Rozdział 15

Nad głową Pitta zamknęła się ciepła i mroczna woda. Momentalnie włączył latarkę i rozluźnił ciało, pozwalając mu swobodnie opadać. Krąg światła odnalazł plecy poprzedniego nurka oddalone o około trzydzieści jardów. Nurek nawet nie odwrócił głowy, by sprawdzić, czy Dirk jest na miejscu. Zasada była prosta: następny miał pilnować poprzednika i miejsca w szyku. Pittowi przyszło nagle do głowy, że zajęcie ostatniego miejsca w linii nie było wcale najlepszym pomysłem. Otaczała go ciemność, w której wyobraźnia widziała doskonałe miejsce do ukrycia dla morskich potworów i drapieżników. Co kilka sekund rozglądał się, oświetlając wodę wokoło, ale w zasięgu wzroku byli tylko jego współtowarzysze.

Uczucie osaczenia osłabło nieco, gdy dotarli do dna. Ludzki umysł zachowywał się znacznie spokojniej, mając jakiś punkt odniesienia. Przestraszona ośmiornica przemknęła Pittowi przed maską, znikając w jednej z rozpadlin – był to pierwszy żywy mieszkaniec głębin, którego napotkał od momentu zanurzenia. Skały rozstąpiły się po chwili, ukazując piaszczyste podłoże i czarny kształt, po którym przesuwały się światła latarek.

USS „Starbuck” wyglądał dokładnie tak jak w chwili, gdy go opuszczał parę dni temu. Pitt zamachał gwałtownie płetwami i mijając szereg nurków, dotarł do Ala, złapał go za ramię i zajrzał w głąb maski. Zobaczył szeroki uśmiech i zadowolone oblicze. Czym prędzej odczepił od pasa tabliczkę i podsunął Crowhavenowi z wiadomością: Tu się rozłączamy, powodzenia. Crowhaven skinął głową. Zaczął rozdzielać ludziom zadania. Każdemu ruchowi towarzyszyło płynne falowanie blond włosów.

Pięciu łudzi, w tym dwóch z SEAL, miało wejść przez otwarte wyrzutnie dziobowe i zakręcić zawory, które pracowicie odkręcali nurkowie z „Marthy Ann”. Reszta prowadzona przez pozostałych komandosów miała wejść przez rufowe wyjście awaryjne i dotrzeć do stanowiska dowodzenia, likwidując po drodze każdą próbę oporu.

Podwodniacy przestali się bać, teraz nie było na to czasu. Poza tym mieli konkretne zajęcia, do których potrzebowali zarówno umiejętności, jak i zimnej krwi. Ci z przodu zniknęli równocześnie z pierwszą grupą na rufie, pozostałe dwie grupy weszły do komory ewakuacyjnej tak szybko, jak to tylko było możliwe. Pitt zamknął właz za ostatnią piątką i poczekał, aż usłyszał szum wypychanej wody. Następnie zapukał trzykrotnie trzonkiem noża w kadłub. Prawie natychmiast odpowiedziały trzy stłumione stuknięcia z wewnątrz sygnalizujące brak oporu i problemów. Podpłynął do dziobu, gdzie cała operacja powtórzyła się z tą różnicą, że dźwięk był cichszy z powodu zalania przedziału torpedowego. Gdy odpływał, zaczynały się zamykać zewnętrzne klapy wyrzutni.

Starł poprzednią wiadomość i napisał: Wejście jest gdzieś tutaj. 18 minut. Podstawił ją pod nos towarzysza. Al skinął głową – wiadomość była jasna: mieli tlenu na osiemnaście minut poszukiwań oraz minimalną rezerwę na dotarcie do „Starbucka”. Potem zaczynała się podróż w jedną stronę. Pitt stuknął go w ramię i skręcił w prawo. Al ruszył jego śladem. Popłynęli przez mrok rozświetlony jedynie blaskiem ich latarek. Nie musieli zapamiętywać punktów orientacyjnych – nie było na to czasu. Najlepszym w tym przypadku przewodnikiem był kompas, który Pitt miał na lewym nadgarstku.

Podejmowanie ryzyka, gdy widzi się otoczenie i poruszanie się z narażeniem życia w ciemnościach, w nieznanym terenie i to pod wodą – to dwie różne sprawy. Największym pragnieniem Dirka było zawrócić i znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu okrętu. Jedyne, co go powstrzymywało, to wspomnienie nadziei w oczach Huntera, gdy admirał usłyszał ocenzurowaną wersję planu. Serce łomotało mu jak po zażyciu LSD, ale nie zawrócił.

