianie orientalnego ogrodu zatopionego pod powierzchnią morza i nadal bujnie się rozwijającego.
– Wrak na kursie – powiedział beznamiętnie długowłosy młodzieniec obsługujący sonar.
– Przygotować sondaż komputerowy – polecił Boland. – Chcę wiedzieć, który to. Jeśli te cuda są tak dobre, jak mówią, to z danymi, które mają w pamięci i z taką jakością obrazu, jaką tu mamy, powinno udać się wyrwać morzu trochę tajemnic.
– Jest! – ucieszył się Stanley.
Wszyscy, którzy mogli, przywarli wzrokiem do ekranów, na których ukazały się pozostałości statku, potrzaskane i porośnięte grubą warstwą podmorskiej roślinności. Jednostka miała dwa maszty – na dziobie i na rufie – które teraz groteskowo i bezradnie sterczały pod dziwacznymi kątami. Pojedynczy, pordzewiały komin był nie tknięty przez morskie życie. Pokład usłany był skręconymi i trudnymi do rozpoznania kawałkami metalu. Przez jeden z wybitych bulajów wypłynęło długie, zielonkawe ciało mureny kłapiącej złowróżbnie paszczą. Po chwili ryba zniknęła w jakimś zakamarku.
– Jezu, to bydlę miało z dziesięć stóp! – westchnął Boland.
– Raczej osiem, biorąc pod uwagę powiększenie tworzone przez obiektyw – odparł Pitt.
– Może mam halucynacje – stwierdził samokrytycznie Stanley – ale w ładowni widzę resztki traktora!
Nagle rozległo się przenikliwe brzęczenie drukarki. Papier z wydrukiem zaczął składać się w koszyku. Gdy hałas ucichł, Boland wyrwał zapisaną kartkę i przeczytał na głos:
– Jednostka klasy Liberty, nazwa „Oceanie Star”, nośność pięć tysięcy sto trzydzieści pięć ton, ładunek: guma, maszyny rolnicze, uznana za zaginioną czternastego czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku.
Operatorzy spoglądali na niego w zupełnej ciszy, której nikt nie śmiał przerwać. Wiedzieli, co to oznacza: odnaleźli pierwszą ofiarę hawajskiego wiru.
Pierwszy ocknął się Boland i sięgnął po mikrofon.
– Radio, tu kapitan. Na częstotliwości handlowej wysłać wiadomość numer szesnaście. Natychmiast!
– Nie sądzisz, że to trochę za wcześnie? – spytał Pitt. – To jeszcze nie „Starbuck”.
– Zgadza się, ale chcę, żeby stary znał naszą dokładną pozycję i wiedział, że coś tu jest. Ot, tak na wszelki wypadek.
– Spodziewasz się kłopotów?
– Można by to tak określić. Nie lubię niepotrzebnie ryzykować.
– Następny kontakt, namiar dwieście osiemdziesiąt stopni – oświadczył spokojnie operator sonaru.
Wrócili do ekranów, ale tym razem i napięcie, i emocje były znacznie mniejsze. Po chwili ukazał się kadłub kolejnej ofiary – był to tankowiec zaryty dziobem w dnie, z wysoko uniesioną rufą. Kamery ukazały masywny, owalny komin i wysoką nadbudówkę usytuowaną na rufie. Reszta pokładu pokryta była plątaniną obrośniętych rur, zaworów i wentylatorów. Nawet linki odciągowe masztu pokrywały rozmaite formy życia. Pomiędzy nimi przemykały ławice różnobarwnych, egzotycznych ryb. Drukarka ponownie ożyła.
– Japoński tankowiec „Ishiyo Mam” – rozległ się chwilę później głos Bolanda. – Osiem tysięcy sto sześć ton, zaginiony z całą załogą czternastego września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku.
– Zaczynam się czuć jak hiena cmentarna – mruknął Stanley.
W ciągu następnej godziny odkryto sześć kolejnych wraków – cztery frachtowce, duży szkuner i trawler oceaniczny. Napięcie wzrastało z każdym odnalezionym i zidentyfikowanym statkiem – ludzie czuli się jak uczestnicy jakiegoś niesamowitego koszmaru. Gdy nadeszło najważniejsze odkrycie, to, na które podświadomie każdy się przygotowywał, byli zaskoczeni.
Operator sonaru nagle drgnął, poprawił słuchawki i wpatrzył się w ekran.
– Mam kontakt z okrętem podwodnym, namiar sto dziewięćdziesiąt stopni – oznajmił po chwili nieco drżącym głosem.
– Jesteś pewien? – spytał z naciskiem Boland.
– Mogę się założyć o następną wypłatę, sir. Wykrywałem już na tym sprzęcie okręty podwodne, nie może być mowy o pomyłce.
– Mostek! – Boland ponownie miał w dłoni mikrofon. – Na mój sygnał maszyny stop i rzucać kotwicę. Jasne?
– Aye, aye, sir – szczeknął głośnik.
