Dokładnie o 10.35 otworzyła się brama numer pięć i długi rząd pasażerów zaczął wchodzić na pokład odrzutowca Pan American gotowego do lotu do San Francisco. Wśród pożegnań i śmiechów turyści w obszernych hawajskich koszulach znikali we wnętrzu odrzutowca numer 935 PA
Ryknęły turbiny, załoga sprawdziła odczyty i uzyskała pozwolenie na start. Potężny odrzutowiec podkołował na początek długiego pasa startowego i zwiększając obroty turboodrzutowych silników, zaczął startować. Powoli nabierał szybkości, aż w końcu oderwał się od ziemi. Nad Nimitz Highway schował podwozie i zaczął łagodny, pełen gracji zakręt w prawo, nabierając jednocześnie wysokości. Lśniący aluminium kadłub przemknął z rykiem nad kompleksem Tripler Military Hospital, kierując się na północny wschód ku wybrzeżom Stanów Zjednoczonych.
Pitt stał przy oknie swego szpitalnego pokoiku i obserwował Boeinga 747, aż ten zniknął w blasku słońca nad Diamond Head. Jeszcze przez chwilę trwał pogrążony w myślach, po czym wrócił do rzeczywistości i nieporadnego zapinania jedną ręką guzików koszuli – prawe ramię było unieruchomione i zawieszone na czarnej, nylonowej przepasce. Gdy po denerwujących zmaganiach z własną garderobą wreszcie się ubrał, położył się na pachnącym szpitalną czystością łóżku i zamknął oczy, przypominając sobie całą tę fantastyczno-dramatyczną przygodę: od odnalezienia kapsuły zaczynając, przez spotkanie z Adrienne i poznanie Summer, Bolanda czołgającego się po pokładzie, złote oczy Delphiego, na katastrofie Kanoli kończąc. Wszystko to wirowało niczym w kalejdoskopie. Zawsze jednak na pierwszy plan wysuwał się jeden obraz: Summer. Próbował ją sobie przypomnieć aż do najdrobniejszych szczegółów, wesołą i żywą, ale obraz był odległy i niewyraźny. Wiedział, że w miarę upływu czasu zblaknie jeszcze bardziej, ale wiedział też, że nigdy jej nie zapomni. Summer była bowiem dla niego w rodzajem symbolu – ideałem kobiety, którego mężczyzna szuka, ale którego nigdy nie jest mu dane posiąść.
Do rzeczywistości przywołało go pukanie do drzwi. Jeszcze zanim zdołał się odezwać, w progu pojawił się admirał Hunter.
– Przepraszam, że tak nagle wpadam, ale dowiedziałem się, że dziś pana wypisują. Chciałem porozmawiać, zanim pan wyjdzie. – Hunter zdjął czapkę, położył ją na szafie i z westchnieniem ulgi siadł na pobliskim krześle.
Pitt usiadł na łóżku i przyjrzał się uważnie gościowi. W wyglądzie admirała było coś dziwnego. Gdy domyślił się, o co chodzi, parsknął śmiechem.
– Przepraszam – powiedział – ale pierwszy raz widzę pana bez papierosa.
– Jakaś stara prukwa, która tu jest oddziałową, nie chciała mnie wpuścić, dopóki go nie zgasiłem – warknął rozeźlony Hunter.
Dirk podszedł do drzwi, zamknął je starannie i zaproponował:
– Niech się pan nie krępuje. Sam palę, a pan bez papierosa to naprawdę nienormalny widok.
Hunter uśmiechnął się z wdzięcznością i prawie natychmiast pomiędzy jego zębami pojawił się długi, cienki papieros, którym zaciągnął się z lubością. Wyraźnie się odprężył, po czym sięgnął do kieszeni munduru, wyjął coś i rzucił na łóżko.
– Myślałem sobie, że mógłby pan zatrzymać ten drobiazg na pamiątkę.
Był to jeden z pistoletów-rękawiczek, którymi posługiwali się ludzie Delphiego.
– Doszliście, na jakiej zasadzie to działa? – spytał Pitt, podnosząc broń.