Ponure rozmyślania przerwał mu widok kolejnej ofiary hawajskiego wiru wynurzającej się z mroków przed nimi. Burty nie były w najmniejszym stopniu obrośnięte, farba lśniła czystością. Znaczyło to, że wrak był świeży. Zaskoczyło go to. Od czasu zaginięcia „Starbucka” nie było bowiem meldunków o żadnej nowej katastrofie, a widniejący przed nim statek nie był ani małą, ani starą czy zaniedbaną jednostką. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył, iż nie przybył na czas do portu przeznaczenia? Statek osiadł na równej stępce, jakby odmawiał zaakceptowania losu, który go spotkał. Przepłynęli wzdłuż opustoszałego pokładu, stwierdzając, że kiedyś był to pełnomorski, duży trawler. Nadbudówki lśniły białą farbą i najeżone były imponującym zestawem anten, masztów i czujników elektronicznych.

Jak dotąd nie było śladów ludzi Delphiego, ale chcąc uniknąć niemiłych niespodzianek, Pitt gestami nakazał Alowi, by pozostał na zewnątrz i miał oko na otoczenie, a sam zabrał się za przeszukanie mostka i sterówki. Giordino zniknął pod prawym skrzydłem mostka, gasząc latarkę i trzymając się w pobliżu nadbudówki. Momentalnie zlał się z mrokiem, który otaczał wrak.

Pitt wpłynął do sterówki przez otwarte drzwi i znieruchomiał, uderzony pustką rozświetloną przez blask latarki. Pomieszczenie zdawało się dziwnie obco urządzone. Kątem oka dostrzegł przezroczystego węża wijącego się pod sufitem. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to nie wąż, lecz strumień wydychanych przez niego bąbelków, który unosił się do góry i znikał w szczelinie, szukając najprostszej drogi na powierzchnię.

Nie wiedział dokładnie, co spodziewał się znaleźć, ale to co zobaczył, pozostało w jego pamięci na długo. Mapy poruszone jego pojawieniem się, falowały na stole nawigacyjnym nadal sztywne w dotyku, zupełnie jakby je zamoczono dopiero wczoraj. Koło sterowe samotnie sterczało przy oknie, miedziane okucia lśniły, a igła kompasu wiernie wskazywała jakiś zapomniany już kurs. Strzałki telegrafu maszynowego znieruchomiały na zawsze na pozycji STOP… Pochylił się nagle nad telegrafem – coś tu nie pasowało. Litery były z pewnością drukowane i z pewnością nie angielskie. Przyglądał im się dłuższą chwilę, po czym podpłynął do kompasu i oświetlił przykręconą nad tarczą, brązową plakietkę z nazwą statku. Była na miejscu, ale odcyfrowanie jej zabrało mu chwilę. Jego znajomość rosyjskiego ograniczała się do mniej niż dwudziestu słów, zdołał jednak przeczytać nazwę statku: „Andriej Wyborg”.

Tak więc radziecki statek szpiegowski odnalazł w końcu „Starbucka”, ale tylko po to, by spocząć w jego pobliżu. Na ciąg dalszy refleksji o kolejach losu nie miał czasu, gdyż właśnie w tym momencie coś stuknęło go lekko w łopatkę.

Każdy, nawet najbardziej doświadczony zawodowy nurek czy płetwonurek mający na koncie zejścia na duże głębokości oraz wypadki, które cudem jedynie nie skończyły się śmiercią, przyzna, że największe przerażenie, jakie może spotkać kogoś pod wodą, wywołuje niespodziewane dotknięcie w plecy czegoś nieznanego. Dirk wiedział o tym, ale doświadczył tego po raz pierwszy. Musiał przyznać temu twierdzeniu całkowitą rację. Po długiej jak wieczność sekundzie, gdy nie był w stanie poruszyć ręką ani nogą, obrócił się gwałtownie, a raczej spróbował to zrobić, gdyż gwałtowne ruchy na głębokości stu sześćdziesięciu stóp są niemożliwe, i oświetlił latarką przestrzeń, którą chwilę wcześniej miał za plecami.

Światło padło na twarz mężczyzny. Twarz była przerażająco wykrzywiona i nienaturalna – zęby połyskiwały w otwartych ustach, a prawe oko prawie wychodziło z oczodołu. W miejscu lewego znajdował się niewielki krab, do połowy zagrzebany w oczodole i spokojnie kontynuujący posiłek. Trup chwiał się niczym pijany pajac, machając rękami poruszanymi przez wodę w całkowicie przypadkowym rytmie; stwarzało to przerażające wrażenie. Zwłoki unosiły się cztery stopy nad podłogą i teraz ponownie podpływały do przerażonego Pitta.

Zbliżanie się upiornego gospodarza zatopionego statku przełamało barierę strachu, który obezwładnił Dirka na dłuższą chwilę. Gwałtownym pchnięciem posłał trupa w tył ku drzwiom prowadzącym w głąb nadburcia. Nieboszczyk powoli zniknął w mroku. Pitt przez kilkadziesiąt sekund uspokajał się i wyrównywał oddech. Widząc zjawę, wstrzymał go odruchowo i dopiero gdy zdołał się poruszyć, zaczął ponownie nabierać i wydychać powietrze. Przez moment wydawało mu się nawet, że czuje odór rozkładającego się ciała, zanim rozsądek nie wziął góry nad wyobraźnią.