– Jaka głębokość? – zapytał Pitt.
– Sto osiemdziesiąt stóp, sir.
Pitt i Boland wymienili spojrzenia, rozumiejąc się bez słów.
– Jeszcze jedna zagadka, co? – spytał cicho Dirk.
– Właśnie – zgodził się komandor. – Jeśli wiadomość była fałszywa, to dlaczego podano prawdziwą głębokość?
– Nasz geniusz doszedł widać do wniosku, że nikt nie uwierzy w taki odczyt, przepływając w pobliżu. Widzę tę głębokość na własne oczy, spodziewałem się jej, a mimo to nadal w nią nie wierzę.
– Mamy go już na ekranach – przerwał im Stanley. – To… to rzeczywiście okręt podwodny.
Monitory ukazały okręt podwodny powoli przesuwający się pod kadłubem ich statku. Był potężny – czarny kadłub miał prawie dwukrotną długość normalnych atomowych okrętów i inny kształt, bardziej zbliżony do kształtu konwencjonalnych jednostek podwodnych. Nie było to idealne cygaro charakteryzujące atomowy okręt podwodny. Klasyczny wysoki kiosk zastąpiony został niższym i bardziej opływowym, sprawiającym wrażenie przystosowania do dużych szybkości. Jedynie para brązowych śrub i stery na rufie wyglądały tak samo jak u innych okrętów. „Starbuck” spoczywał na piaszczystym dnie niczym prehistoryczny stwór w czasie popołudniowej drzemki. Wyglądał inaczej niż należało się spodziewać. Pitt poczuł, że jego ciało pokrywa gęsia skórka.
– Wypuścić marker – warknął Boland.
– Marker? – zdziwił się Pitt.
– Elektroniczne urządzenie nadające na niskiej częstotliwości. Gdybyśmy musieli stąd odpłynąć z powodu sztormu albo innych okoliczności, to zostawiamy wodoszczelny nadajnik leżący spokojnie na dnie i po powrocie bez problemów odnajdujemy wrak.
– Dziób właśnie minął wrak, sir – zameldował sonarzysta.
– Maszyny stop! – ryknął do mikrofonu Boland. – Kotwicę rzuć! Zobaczyłeś numer na kiosku? – zwrócił się do Pitta znacznie spokojniejszym głosem.
– Dziewięćset osiemdziesiąt dziewięć – odparł lapidarnie Dirk.
– To „Starbuck” – przyznał z szacunkiem komandor. – Tak naprawdę, to nie sądziłem, że go kiedyś zobaczę na własne oczy.
– Albo to, co z niego zostało – dodał Stanley z nagle pobladłą twarzą. – Zimno mi się robi, gdy sobie pomyślę o tych biedakach pogrzebanych wewnątrz.
– Nie jest to miłe uczucie – przyznał Boland.
– To nie jest jedyne niemiłe uczucie – stwierdził Pitt. – Przyjrzyjcie mu się uważniej.
„Martha Ann” obracała się wokół łańcucha kotwicznego, wytracając prędkość, musieli więc odczekać chwilę, zanim „Starbuck” ponownie pojawił się w polu widzenia kamer. Gdy znalazł się w ogniskowej, obiektywy automatycznie skupiły się i wyostrzyły obraz, dając lekkie zbliżenie.
– Leży na piaszczystym dnie i wygląda normalnie – mruknął do siebie Boland, przyglądając się uważnie okrętowi. – Dziób nie jest zakopany, jak pisał Dupree, ale to i tak było łgarstwo. Poza tym nie widzę nic niezwykłego.
– Sherlockiem Holmesem to ty nie jesteś – skrzywił się Pitt. – Nic niezwykłego, powiadasz?
– Dziób jest nie uszkodzony, ale po pierwsze może być otwór w dolnej części, której nie możemy zobaczyć, a po drugie ustaliliśmy, że meldunek Dupree jest fałszywy. Poza tym okręt wygląda normalnie.
– Żeby wybić dziurę wystarczającą do szybkiego zatopienia okrętu tej wielkości, trzeba niezłego ładunku. Przy głębokości tysiąca stóp wystarczy jedno pęknięcie, ale na powierzchni to zupełnie inna sprawa. Taki ładunek spowodowałby siłę wybuchu, której efekty musiałyby być widoczne na górnych partiach kadłuba, a wokół powinna być masa szczątków. Tutaj nie ma nawet jednej śrubki na piasku. To ostateczny dowód, że raport jest fałszerstwem. Tylko że to nie koniec; jest bowiem kolejny problem: skąd tu się wziął piasek? Przepłynęliśmy spory kawał nad dnem i poza mniej lub bardziej poszarpanymi skałami i roślinnością nie było skrawka piasku. Tym problemem akurat mogą się spokojnie zająć przyrodnicy czy geolodzy, ciekawostką natomiast jest to, jakim cudem „Starbuck” osiadł na jedynym w okolicy piaszczystym dnie.
– Przypadek – zasugerował niepewnie Boland.
