Biały, gęsty opar unosił się nad samą powierzchnią wody, kręcąc się w powiewach lekkiej bryzy, ograniczając widoczność i otaczając ich ze wszystkich stron. Wachtowi na skrzydłach mostka wytężali oczy, ale nie widzieli niczego oprócz mgły. Wszyscy czuli się nieswojo, a strach stawał się coraz silniejszy. Strach przed czymś co było tam, ale czego nie dało się ani dostrzec, ani dotknąć, ani też zrozumieć. Światło zachodzącego słońca przedostające się przez biały całun miało dziwny, pomarańczowo-szary poblask zwiększający wrażenie niesamowitości.
Boland otarł pot z czoła, spojrzał przez okno sterówki i powiedział, siląc się na spokój:
– Wygląda całkiem naturalnie, choć ma większą niż zazwyczaj gęstość.
– Poza kolorem w tej mgle nie ma nic normalnego – warknął Pitt, patrząc na ledwo widoczny dziób statku. – Wysoka temperatura, pora dnia i wiejąca z szybkością trzech węzłów bryza to nie są naturalne warunki do powstania mgły.
Przechylił się nad Bolandem, przyglądając się uważnie ekranowi radaru przez ponad minutę i co chwilę sprawdzając czas na zegarku. Po zakończeniu obserwacji oznajmił:
– Nie wykazuje żadnych śladów przemieszczania się czy rozpraszania. Wiatr jej zupełnie nie poruszył i mocno wątpię, czy matka natura może mieć w swoich zasobach coś tak dziwacznego.
Wyszli na skrzydło mostka, ich sylwetki tworzyły dwa cieniste kontury podświetlone specyficznym światłem dochodzącym przez mgłę. Statek kołysał się lekko na słabej fali i zdawało się, jakby czas przestał płynąć, jakby znajdowali się gdzieś poza czasem i przestrzenią. Pitt pociągnął nosem. Początkowo nie mógł się zorientować, co właściwie zwróciło jego uwagę, ale po chwili czuł wyraźnie panujący wokół aromat. Przypomniał sobie w końcu, co to jest.
– Eukaliptus!
– Na środku oceanu? – zdumiał się Boland.
– Nie czujesz zapachu eukaliptusa?
– Coś tu rzeczywiście czuć – zgodził się po namyśle Boland – ale nie mam pojęcia co.
– Gdzie dorastałeś? – Głos Pitta wydał się zaskakująco głośny w otaczającej ich ciszy.
– W Minnesocie. Dlaczego pytasz?
– Wobec tego masz prawo nie wiedzieć. Jezu, od lat nie czułem tego zapachu! Eukaliptusy są dość pospolite w Australii i południowej Kalifornii; mają specyficzny aromat i można z nich otrzymać olejek stosowany do inhalacji.
– To co mówisz, ma niewiele sensu – zwrócił uwagę Boland.
– To prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że ta mgła pachnie eukaliptusami.
Boland zacisnął pięści i spytał, nie patrząc na niego:
– Co proponujesz?
– Mówiąc krótko: zmiatać stąd i to jak najszybciej.
– Z ust mi to wyjąłeś. – Komandor uśmiechnął się, wrócił do sterówki i chwycił mikrofon. – Maszynownia, kiedy możemy ruszać?
– Kiedy pan rozkaże, sir – zadudnił głośnik.
– To ruszamy natychmiast! – polecił Boland, po czym zwrócił się do mającego wachtę porucznika: – Wybierać kotwicę!
– Aye, aye, sir.
– Operacyjny? Tu kapitan. Macie jakiś kontakt?
– Tu Stanley, sir. Wszystko w normie, ekrany czyste poza ławicą ryb, o jakieś sto jardów od sterburty.
– Spytaj go, ile i jakie duże. – Pitt wszedł za nim do sterówki. Ostatnia wiadomość wyraźnie go zaniepokoiła.
Boland skinął głową i przekazał Stanleyowi pytanie.
