Pitt siedział przy radiu, wpatrując się w osłupieniu w wyłupiastooką, brodatą istotę, która przed chwilą stanęła w drzwiach. Pojawienie się tego obdartego i cuchnącego osobnika tak go zaskoczyło, że przez chwilę nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa. Był przekonany, że ma halucynacje. Zamrugał gwałtownie, mając nadzieję, że przeżywa koszmar na jawie, ale postać nie zniknęła. Zamrugała za to w odpowiedzi, co do reszty zbiło go z tropu. Potem w brodzie pojawiła się szczelina i chrapliwy głos spytał z wahaniem po angielsku:
– Kim jesteś? Nie jesteś jednym z nich.
– Co masz na myśli? – spytał Pitt, z trudem odzyskując mowę.
– Zabiliby cię, gdyby wiedzieli, że użyłeś radia. – Głos brzmiał obojętnie.
– Oni?
Dłoń Pitta powoli powędrowała do opartego o ścianę „Barfa” i zamknęła się na rękojeści, ale przybysz nie zwrócił na to uwagi.
– Nie należysz tu – poinformował Dirka. – Nie jesteś ubrany jak inni.
Mówiący ubrany był w resztki polowego munduru podoficera US Navy, ale bez stopnia czy naszywki z nazwiskiem. Oczy miały tępy i zamglony wyraz, a ciało było przeraźliwie chude i wyniszczone. Wyglądał niczym zapomniany więzień. Dirk zdecydował uderzyć w ciemno.
– Ty jesteś komandorem Dupree?
– Dupree? Nie, jestem Farris, starszy marynarz.
– Gdzie są inni? Dowódca, oficerowie, twoi koledzy?
– Nie wiem. Oni powiedzieli, że ich zabiją, jeśli dotknę radia.
– Czy ktoś jeszcze jest na pokładzie?
– Cały czas trzymają tu dwóch strażników.
– Gdzie? – Po raz pierwszy od wejścia do wnętrza okrętu Pitt poczuł strach.
– Mogą być gdziekolwiek.
– Jasna cholera! March! – Dirk zerwał się na równe nogi i szarpnięciem posadził Farrisa w fotelu. – Czekaj tu na mnie. Rozumiesz, Farris? Siedź tu i nigdzie się nie ruszaj!
– Aye, aye, sir – odparł tępo Farris, kiwając potakująco.
Z „Barfem” w pogotowiu Pitt wypadł za drzwi i zaczął metodyczne poszukiwania, starając się połączyć trzy wykluczające się rzeczy: szybkość, dokładność i ciszę. Co kilka sekund przystawał nasłuchując, ale ciszy nie mącił nawet najlżejszy dźwięk. Nie było też śladu porucznika. Sprawdzając pomieszczenie po pomieszczeniu, Dirk dotarł do szpitala pokładowego i gabinetu lekarskiego. Stał tu stół operacyjny, szafki pełne starannie opisanych lekarstw i zestawów narzędzi chirurgicznych, aparat do zdjęć rentgenowskich, a nawet fotel dentystyczny. Było też sześć łóżek i nieruchoma, dziwnie skręcona postać leżąca pomiędzy dwoma z nich. Pitt przyklęknął zaskoczony.
March leżał na boku w kałuży krwi, w dziwnie skręconej pozycji. Nietrudno było dostrzec przyczynę zgonu: dwa małe, okrągłe otworki po kulach znaczyły jego pierś i plecy. Pociski musiały mieć utwardzony rdzeń i dużą prędkość początkową, by przejść przez ciało na wylot i zostawić przy tym tak małe rany wylotowe. Oczy porucznika były otwarte i szkliste. Pitt odruchowo łagodnym ruchem zamknął powieki leżącego, po czym obróciwszy się nagle, wpakował lufę „Barfa” w brzuch stojącego z tyłu mężczyzny i pociągnął za spust.
Pitt zgrał atak z ruchami cienia, który przesuwał się po pokładzie i ścianie, od chwili gdy przyklęknął przy zabitym. Ciemny zarys na białych ścianach dostrzegł kątem oka prawie w tej samej chwili, gdy ten poruszył się po raz pierwszy. Kształt cienia zdradził też, że napastnik trzyma coś w ręce: pistolet albo pałkę. Gdyby Pitt spóźnił się o sekundę, byłby już martwy. Teraz spostrzegł, że przeciwnikiem jest wysoki, muskularny mężczyzna o jasnych włosach ubrany jedynie w zieloną przepaskę na biodrach. Twarz miał inteligentną, prawie przystojną, oczy błękitne. To było wszystko, co zdążył zapamiętać, zanim eksplodował ładunek dwutlenku węgla. Widok, który zobaczył potem, zapamiętał do końca życia.