– Gdy naciska się przycisk, uwalnia się sprężynę, która powoduje zamknięcie obwodu elektrycznego i odpalenie ładunku w pocisku, który leci do celu napędzany własnym minisilnikiem przez pierwszą sekundę. Ładunek potem się wypala, a kula leci siłą rozpędu.
– Inaczej mówiąc minirakietka.
– Wątpię, by armia przyjęła ja na wyposażenie, ale na niewielki dystans to skuteczna broń.
Pitt schował broń do kieszeni. W jego kolekcji będzie miała poczesne miejsce. Hunter wrzucił niedopałek do szklanki z wodą i dodał:
– Może pana zainteresuje, że nurkowie nie znaleźli niczego wartościowego w okolicy miejsca wybuchu. To co pan widział wewnątrz, jest pogrzebane na wieki.
– Żółta jaskinia?
– Mała jaskinia z krabami istnieje, ale przejście do większej jest całkowicie zasypane skałami.
Pitt spojrzał przez okno – morze i niebo zmieniły barwę, gdy chmura zakryła słońce.
– A Delphi? – spytał.
– Delphi Moran istotnie był synem Fredericka Morana, doskonałym studentem, który z wyróżnieniem skończył CalTech. Około dwudziestu pięciu lat temu wraz z żoną zniknął bez śladu, idąc, jak teraz wiemy, śladami ojca. – Admirał zapalił kolejnego papierosa.
– Tak więc legenda o hawajskim wirze przestała istnieć. Nie było w tym nic nadnaturalnego ani tajemniczego.
– Nie całkiem – sprzeciwił się cicho Hunter. – Pozostała pewna tajemnica.
– Jaka?
– Kanoli. Ostatnia nie wyjaśniona zagadka.
– Moran udowodnił jej istnienie – zdziwił się Pitt – a Al, Adrienne i ja widzieliśmy ją na własne oczy. Może mi pan wierzyć, że była tak samo realna jak ten szpital.
Chwilę Hunter siedział zatopiony w myślach, po czym spytał:
– Powiedział pan, że Delphi twierdził, iż jego ojciec i dwóch innych naukowców odkryli ten system tuneli i stracili rok na osuszenie go?
Dirk w milczeniu skinął głową.
– Należy więc założyć, że sami raczej nie drążyli tuneli, a jeżeli to niewiele i raczej jako przejścia pomiędzy już istniejącymi.
– Takie odniosłem wrażenie, gdyż o drążeniu tuneli praktycznie nie było mowy. Wykorzystali przejścia istniejące od wieków, a wykopane przez Polinezyjczyków. Tu legenda o Kanoli pokrywa się z tym, co odnaleziono na wielu innych wyspach. Nie wiadomo po co, ale kopali tunele podobnie jak inne starożytne cywilizacje, choćby egipska czy perska.
– Racja, tylko że Polinezyjczycy do pojawienia się tu kapitana Cooka nie znali metalowych narzędzi. A było to znacznie później niż zatonięcie Kanoli. Nikt nie kwestionuje, że mieli wystarczającą technologię, by drążyć miękką i porowatą lawę czy koral, ale to co pan widział, to był solidny granit. Jakim cudem zdołali w nim wydrążyć labirynt liczący cztery mile, przezroczyste okna widokowe i potężne schody? Jakim sprzętem musieli dysponować, by uzyskać gładkie ściany? Oni po prostu nie byli w stanie tego wykonać.
– Więc kto to zrobił?
– A kto to może wiedzieć? Archeologowie będą się nad tym zastanawiali długo i jak zwykle bez efektu. Już teraz teorie sypią się jak z rękawa. Spore szanse mają Sumerowie, gdyż posągi, które pan opisał, przypominają jakiegoś ich boga mórz liczącego sobie cztery tysiące lat. Pozostaje jeszcze teoria przybyszów z kosmosu, ale nikt tego głośno nie powie. I tak nikt nie pozna odpowiedzi; leży pogrzebana pod tysiącami ton skał.
– Podejrzewam, że US Navy nie cieszy się zbytnią popularnością w środowisku akademickim.
Hunter skrzywił się i mruknął:
– Bóg wie, że ta cholerna rakieta nie była moim pomysłem.