– Raczej cud, ale pomińmy to na razie. Jest jeszcze jedna ciekawostka, najdziwniejsza ze wszystkich. Zatopione wraki to bardzo pouczające pomoce naukowe, zwłaszcza dla biologów. Jeżeli znana jest data zatonięcia statku, to można na tej podstawie ustalić szybkość wzrostu rozmaitych gatunków morskiej flory i fauny, które wybrały go na swój dom. I odwrotnie: na podstawie tego, co porasta wrak, można określić termin zatonięcia. „Starbuck” zatonął pól roku temu, a kadłub jest czyściutki jak w dniu wodowania. Nie dziwi cię to?
Ponownie wszyscy obecni skupili uwagę na monitorach. Boland i Stanley spoglądali na Pitta w milczeniu. Nie musieli patrzeć na ekrany, by wiedzieć, że ma rację.
– Sądząc z wyglądu, mogłoby się wydawać, że „Starbuck” zatonął nie dalej niż kilka dni temu – stwierdził Pitt.
– Chodź na pokład – mruknął Boland, pocierając w zamyśleniu czoło. – Musimy to przemyśleć!
Gdy znaleźli się na prawym skrzydle mostka, Boland długi czas wpatrywał się w morze. Zmrok miał zapaść za dwie godziny i błękit zaczynał już przechodzić w granat, gdyż promienie słoneczne padały pod innym kątem. Komandor wyglądał na zmęczonego, zdradzając napięcie, jakiemu podlegał przez kilka ostatnich dni, a zwłaszcza godzin. Gdy odezwał się, mówił cicho, a poszczególne zdania dzieliły spore przerwy.
– Otrzymaliśmy rozkaz odnalezienia „Starbucka”. Wykonaliśmy go. Teraz czeka nas podniesienie wraku na powierzchnię. Chcę, żebyś poleciał do Honolulu po pierwszą część ekipy ratowniczej.
– Nie sądzę, żeby to było rozsądne – odparł równie cicho Pitt.
– Nie ma powodów do paniki. „Martha Ann” ma aparaturę pozwalającą wykryć niebezpieczeństwo z każdego kierunku i z dużej odległości.
– Statek nie jest uzbrojony, a załoga nieliczna. Co ci da wykrycie niebezpieczeństwa, kiedy nie macie możliwości skutecznej obrony? Znaleźliśmy cmentarzysko, ale nie mamy pojęcia, kto lub co jest przyczyną tych katastrof.
– Jeśli to coś czy ten ktoś dotąd się nie pojawił, to teraz jest już za późno.
– Sam powiedziałeś, Paul, że jesteś odpowiedzialny i za statek, i za załogę. Jeżeli ja odlecę, to twoja polisa ubezpieczeniowa i ostatnia droga ucieczki znikną wraz ze mną.
– Dobrze, niech będzie. Co chcesz zrobić? – skapitulował Boland.
– Na pewno się domyślasz. Musimy zanurkować i sprawdzić, w jakim stanie jest „Starbuck”. Kamery i sensory mają swoje ograniczenia, więc inspekcja wykonana przez człowieka jest niezbędna. Wkrótce zapadnie zmrok. Wolałbym nie nurkować po ciemku.
– Nie mamy zbyt wiele czasu.
– Trzy kwadranse wystarczą mi w zupełności.
– Tobie?
– Mnie i komuś z załogi. Mam nadzieję, że masz na pokładzie jakiegoś byłego podwodniaka?
– Nawigator, porucznik March, służył cztery lata na atomowych okrętach podwodnych i jest dobrym płetwonurkiem.
– Niech będzie. Biorę go.
– To nie jest dobry pomysł.
– O co chodzi? – zdziwił się Dirk.
– Nie bardzo mam ochotę posyłać cię na dół. Poza faktem, że jesteś naszą polisą ubezpieczeniową, gdyby ci się coś stało, admirał Sandecker dobrałby mi się do tyłka.
– Wątpię, żeby coś miało się stać.
– Skąd ta pewność?
– Sam powiedziałeś, że na pokładzie jest najlepszy zestaw detektorów, jaki wymyślił dotąd człowiek. Wykryły coś w pobliżu „Starbucka”? Nie. To gdzie ryzyko?
– Powiem Marchowi, że udajecie się na spacer – poddał się Boland. – Na śródokręciu w prawej burcie mamy właz dla płetwonurków, tuż powyżej linii wody. Tam się spotkacie. Tylko pamiętaj, że ma to być wyłącznie inspekcja wzrokowa! Jak go sobie obejrzycie, to natychmiast na górę. – Odwrócił się i wszedł do sterówki.
Pitt pozostał na skrzydle mostka, starając się opanować cisnący mu się na usta uśmiech. Przez chwilę czuł się trochę winny, ale szybko doszedł do porozumienia z własnym sumieniem. Jedyne co pozostało, to radość – gdyby Boland wiedział, co rzeczywiście miało stać się na dole…