Niczego więcej i tak nie zdołałby odkryć w tak krótkim czasie, jaki miał do dyspozycji, a kolejne spotkania z martwymi członkami załogi zupełnie go nie interesowały, postanowił więc wycofać się z wraku. Wyjrzał, dając znak Alowi nadal ukrytemu pod skrzydłem mostka, że pora wracać, gdy obaj usłyszeli odległy szum. Czym prędzej przepłynęli do sterówki, gasząc latarki i zamarli w bezruchu poniżej okna. To co usłyszeli, było szumem elektrycznego motoru zbliżającego się z każdą chwilą. Po kilku sekundach dostrzegli blask reflektora.

Z początku pojazd przypominał przedpotopowego mieszkańca głębin, gdy jednak zbliżył się, spostrzegli sztuczną konstrukcję w kształcie morświna z horyzontalnym ogonem na rufie służącym do sterowania. Na tym podwodnym miniokręcie siedziało okrakiem dwóch ludzi z zielonymi przepaskami na biodrach. Siedzący z przodu miał przed sobą stery. Pojazd napędzany niewielką śrubą płynął z szybkością około pięciu węzłów i kierował się prosto ku mostkowi radzieckiego statku.

Obaj nurkowie przywarli do ściany, ale nie byli w stanie wstrzymać oddechów. Bezradnie obserwowali chmury bąbelków wypływające ku górze prosto przed dziobem zbliżającego się pojazdu. Dobyli noże w oczekiwaniu na nieuchronną konfrontację. Strumyki powietrza zdradzały ich obecność i nie mogli temu zapobiec.

Pojazd opłynął przedni maszt i zbliżył się do sterówki, oświetlając jej wnętrze reflektorem. Pitt sprężył się do skoku. Jedyną szansą było trafić pierwszym pchnięciem. Zdawał sobie sprawę, że najlepsze nawet ostrze rzadko jest równym partnerem dla broni miotającej.

W ostatnim momencie pojazd uniósł się gwałtownie, przecinając strumyki powietrza i znikając nad dachem nadbudówki. Odgłos motoru oddalał się stopniowo i prawie równocześnie przygasło światło, pogrążając ich w mroku. Gdy silnik i uderzenia śruby zamilkły zupełnie, Giordino włączył latarkę i wzruszył pytająco ramionami. Pitt powoli zaczynał rozumieć, czemu zawdzięczają ocalenie: „Andriej Wyborg” był świeżym wrakiem i nie pozbył się jeszcze całego powietrza zamkniętego w kadłubie. W rozmaitych miejscach wzdłuż burt i nadbudówki unosiły się mniejsze i większe wężyki pęcherzyków i te pochodzące z ich akwalungów zostały po prostu uznane przez wartowników za jedne z wielu. Wraki często przez całe lata pozbywają się powietrznych kieszeni, o czym wiedzą wszyscy doświadczeni nurkowie.

Dirk postukał w szkło zegarka i wskazał kierunek, w którym oddalił się pojazd. Al skinął potakująco i obaj wypłynęli ze sterówki, kierując się w stronę dna, by użyć skał i roślinności jako osłony, a następnie podążyli w kierunku wskazanym przez Pitta.

Gdy czarny kadłub statku niknął za nimi, Pitt spojrzał za siebie na tę masę nieruchomego żelastwa, która nie wypłynie już nigdy w rejs. Amerykanie dowiedzą się, gdzie spoczywa, ale Rosjanie nie zostaną o tym poinformowani; tego był pewien. Takie były zasady rządzące międzynarodowymi intrygami zwanymi potocznie polityką. Czarny kształt zlał się z tłem i Pitt wrócił myślami do rzeczywistości.

Dno zaczęło się wznosić. Zwiększyli czujność i płynęli ostrożnie, chroniąc się w załomach pofałdowanej skalnej ściany. Woda była zimna, znacznie zimniejsza niż powinna być w tych rejonach, ale tak daleko jak sięgał ich wzrok, czyli w zasięgu świateł latarek nie było widać absolutnie niczego, co mogłoby wskazywać na ludzką działalność.

Zanim się spostrzegli, minęło owe magiczne osiemnaście minut i pozostali bez szansy powrotu na okręt. Teraz mogli jedynie płynąć do przodu i starać się odnaleźć wejście do siedziby Delphiego, zanim skończy się rezerwa tlenu. Jeżeli poszukiwania zakończą się niepowodzeniem, pozostanie im jedynie jedno wyjście: wypłynąć na powierzchnię morza i mieć nadzieję, że fala uderzeniowa powstała po wybuchu rakiety nie zabije ich.