– Około dwustu sztuk na głębokości pięćdziesięciu, sześćdziesięciu stóp.
– Wielkość, człowieku! – warknął Boland. – Jakiej są wielkości?!
– Pięć do siedmiu stóp, sir.
Pitt przeniósł wzrok na Bolanda i oznajmił poważnym tonem:
– To nie są ryby. To ludzie.
Minęło kilka sekund, zanim Boland uprzytomnił sobie znaczenie tych słów.
– Ludzie? – powtórzył. – Jak mają zamiar nas zaatakować? Burta ma dwadzieścia stóp wysokości.
– Możesz być pewny, że mają sposób. I że to im się uda, już nieraz im się udało.
– Gówno! – zaklął komandor, waląc pięścią w ścianę sterówki; sekundę później jego głos rozległ się we wszystkich pomieszczeniach: – Poruczniku Riley! Wydać natychmiast broń całej załodze. Będziemy mieli za chwilę nieproszonych gości.
– Przy tej liczbie atakujących kilka pistoletów nie rozwiązuje sprawy – zauważył Dirk. – Jeżeli przejdą przez reling, to co twoja piętnastka poradzi przeciwko dwóm setkom? A przejdą, bo nie zdołamy upilnować całej długości obu burt, dzioba i rufy.
– Zatrzymamy ich!
– Bardzo w to wątpię. Lepiej przygotuj ludzi do opuszczenia statku.
– Nie. – W głosie Bolanda było zdecydowanie. – Ta zardzewiała krypa może na to nie wygląda, ale jest własnością US Navy i nie mam zamiaru jej poddać bez walki. Powiedz admirałowi, co się wydarzyło i przekaż mu… – Słowom towarzyszyło wyciągnięcie prawej ręki, którą Pitt zupełnie zignorował.
– Sam mu powiedz. Nie ruszę się stąd bez załogi i bez ciebie.
– Powodzenia! – uśmiechnął się Boland.
– Do zobaczenia na pokładzie startowym – odparł Pitt poważnie, po czym odwrócił się i wyszedł.
Fotel pilota był mokry, gdy Pitt się w nim usadowił. Mgła otulała wszystko wilgotną zasłoną i skraplała się na winylowej powierzchni. Ignorując ją, zabrał się za sprawdzanie maszyny i przygotowanie jej do lotu. Wokół panowała cisza – wyglądało zupełnie tak, jakby ktoś okrył statek szczelną zasłoną, rozpościerając ją do wysokości wierzchołków masztów. Światła pociemniały, uczucie duszności było bardzo uciążliwe. Odnosiło się wrażenie, jakby wszystko wokół zniknęło – morze, niebo i wszystko, co jeszcze niedawno ich otaczało. Świat ograniczył się do około dwustu stóp kwadratowych, które dało się dostrzec z okien sterówki.
Pitt włączył zasilanie pomocnicze i wcisnął guzik startu. Turbina zaskoczyła, kręcąc się na jałowym biegu, dopóki pierwszy obłoczek dymu z rur wydechowych nie potwierdził rozgrzania silników i osiągnięcia normalnych obrotów. Trwało to krótko, ale był to najgorszy moment – gdyby silnik nie zaskoczył… Przerzucił dźwignię i potężne łopaty wirnika drgnęły najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż z charakterystycznym poświstem zaczęły równomiernie mleć mgłę.
Słońce całkowicie pogrążyło się za linią horyzontu. Resztki światła zniknęły. Gdy instrumenty na tablicy rozdzielczej wróciły do normalnego położenia, Pitt sięgnął na fotel drugiego pilota po zawinięty w ręcznik pistolet i zajął się przerabianiem Mausera na karabin maszynowy. Starannie dołączył futerał jako kolbę, załadował magazynek, przestawił selektor ognia na ciągły i wprowadził nabój do komory. Z bronią w ręce wysiadł z kabiny i spojrzał w otaczający go mrok rozświetlony upiornie rozproszonym blaskiem okrętowych lamp, w którym trudno było cokolwiek dokładnie zobaczyć.