Zapadła cisza, gdy obaj pogrążyli się we własnych, niewesołych myślach. Po chwili Hunter zdał sobie sprawę, że wyrosła między nimi bariera, którą nieledwie mógł wyczuć.
– Tak nawiasem mówiąc… – powiedział. – „Starbuck” w przyszłym miesiącu będzie tu kończył próby przerwane pół roku temu. Nowym dowódcą okrętu został komandor Sam Crowhaven.
– Doskonały wybór. Nie można dać lepszego dowódcy okrętowi niż tego, który go uratował, ryzykując życiem.
– I miejmy nadzieję, że okręt będzie pływał pod szczęśliwszą gwiazdą niż dotąd. – Hunter znów zgasił niedopałek w szklance, wziął czapkę i wstał. – Lepiej się pospieszę. Sto pierwsza Flota dostała delikatną robotę do wykonania.
– „Andriej Wyborg”?
– Nie daje się pan zaskoczyć, co? – roześmiał się Hunter.
– Staram się, jak mogę.
– Nie muszę panu mówić, że to ściśle tajna operacja.
– Obiecuję nie zwoływać w tej sprawie konferencji prasowej.
– Doskonale. – Uścisnęli sobie dłonie.
– Jeszcze jedno. – Głos admirała nagle przycichł. – Chciałem panu podziękować za Adrienne. Nie tylko za to, że ją pan uratował, ale też za to, że uzmysłowił pan prawdę bezmyślnemu ojcu. Może zapomnimy o błędach przeszłości i zaczniemy od nowa. I właśnie za to będę panu zawsze wdzięczny.
Łzy w jego oczach zaskoczyły Dirka. Chciał coś powiedzieć, ale zrozumiał, że cokolwiek by zrobił, nie pasowałoby do sytuacji. Drzwi cicho trzasnęły i pozostał sam.
Drzwi windy zamknęły się bezgłośnie i Pitt wszedł do hallu szpitala. Oczekiwał go tu komitet powitalny w składzie: Giordino, Boland i Denver.
– Wyglądacie jak pacjenci chirurgii pourazowej – powitał ich z uśmiechem.
Giordino siedział rozparty w fotelu na kółkach, w szlafroku narzuconym na jaskrawoczerwoną piżamę. Obandażowane stopy spoczywały na drewnianych wspornikach dorobionych z przodu wózka. Boland z prawą ręką na temblaku, identycznym jak Pitta, też miał na sobie niebieski, szpitalny szlafrok. Jedynie Denver wydawał się zdrowy.
– Bez pożegnalnej imprezy nie wypuścimy cię stąd – oznajmił Giordino.
Boland rozejrzał się ostrożnie po korytarzu i rzekł przyciszonym głosem:
– Przemyciłem do pokoju butelkę Cutty Sark.
– A ja mam litr wódki. – Denver poklepał wybrzuszenie pod hawajską koszulą.
– Kto prowadzi ten szpital? – zdziwił się Pitt. – Stowarzyszenie Matek Różańcowych czy Liga Abstynentów?
– Siostrzyczki mają fioła na punkcie procentów – odparł Al, wzruszając ramionami. – To pewnie z powodu nadmiaru wolnego czasu.
– Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy robić przyjęcie w sterylnym i nudnym szpitalu – stwierdził Pitt. – Spotkajmy się u mnie w hotelu w następną sobotę, do tego czasu obaj powinniście już wyjść. Zorganizuję parę dziewczyn i porządny bufet.
– Może i opłaci się poczekać – przyznał Boland.
Sztuczny humor Dirka nie oszukał Giordino.
– Oto stoi przed wami kochany i uwielbiany Dirk Pitt – oznajmił uroczyście. – Tylko się samotnie nie zasmuć na śmierć.
– Postaram się, stary mamucie – sapnął Pitt, wdzięczny za troskę.
– Dobrze, to na sobotę zamawiam rudą, tylko wystarczająco silną, by mogła mnie nosić po pokoju.
– Zobaczę, co się da zrobić – obiecał Pitt.