Nagle zmieniła się temperatura wody – stała się zdecydowanie wyższa, według oceny Pitta przynajmniej o pięć stopni. W chwili, gdy sobie to uświadomił, poczuł, że wzdłuż stoku ruszył podwodny prąd podnoszący z dna chmury piasku i wyginający podwodne trawy. Prąd dotarł do obu nurków i popchnął ich ponad dnem niczym huragan.

Dirk dotąd uniknął przejażdżki na linie za samochodem jadącym przez wertepy, ale po tym doświadczeniu wiedział już, jakie są odczucia ofiary wleczonej właśnie w ten sposób. Prąd pchnął go w zarośla ostrej trawy morskiej, obrócił nim i posłał prosto na wystającą skałę pokrytą porostami i muszlami. Pitt próbował się ich przytrzymać, ale porosty pozostały mu w dłoniach, a krawędzie muszli tylko pocięły kombinezon. Kolejny kaprys prądu odciągnął go od skały. Poczuł, że coś chwyta go za nogi – to Al złapał go mocno za uda. Pitt spojrzał w szkło maski przyjaciela i mógłby przysiąc, że jedno brązowe oko mrugnęło doń porozumiewawczo. Wbrew pozorom poczynania Ala miały sens – ich połączona masa spowalniała szybkość, z którą byli przesuwani przez prąd, a co ważniejsze, nie zostali rozdzieleni.

Dirk usłyszał głuche postukiwanie i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że źródłem dźwięku są jego własne butle obijające się o skały. Odwrócił się, świecąc latarką przed siebie i dostrzegł czarną, połyskującą powierzchnię zbliżającą się z wielką szybkością. Wyciągnął dłoń, by jej dotknąć i gwałtownie wrócił do rzeczywistości. W samą porę. Zdążył jedynie osłonić głowę ramieniem, gdy od góry zamknął się nad nim obrośnięty i poszarpany sufit.

Uratowała go ćwierćcalowa warstwa gumy, z której wykonany był kombinezon. Nie była to jednak warstwa wystarczająco gruba, by zapewnić mu całkowite bezpieczeństwo. Ostre załomy rozcięły gumę, nylonową wyściółkę i skórę ramion. Poczuł przeszywający ból, woda wokół zabarwiła się krwią. Wystający fragment skały zerwał mu maskę i Pitt poczuł, jak woda zmieszana z piaskiem wypełnia mu nos, uszy i dostaje się do oczu. Spróbował wydechu przez nos. Pomogło to na chwilę, ale w efekcie bardziej podrażniło błony śluzowe. Oczy zaczęły go piec i przestał widzieć cokolwiek.

Wiedział, że jest bliski utraty przytomności. Starał się do tego nie dopuścić, ale organizm, choć przyjmował polecenia umysłu, odmawiał ich wykonania. Nagle zderzył się czołowo z wystającym głazem. W głowie eksplodował mu wielobarwny fajerwerk. A potem zapadła ciemność i świat przestał istnieć.

Giordino poczuł, jak ciało Pitta wiotczeje, latarka wypadła z bezwładnej dłoni. Jedno spojrzenie upewniło go, że instynkt doświadczonego nurka zadziałał: ustnik był nadal pomiędzy zaciśniętymi zębami nieprzytomnego. Al wzmocnił więc uchwyt na ciele przyjaciela i zastanawiał się, co zrobić. W dole mignął mu piaszczysty fragment stoku. Szarpnął się gwałtownie, chcąc użyć nóg jako hamulców. Natychmiast stracił płetwy, i zdarł sobie skórę ze stóp i kolan. Zacisnął zęby na ustniku i wbił głębiej w piach krwawiące stopy. Był to desperacki czyn i zakończył się fiaskiem: wyorał dwie bruzdy w dnie, jeszcze bardziej poranił nogi i stracił oparcie – prąd był bardzo silny.

Jak kot znudzony zabawą ze zdechłą myszą zdradliwy prąd wypuścił ich niespodziewanie ze swego uścisku. Al szybko chwycił kępę roślinności i podciągnął się ku podobnemu do krateru zagłębieniu w dnie, trzymając ciągle nieprzytomnego towarzysza. W spokojnej wodzie odprężył się i pozwolił, by obaj łagodnie opadli na dno.


W bunkrze panowała nienaturalna cisza – maszyny i komputery milczały znieruchomiałe, a ponad połowa załogi zgromadziła się wokół radiostacji. Mężczyźni milczeli i palili, kobiety nerwowo piły kawę i również nie były skore do rozmów.