Helikopter był nieco wyżej niż reszta pokładu. Pitt przyklęknął przy burcie maszyny i znieruchomiał, spoglądając w mgłę. Nie musiał długo czekać. Po około minucie nad relingiem zmaterializowały się dwie postacie i ruszyły ku wibrującemu helikopterowi. Pitt odczekał, aż dojrzał je wystarczająco wyraźnie, by mieć pewność, że to nie jacyś zabłąkani członkowie załogi i nacisnął spust. Postacie zwaliły się na pokład, równocześnie upuszczając znane mu już pistolety-rękawiczki. Błyskawicznie obrócił się wokół własnej osi, obserwując otoczenie, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo. Obejrzał spokojnie niedoszłych zamachowców. Ciała byty skręcone i bezwładne, każde miało w klatce piersiowej trzy otwory świadczące o celności broni i strzelca. Zielone przepaski i broń, którą mieli, byty identyczne jak te używane przez wartowników na okręcie podwodnym. Jedyną różnicę stanowiły niewielkie plastikowe pudełka przyczepione do ciał. Zanim zdołał dokładniej je obejrzeć, jego uwagę zwrócił ruch przy relingu; kolejny napastnik wchodził na pokład. Pitt przesunął kciukiem selektor na ogień pojedynczy i nacisnął spust. Postać zniknęła jak zdmuchnięta, a po sekundzie rozległ się plusk. Dirk ostrożnie podczołgał się do burty i prawie potknął się o to, czego szukał – o reling zaczepiony był grapnel oklejony grubą warstwą gąbki, do którego przyczepiona była lina znikająca za burtą. W ten prosty sposób pokonanie pionowej burty statku nie było dla napastników specjalnie trudne. Wymagało tylko trochę wprawy i krzepy w rękach. Umożliwiało ciche i nie zauważone przez załogę dostanie się pierwszej grupy na pokład i rozprawienie się z wachtowymi. Mgła była doskonałą osłoną. Efekty tych praktyk leżały pod nimi – prawie pół setki wraków i blisko tysiąc zabitych.
Tok myśli przerwała mu dochodząca ze śródokręcia kanonada, w której wyraźnie słychać było ciężki huk czterdziestek piątek i znacznie ostrzejsze trzaski M-16. Krzyki trafionych wypełniły mgłę wraz z głośnymi komendami. Powstało takie pandemonium, że trudno było się połapać w rozwoju wydarzeń.
W pobliżu helikoptera nadal nic się nie działo. Spokój zmąciła zabłąkana kula, która odbiła się rykoszetem od jednej z łopat śmigła i zniknęła w morzu. Uświadomiło to Pittowi kolejne niebezpieczeństwo, o którym wcześniej nie pomyślał – wystarczy jedna kula w wirnik lub we wlot powietrza i wszyscy zginą; nie będą w stanie odlecieć. Trzy postacie wdrapały się na lądowisko. Pitt w ostatniej chwili dostrzegł, że mają ubrania – musieli należeć do załogi statku. Szkliste oczy i pot zlewający twarze był najlepszym dowodem przeżyć ostatnich kilkunastu minut.
– Witamy na pokładzie lotu do Dirty Sally’s Bar. Dalej, chłopcy, do środka!
Mówiąc nie odwracał się ani na moment, przez cały czas wpatrując się w mgłę. Po ponad minucie zamajaczyła kolejna postać. Młody marynarz gnał poganiany strachem, poślizgnął się na wilgotnym pokładzie i gdyby nie wyciągnięte na czas ramię Pitta, przejechałby pod relingiem wprost do morza.
– Spokojnie – poradził Dirk. – Do domu daleko, zmęczyłbyś się wpław.
– Przepraszam, sir… ale człowiek nie widzi tych skurwieli… Są wokół, ale nie ma się szansy normalnej walki.