Pożegnał się, wymienił uściski rąk i wyszedł na ocieniony palmami podjazd.
Postał chwilę przed budynkiem szpitala, podziwiając egzotyczną panoramę miasta: od statków w porcie na zachodzie do hoteli górujących nad plażą Waikiki na wschodzie. W oddali rozciągało się morze i rafa koralowa, skąd szare fale nadpływały ku Oahu jakby pchane niewidzialnymi dłońmi olbrzyma. Z kontemplacji widoków wyrwał go niski pomruk silnika. Spojrzał w bok i dostrzegł znajomy kształt czerwonej Cobry stojącej o jard od niego. Z samochodu wysiadł uśmiechnięty marynarz Yager.
– Witam, panie Pitt. Tak sobie pomyślałem, że może pan potrzebować swojego samochodu, więc go odebrałem z parkingu portowego. Nie miałem kluczyków i musiałem odpalić na styk, ale starałem się niewiele uszkodzić. I przy okazji byłem w myjni.
– Dzięki, właśnie miałem zamiar dzwonić po taksówkę. Podwieźć pana gdzieś?
– Nie, próbuję szczęścia z pewną pielęgniarką. – Yager zasalutował niedbale i zniknął w drzwiach szpitala.
Dirk wsiadł, czując znaczną poprawę samopoczucia. Prowadzenie samochodu stanowiło miłą odmianę po ostatnich dniach. Po kilku próbach udało mu się zgrać prowadzenie i zmiany biegów jedną ręką, ale jechał powoli, nie chcąc zbytnio ryzykować. Z Nuuanu Poli Pass skręcił w lewo na Highway 83 i mając przed sobą prostą drogę do Kaneohe, przyspieszył do dziewięćdziesięciu pięciu mil na godzinę. Pędził wzdłuż Koolau Mountain Range wznoszących się na zachodzie, zwalniając jedynie, gdy przejeżdżał przez wioski. Wszystkie wyglądały podobnie, ale każda miała własną dźwięczną i dziwną nazwę: Heeia, Kaalaea, Waikane, Kaawa, Kohana.
Zjechał z drogi i zatrzymał się przed starym, opuszczonym domem ocienionym kępą wysokich palm. W samym środku zarośniętego ogrodu stało drzewo, które kiedyś tu dostrzegł przypadkiem, a które wówczas nie miało dlań żadnego znaczenia: plumeria. Długie, ostro zakończone liście strzelały na dwadzieścia stóp w niebo, a zapach biało-żółtych kwiatów był wszechobecny i niemal duszący. Wrócił do wozu i delikatnie położył naręcze na przednim siedzeniu. Ruszył na zachód ku Kaena Point.
Był przypływ i fale z pluskiem rozbijały się o brzeg. Gdy woda cofała się, piasek pozostawał świeży i czysty, a malutkie kraby czym prędzej zabierały się za kopanie nowych dziur.
Pitt stał na skraju Kaena Point, spoglądając w morze. Stał długo – przypływ się skończył i morze zaczęło ustępować z plaży, a on nadal wspominał. Wszystko zaczęło się tutaj i tutaj się skończy, przynajmniej dla niego. Wiedział jednak, że są rzeczy, które pozostaną w nim na zawsze.
W górze albatros zataczał leniwie kręgi, po czym nagle zawrócił ku północy, jakby dostrzegł tam coś interesującego. Dirk obserwował go, do chwili kiedy ptak stał się tylko czarną plamką na błękitnym niebie. Powietrze wokół pachniało plumerią i Dirkowi zdawało się, że słyszy głos dobiegający wprost z oceanu: „A ka makami hema pa”. Nasłuchiwał uważnie, ale głos umilkł. Przez chwilę spoglądał na bukiet i w końcu szerokim łukiem wrzucił go do morza, obserwując, jak fala zakrywa kwiaty i odpływając rozrzuca je po mokrym piasku.
Odwracając się od wody, odczuł ogromną ulgę i nagle poczuł się szczęśliwy. Pogwizdując, wsiadł do wozu. Cobra pomknęła piaszczystą drogą, pozostawiając za sobą cienką, smużkę kurzu powoli opadającego na pustą plażę.