Panująca atmosfera napięcia i oczekiwania szarpała nerwy i odbierała ochotę do działania. Hunter i Denver siedzieli po obu stronach radiotelegrafisty, spoglądając na siebie przekrwionymi, zmęczonymi oczami. Denver machinalnie przesuwał po blacie plastikową fiolkę wyjętą z kieszeni. Admirał przyglądał jej się przez chwilę badawczo, po czym zapytał:

– Co to jest, u diabła?

Denver uniósł fiolkę do światła.

– Zawartość strzykawki. Dostałem to od Pitta do analizy.

– I co to jest?

– DG-10. Jedna z najskuteczniejszych trucizn, jakie wyprodukował człowiek. Wyjątkowo trudna do wykrycia, gdyż wywołuje wszystkie objawy ataku serca.

– Co on z tym robił?

– Pojęcia nie mam. – Denver wzruszył ramionami. – Był wyjątkowo tajemniczy. Powiedział, że to w końcu samo wyjdzie na jaw.

– Ten facet to jedna wielka zagadka – mruknął Hunter, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem. – Cholerna zagadka…

– Telefon, sir – przerwał dyżurny oficer ze słuchawką przy uchu.

– Kto?

Oficer był zdezorientowany.

– To Aloha Willie, sir, nocny disc jockey radia POPO – odparł z wahaniem.

– Co takiego? – Admirał otworzył usta ze zdumienia. – Nie mam ochoty na pogawędki z żadnymi kretynami z nocnych radiostacji. A poza tym jak on dostał ten numer?

Oficer przełknął nerwowo ślinę i wyjąkał:

– On mówi, że to ważne, sir. Powiedział, że wygra pan główną nagrodę, jeśli mu pan powie, co oznacza zdanie: Kos wrócił do gniazda.

– Niech pan powie temu idiocie… – Hunter zamarł w połowie zdania. – Mój Boże! – krzyknął. – Crowhaven!

Błyskawicznym ruchem odebrał zdumionemu oficerowi słuchawkę i wymienił serię błyskawicznych wypowiedzi z disc jockeyem, po czym oddał słuchawkę nadal oniemiałemu oficerowi i poinformował Denvera:

– Crowhaven nadaje na częstotliwości radiostacji Honolulu.

– Przepraszam, nie rozumiem? – wykrztusił oszołomiony Denver.

– Genialne posunięcie – odparł Hunter. – Delphi albo nie pomyślał o nasłuchu na tym paśmie, albo boi się je zagłuszać. Nikt poza kilkoma dzieciakami nie będzie słuchał o tej porze radiostacji nadającej rock and rolla. Przestaw no, chłopcze, częstotliwość na tysiąc dwieście pięćdziesiąt herców.

Operator po usłyszeniu słowa „chłopcze” o mało nie spadł z krzesła, ale posłusznie przestawił radiostację na żądaną częstotliwość. Po raz pierwszy w historii swego istnienia betonowy bunkier został wypełniony dawką decybeli, o których wszyscy obecni mogli powiedzieć tylko jedno: było ich stanowczo zbyt wiele. Zanim zdołali się opanować, hałas nagle się urwał i z głośnika doszedł lekko piskliwy głos mówiący z szybkością karabinu maszynowego:

– Cześć i czołem, ranne ptaszki. TU Aloha Willie i czterdzieści najlepszych kawałków rocka w tropikach. Mamy obecnie trzecią pięćdziesiąt i powinniście być gotowi na kolejną porcję muzyki. Najpierw kawałek do śmiechu: kolejny odcinek komedii z udziałem Tatusia i jego Bandy. Tatusiu! Over.

Radiooperator w bunkrze zrozumiał, o co chodzi i słysząc ostatnie zdanie, włączył się w częstotliwość radia.

– Tatuś woła Bandę. Tatuś wola Bandę. Odezwijcie się. Over.

– Tu Banda. Tatusiu, jak nas słyszysz? Over.

– To Crowhaven – ucieszył się Denver. – To jego głos! A więc mają „Starbucka”!

– Słyszymy cię dobrze. Podaj wyniki. Over.

– Oto końcowy rezultat. Goście: jedno pudło, jeden gol i trzy faule. Gospodarze: zero pudel, trzy gole, cztery faule.

– Cholera! – zaklął Hunter. – Stracił człowieka i ma trzech rannych.

– Potwierdzamy wynik – włączył się operator. – Gratulacje dla gości z powodu wygranej. Kiedy drużyna gości opuszcza stadion?

– Prysznice działają, a szatnia powinna być opróżniona za około godzinę. Autobus powinien wyjechać o czwartej – odpowiedź padła bez zwłoki.

– Całe szczęście – mruknął Denver, nerwowo bębniąc po stole. – Reaktory dają parę, dziobowy przedział suchy za godzinę… Będą golowi przed czasem.

Hunter zabrał radiotelegrafiście mikrofon:

– Banda, tu sam Tatuś. Gdzie Dzieciak?