Dirk pchnął go lekko w stronę pracującego na wolnych obrotach helikoptera i wytężył słuch. Odgłosy walki znacznie osłabły, za to w ich kierunku zbliżał się tupot kilku par butów. Z mgły wyłoniło się czterech kolejnych członków załogi; jeden z nich na lince owiązanej wokół pasa prowadził Farrisa, który całkowicie ignorował toczącą się wokół walkę. Spoglądał prosto przed siebie z pustym i obojętnym wyrazem oczu.
– Wsadźcie go na fotel drugiego pilota i porządnie przypnijcie pasami, żeby nie mógł się ruszyć – polecił sternikowi Pitt i ponownie skoncentrował uwagę na mgle od strony dziobu.
Strzelanina i krzyki umilkły i wyraźnie dały się słyszeć ciężkie kroki zmierzające w stronę lądowiska.
– Pitt, jesteś tam?! – ryknęło z mgły.
– Podchodźcie, ale żadnych gwałtownych ruchów.
– Nie mam zamiaru, niosę rannego.
Z oparów wyłonił się porucznik Harper ważący prawie dwieście funtów, niosąc przewieszonego przez ramię marynarza w zakrwawionym kombinezonie. Chłopak miał nie więcej niż dziewiętnaście lat, bladą jak ściana twarz. Z rany w nodze kapała krew. Pitt chwycił wyciągniętą ku niemu masywną dłoń Harpera i pomógł obu wdrapać się na lądowisko.
– Ilu jeszcze jest za wami?
– Nikogo.
– Boland?
– Cała banda tych nagusów zaatakowała jego i Stanleya tuż przed mostkiem. – Głos Harpera brzmiał przepraszająco. – Obawiam się, że ich dostali.
– Wsadź dzieciaka do maszyny i zatamuj upływ krwi, bo się wykończy – polecił Dirk. – I ustaw ludzi wokół helikoptera z rozkazem strzelania do każdego, kto nie ma spodni i koszuli. Prawie każdy ma broń, nie powinno to być problemem. Sprawdzę, czy nie ma gdzieś w pobliżu rannych i zbieramy się stąd.
– Tylko uważaj na siebie! Jesteś jedynym pilotem wśród nas.
Pitt, nie czekając na odpowiedź, zeskoczył na pokład i ruszył biegiem w stronę mostka. Zwolnił po trzecim poślizgnięciu się na mokrym pokładzie, które niemal skończyło się upadkiem. Nagle spostrzegł grupę ludzi biegnących w jego stronę. Otworzył ogień, bijąc krótkimi, mierzonymi seriami. Przeskoczył zabitych, zaplątał się w linę i runął na pokład, raniąc się w pierś o jakieś żelastwo, na szczęście niegroźnie. Przez chwilę leżał nieruchomo, łapiąc oddech i nasłuchując. Wokół panowała cisza – żadnych strzałów, jęków czy nawoływań. Mogło to oznaczać, że ci z załogi, którzy nie dotarli do helikoptera, byli już martwi.
Podniósł się na czworaki i skulony posuwał się wzdłuż burty, kryjąc się za łodziami ratunkowymi. Jedną ręką macał drogę przed sobą, w drugiej ściskał gotowego do strzału Mausera. W pewnej chwili trafił dłonią na coś śliskiego i lepkiego. Krew. Po paru jardach ślad doprowadził go do ciała porucznika Stanleya. Martwego ciała. Pitt poczuł ogarniającą go wściekłość, która jednak nie zaćmiła zdrowego rozsądku. Dla Stanleya nie mógł już nic zrobić, ale pozostał jeszcze Boland… Ruszył przed siebie, co chwilę zatrzymując się, by nasłuchiwać. Po chwili z przodu dobiegł stłumiony jęk. Prawie zderzył się z nim, tak złudna była ocena odległości w tej przeklętej mgle. Boland czołgał się. Ramię miał przebite na wylot czterostopowym harpunem, który nadal tkwił w ranie. Głowa zwisała mu na zakrwawioną pierś, ale nie ustawał w wysiłkach. Wokół niego stało trzech napastników obserwujących go z dużym zainteresowaniem. Gdy wysiłki pełzającego słabły, jeden z nich kopał w drzewce harpuna, uśmiechając się za każdym razem, gdy z zaciśniętych ust rannego wydobywał się stłumiony jęk.