– Poszedł z kumplem przewietrzyć się na wzgórze i nie mamy od nich wieści. Istnieje podejrzenie, że zabłądzili i skończyły im się zapasy.

Admirał bez słowa odłożył mikrofon. Tej wiadomości nie trzeba było przekładać – sens był jasny dla wszystkich.

– O piątej podamy ostatnie notowanie – rozległ się głos Crowhavena. – Banda kończy. Over.

Aloha Willie zaczął dokładnie w tej samej chwili:

– To tyle gadania. Teraz numer dwunasty na liście. Avery Anson Pants w utworze The Great Bikini Ripoff.

Operator zdążył wyłączyć radio, zanim decybele rozsadziły głośnik.

– Do piątej to wszystko, sir – zameldował.

Hunter odszedł powoli, wpatrując się w ścianę i nie odzywając się.

– Za wysoka cena. Pitt powinien był z nimi zostać, a nie szukać Adrienne. – Denver za późno ugryzł się w język.

– Nie pytał mnie o zgodę – odparł Hunter. – W ogóle nic o tym nie wspomniał.

– Wiem, sir. – Denver bezradnie wzruszył ramionami. – Chciałem go odwieść od tego pomysłu, ale nie chciał o tym nawet rozmawiać. To jest taki gatunek faceta.

– Był taki gatunek – odparł głucho Hunter. – To niestety był taki gatunek faceta.


– Witamy w krainie chodzących trupów!

Pitt z trudem skupił wzrok na uśmiechniętej twarzy Ala i wycharczał:

– Kto chodzi?

Najbardziej żałował, że znów nie stracił przytomności; piekły go ramiona, bolała głowa i żebra, a reszta ciała pomimo bezruchu zachowywała się jak zupełnie obce, odrębne ośrodki bólu.

– Przez chwilę naprawdę myślałem, że się przekręciłeś – przyznał Giordino spokojnie.

– Przy tym jak się teraz czuję, to byłoby raczej miłe. – Pitt wyciągnął rękę i przy pomocy Ala podniósł się do pozycji siedzącej. Zamrugał gwałtownie. – Gdzie my, do diabła, jesteśmy?

– W podwodnej jaskini. Znalazłem ją zaraz po tym, jak zemdlałeś.

Pomieszczenie było niewielkie; dwadzieścia na trzydzieści stóp, oświetlone słabnącą latarką Ala. Sufit był na wysokości od pięciu do dziesięciu stóp w zależności od miejsca, a trzy czwarte podłoża pozostawało pod wodą. Składało się z większych i mniejszych odłamów skalnych wyszlifowanych przez wodę i pokrytych masą niewielkich krabów, które przerażone nagłą wizytą, kręciły się niczym oszalałe mrówki.

– Ciekawe, jak głęboko jesteśmy – zastanowił się Pitt.

– Przed wejściem miałem pięćdziesiąt stóp na głębokościomierzu.

Dirk podsunął się pod ścianę, usiłując znaleźć jakąś pozycję, w której ból byłby łatwiejszy do zniesienia, ale nie bardzo mu się udawało. Chciało mu się palić. Przyglądał się swemu postrzępionemu kombinezonowi.

– Gdybym miał aparat, to byłoby to jedno z twoich lepszych zdjęć – stwierdził Al. – Zatytułowałbym je „Uwiedziony i porzucony”.

– Nie taki diabeł straszny, jak go malują, Al. Co z twoimi stopami?

– Mogło być gorzej. – Giordino odchrząknął, splunął i spytał rzeczowo: – A teraz co?

– Wracać się nie da. Przy tej ilości krwi, jaką do spółki wylewamy, powstałoby zbiegowisko rekinów z okolicy dziesięciu mil. – Pitt spojrzał na zegarek. – Mamy dwie godziny do fajerwerku. Co byś powiedział na rozejrzenie się po okolicy?

– Przy naszej obecnej kondycji trudno raczej zwiedzać jaskinie. – Giordino był całkowicie pozbawiony entuzjazmu.

– Wiesz, jak łatwo się nudzę, siedząc w jednym miejscu.

– Czego to człowiek dla kumpla nie zrobi. – Al wycelował starannie w kraba, splunął, lecz chybił. – Chociaż z drugiej strony wszystko jest lepsze niż wieczór z tym paskudztwem.

– Co ocalało ze sprzętu?

– A już miałem nadzieję, że nie zapytasz – sapnął sarkastycznie Al. – Poza butlami, które gonią ostatnim tchem, że się tak wyrażę, mamy na dwóch: jedną maskę, czterdzieści stóp linki, jedną płetwę, dwa noże i moją latarkę, która właśnie zdycha.

– Pies tańcował z butlami. Spróbuję swobodnego nurkowania. – Pitt obwiązał się w pasie linką, założył jedyną ocalałą płetwę i maskę, po czym poinformował Ala: – Odpocznij tu, trzymając drugi koniec. Trzy pociągnięcia: chodź szybko, dwa: ciągnij jak diabli, a jedno: ruszaj za mną. Sygnalizacja jak zwykle.