Dirk poczuł, jak eksploduje nagromadzona w nim wściekłość. Przestawiając selektor na ogień pojedynczy, podniósł się na nogi. Spokojnie wszedł między zaskoczonych jego pojawieniem się napastników i starannie wybierając cele, otworzył ogień. Uśmiechnięty sadysta dostał pocisk między nogi, pozostali dwaj w brzuch. Gdy z mgły wyłonił się kolejny napastnik, Dirk przestawił selektor na ogień ciągły i puścił w kierunku mężczyzny krótką serię. Biegnący zwalił się na towarzyszy z piersią rozszarpaną kulami i znieruchomiał.
Boland podniósł na Pitta nieprzytomny wzrok; twarz miał wykrzywioną bólem.
– Wróciłeś?
– Powiedziałem ci, że sam przekażesz Hunterowi radosne nowiny – uśmiechnął się Pitt. – Weź się w garść. Muszę ci wyjąć tę włócznię. – Wsunął Mausera za pasek, a potem przeciągnął ostrożnie Bolanda pod ścianę i ułożył w wygodniejszej pozycji, cały czas wypatrując kolejnych napastników. W pobliżu nie było nikogo. Złapał oburącz drzewce tuż za grotem i oznajmił: – Liczę do trzech. Oczy Bolanda pełne były bólu, ale zdołał się uśmiechnąć.
– Tylko się pospiesz, sadysto.
– Raz. – Pitt poprawił uchwyt i oparł stopę na piersi siedzącego. – Dwa. – Naprężył mięśnie i szarpnął z całej siły.
Zakrwawiony harpun wysunął się z ramienia komandora. Boland jęknął i zwinął się wpół. Potem opadł na plecy i spojrzał na Pitta szklistym wzrokiem.
– Ty sukinsynu – powiedział, przyglądając mu się półprzytomnie. – Nie powiedziałeś „trzy”. – Po czym zemdlał.
Pitt cisnął za burtę ociekający krwią harpun, uniósł bezwładne ciało Bolanda i zarzucił je sobie na ramię. Ruszył najszybciej jak tylko potrafił w kierunku helikoptera. Dwukrotnie musiał się zatrzymywać, słysząc przed sobą jakieś podejrzane odgłosy. Zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji byłoby mu bardzo trudno podjąć walkę; a jeśli nie dotrze do maszyny, to zginą wszyscy pozostali przy życiu członkowie załogi „Marthy Ann”. W końcu dysząc z wysiłku, dotarł do lądowiska.
– To ja, Pitt – wycharczał.
Harper chwycił Bolanda wpół niczym lalkę i zaniósł nieprzytomnego dowódcę do maszyny. Pitt wdrapał się na górę, przyłożył kolbę Mausera do ramienia i długą serią opróżnił magazynek w kłębiącą się na dziobie mgłę. Gdy umilkły strzały, wszedł do kabiny helikoptera, położył broń za fotel pilota i ujął stery z dziwną pewnością, że po raz kolejny mu się udało. Nie tracąc czasu na zapinanie pasów, przesunął manetkę gazu i gdy wirniki zwiększyły obroty, powoli uniósł maszynę. Lądowisko pozostało w dole, znikając we mgle, a helikopter wznosił się pionowo w szarej zawiesinie. Minęła długa chwila, zanim ujrzał nad sobą gwiazdy, a pod spodem ocean oświetlony blaskiem księżyca.
Turbina zwiększyła obroty, helikopter nabrał wysokości i ustawił się na kurs prowadzący do odległych Wysp Hawajskich.