– Tylko się pospiesz, sam na sam z krabami to strasznie ponura egzystencja.

– Mogę nie oddychać tylko przez dziewięćdziesiąt sekund, więc nie potrwa to zbyt długo – uśmiechnął się Pitt.

Wziął latarkę, siadł na skraju półki i zaczął głęboko oddychać, wietrząc płuca i starając się wydalić z organizmu jak najwięcej dwutlenku węgla. Gdy był przekonany, że jego płuca nie pomieszczą już więcej tlenu, ześlizgnął się do wody i popłynął w stronę dna jaskini.

Pitt był doskonałym nurkiem – mógł pozostać pod wodą prawie dwie minuty, a nie półtorej, jak powiedział Alowi. Odnosiło się to jednak do normalnych warunków, gdy był w pełni sił. Tym razem miał ułatwione zadanie, gdyż jedną ręką trzymał latarkę, a drugą dotykał ściany opadającej przez piętnaście stóp niemal pionowo i przechodzącej następnie w prawie poziomy tunel. W pewnym miejscu blokował go zawał, ale zdołał przecisnąć się obok. Ściany rozsunęły się na boki, ginąc poza polem widzenia.

Znajdował się w kolejnej jaskini; machając równomiernie płetwą, ruszył ku powierzchni. Po kilku sekundach jego głowa wychyliła się ponad powierzchnię wody. Powietrze miało przyjemny zapach, a grota pełna była łagodnego, złocistego blasku – był w świecie żółci i złota, w którym nawet cienie miały odpowiednią kolorystykę. Sufit był co najmniej dwadzieścia stóp wyżej, połyskując masą drobniutkich stalaktytów, z których kapały krople wody uderzające z pluskiem o powierzchnię.

Przepłynął kraulem ku wyrzeźbionym w skale schodom prowadzącym łagodnym łukiem ku korytarzowi. Na każdym stopniu znajdował się dziwny element o trójkątnym kształcie, podest zaś ozdobiony był parą rzeźb przedstawiających brodatych mężczyzn o ciałach zakończonych rybimi ogonami. Oba posągi zastygły w klasycznej pozie sfinksa i były silnie zniszczone przez wodę. Sprawiały wrażenie bardzo starych.

Wydźwignął się na podest, siadając na jednym z prowadzących doń stopni, zdjął maskę i gwałtownie zamrugał powiekami, próbując dostosować wzrok do nietypowego oświetlenia. Mokry, ciasny rękaw kombinezonu drażnił zranioną rękę. Z dużą ostrożnością i bacząc na rany, zaczął ściągać z siebie strój nurka. Odwiązał linę i szarpnął ostro. Czując naprężenie linki, zaczął ją wyciągać równymi, systematycznymi ruchami i wkrótce na powierzchnię wody wychynęła kędzierzawa głowa Giordino.

– Cholera, trafiłem do żółtego piekła – parsknął Al, odgarniając włosy z oczu. – Są tu jakieś żółtki?

– Witamy w domu wampirów Delphiego. – Pitt złapał go za rękę i pomógł wydostać się na podest.

– Oryginalny jest ten tutejszy komitet powitalny. – Al wskazał na rzeźby, po czym poklepał otwartą dłonią jedno z brodatych obliczy. – Masz jakiś pomysł, skąd bierze się to dziwne światło?

– Mam wrażenie, że emanuje ze skał.

– Chyba masz rację. Popatrz na to. – Wyciągnął dłoń, która pokryta złotym osadem, lekko fosforyzowała. – Chemicznej analizy ci nie podam, ale jestem pewien, że zawiera sporą dawkę fosforu.

– Nie wiedziałem, że potrafi tak jasno świecić.

Giordino nerwowo wciągnął powietrze.

– Czuję zapach eukaliptusa – stwierdził.

– Używają olejku eukaliptusowego, by zmniejszyć wilgotność powietrza i poprawić aromat.

Al, idąc w ślady Pitta, ostrożnie wyswobodził się z kombinezonu, szczególnie ostrożnie obchodząc się z poranionymi stopami, które – jak Dirk miał teraz okazję stwierdzić – były zdarte do żywego mięsa i obficie krwawiły. Ponieważ nic nie mógł na to poradzić, powstrzymał się od komentarza.

– Sprawdzę schody – odezwał się, gdy Giordino z westchnieniem ulgi pozbył się gumowego stroju – a ty posiedź tu i podziwiaj widoki.

– Nic z tego. Rozsądniej będzie trzymać się razem. Uważaj na to, co przed nami, a ja już nadążę za tobą, spokojna głowa.

Dirk zerknął z ukosa na przyjaciela. „Z całą pewnością jesteśmy najbardziej pożałowania godną siłą inwazyjną, jaką kiedykolwiek widziano na Pacyfiku” – pomyślał. Obaj byli mocno poranieni i stracili mnóstwo krwi. Najbardziej odpowiednim miejscem dla nich byłoby teraz szpitalne łóżko.

– Dobra, twardzielu, tylko nie graj milczącego bohatera – powiedział miękko, wiedząc, że traci czas; Giordino będzie mu towarzyszył, dopóki nie straci przytomności.

Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i zaczął wspinaczkę. Wchodzili powoli otoczeni nierealnymi i dziwnymi widokami, aż dotarli do szerokiego tunelu. Słyszeli jedynie własne zmęczone oddechy i coraz odleglejsze kapanie wody z sufitu. Tunel zwężał się powoli, osiągając pięć stóp wysokości i trzy stopy szerokości; schody przekształciły się w pochyłą rampę. Dirk posuwał się plecami przy ścianie z latarką w dłoni, choć wyczerpane baterie dawały mniej więcej tyle światła ile ściany. Co trzydzieści stóp zatrzymywał się, czekając, aż Al dołączy do niego. Za każdym razem postoje były dłuższe, gdyż stopy Ala coraz bardziej dawały znać o sobie i stawało się oczywiste, że długo już nie wytrzyma.

– Następnym razem znajdź jaskinię z windą – wydyszał Giordino. Potrzebował trzech pełnych wdechów, by wykrztusić to przez zaciśnięte zęby.

– Trochę ćwiczeń jeszcze nikomu nie zaszkodziło – powiedział Pitt, wiedząc, że Al musi wytrzymać jeszcze przez chwilę. Była to po prostu kwestia przeżycia. Jeżeli nie znajdą drogi na powierzchnię, to zginą samotnie przywaleni tysiącami ton skał i wody.

Pitt ruszył dalej. Latarka przestała świecić, więc ją po prostu upuścił na podłogę, nie zwracając uwagi na hałas, z jakim potoczyła się po posadzce. Przez chwilę zastanawiał się, co pomyśli Al, widząc ją.

Poczuł gęsią skórkę równocześnie z podmuchem zimnego powietrza i doszedł do wniosku, że gdzieś przed nimi musi być albo wyjście, albo wylot systemu wentylacyjnego. Po kilku kolejnych krokach dostrzegł błękitną ścianę przesłaniającą korytarz. Dziwna przeszkoda zdawała się falować, zmieniać odcień i rzucać łagodne cienie. Nie wiedział, co to może być. Przemęczony umysł pracował ociężale, myślenie sprawiało mu niemal fizyczną trudność. Zatrzymał się, czekając na Ala, lecz ten nie nadchodził.

Czuł jak ogarnia go uczucie osamotnienia i zagrożenia. Powtórnie w ciągu ostatniej godziny starał się nie stracić świadomości, ale czarny woal zasłaniający mu oczy nie chciał się rozproszyć. Odruchowo sięgnął dłonią, by go odsunąć i jego palce zetknęły się z miękką, gładką powierzchnią.

– Kotara – mruknął. – Zwykła, parszywa kotara.

Rozsunął fałdy zasłony i wszedł do baśniowego świata błyszczących czarnych rzeźb i pokrytych błękitnym aksamitem ścian. Ogromny pokój pełen był wykutych w czarnym kamieniu rybek rozstawionych na dywanie koloru indygo. Dywan był niezwykły, gęsty i przejrzysty włos sięgał kostek, nie przypominając w dotyku niczego, z czym Pitt dotąd się zetknął. Spojrzał w górę na olbrzymie lustro, w którym odbijała się cała ta fantastyczna komnata. W centrum stało wsparte na kamiennych podobiznach latających ryb łoże w kształcie muszli ostrygi, na którym leżała naga dziewczyna; jej biała skóra doskonale kontrastowała z błękitno-czarnym wystrojem pomieszczenia.

Dziewczyna leżała na plecach, z uniesionym kolanem. Lewą dłonią obejmowała małą pierś, jakby ją pieściła. Twarz skrywały połyskujące włosy, a płaski brzuch unosił się w rytmie regularnego oddechu. Spała.

Dirk pochylił się i odgarnął włosy z jej twarzy. Dotknięcie obudziło dziewczynę; przeciągnęła się, mrucząc jak kotka i powoli otworzyła oczy. Widząc nad sobą zakrwawioną twarz, zbladła z przerażenia. Gdy otworzyła usta do krzyku, Pitt powiedział z uśmiechem:

– Witaj, Summer. Przechodziłem tędy i postanowiłem zobaczyć, jak mieszkasz.

I wówczas świat zawirował mu przed oczami i otoczyła go ciemność. Upadku na miękki, puszysty dywan już nie poczuł.

Загрузка...