Rozprężający się gaz zasyczał niczym parowy magiel, nadmuchując błyskawicznie korpus mężczyzny jak obrzydliwy balon. Brzuch i skóra pomiędzy żebrami napięły się, grożąc pęknięciem. Przerażenie na twarzy nieznajomego po sekundzie ustąpiło miejsca piętnu śmierci. Z uszu i nosa mężczyzny wystrzeliły gejzery szarozielonej substancji, opryskując pokład i ściany w promieniu sześciu stóp. Usta rozwarły się na całą szerokość, wyrzucając fontannę krwi i strzępy organów wewnętrznych. Spod powiek wystrzeliły gałki oczne, zwisając na wyrwanych częściowo mięśniach i nerwach niczym na sznurkach. Ręce rozpostarły się w nieudolnej parodii ukrzyżowania i cała zdeformowana nie do poznania postać podskoczyła w górę i upadła na plecy, z trzaskiem uderzając w płyty pokładu ponad dziesięć stóp dalej. Powoli zaczęła wracać do normalnych rozmiarów, gdy uchodził wypełniający ją gaz.
Pitt z trudem powstrzymał żołądek przed zwróceniem ostatniego posiłku. Widok był rzeczywiście jednym z najobrzydliwszych, jakie w życiu widział. Czym prędzej odwrócił się, podniósł ciało porucznika, położył je na łóżku i przykrył prześcieradłem. Chciało mu się płakać, po części z żalu, a po części z wściekłości. Śmierć Marcha była bowiem jego winą – powinien był przewidzieć obecność wartowników i odpowiednio zadziałać. On tymczasem jak ostatni dureń posłał porucznika na śmierć.
Wstał na drżących nogach, rozglądając się uważnie wokół. Żarty się skończyły. Był przeświadczony, że komandor Dupree i reszta załogi, poza Farrisem, byli martwi od dłuższego czasu. Spojrzał na zdeformowane ciało pod ścianą i dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że patrzy na pierwszy materialny dowód na to, iż za tajemnicą tego obszaru i zaginięć statków kryją się jednak jacyś ludzie.
Otrząsnął się z przygnębienia. Najwyższy czas zająć się drugim strażnikiem, zanim ten zabije Farrisa. Potrzeba skradania się i ciszy przestała istnieć – i tak nie zdoła dotrzeć do niego na odległość pchnięcia, a gdyby nawet mu się to udało, nic by nie zyskał: „Barf” był bronią jednorazowego użytku. Teraz był tylko zwykłą, ostro zakończoną, aluminiową rurą. W umyśle Pitta pojawiło się poczucie bezsilności, niemal rozpaczy. Naraz przypomniał sobie o broni, z której zabito Marcha. Błyskawicznie przeszukał podłogę. Znalazł broń pod stołem operacyjnym. Była to najdziwniejsza broń palna, jaką w życiu widział. Bardziej przypominała rękawiczkę z wysuniętym palcem wskazującym niż standardowy pistolet. Każdy palec miał wewnątrz odpowiednie wyżłobienie, tak że całość leżała w dłoni jak ulał. Ów „palec wskazujący” był w istocie dwucalową lufą. Zamiast spustu pod opuszkiem palca wskazującego znajdował się mały przycisk; rozwiązanie niekonwencjonalne, ale bardzo skuteczne: broń była cały czas gotowa do natychmiastowego użytku. Nie tracił czasu na wypróbowanie zdobyczy – ciało Marcha stanowiło wystarczający dowód jej skutecznego działania. Pobiegł do kabiny radiowej, chwycił za rękę opierającego się Farrisa i pognali ku komorze ewakuacyjnej.
Prawie im się udało. Jeszcze dziesięć kroków przez maszynownię i przedział reaktorów, a dotarliby do drzwi przedziału torpedowego. Nagle Pitt zatrzymał się, stając twarzą w twarz z potężnie zbudowanym osobnikiem w zielonej przepasce na biodrach trzymającym w ręce taką samą dziwną broń jak Dirk. Tym razem szczęście było po stronie uciekających – zaskoczenie działało na ich korzyść. Pitt spodziewał się tej konfrontacji. Nie tracąc czasu na pytania „Kim pan jest?” czy „Co tutaj robisz?”, Pitt nacisnął guzik. Jego broń przemówiła pierwsza.
Rozległ się prawie nieuchwytny dla uszu syk. Pocisk trafił mężczyznę w sam środek czoła, odrzucając go na obudowę jednego z generatorów. Ciało odbiło się od przeszkody i z głuchym odgłosem upadło na pokład, twarzą w dół. Zanim przestało drgać, Dirk obszedł je ostrożnie i popychając przed sobą oniemiałego Farrisa, dotarł do drzwi prowadzących do dziobowego przedziału torpedowego.
Farris potknął się o próg i upadł, pociągając za sobą Pitta. Przy upadku Dirk zahaczył nogą o stalowy próg. Z bólu pociemniało mu w oczach. Upuścił broń i próbował wstać, ale nagle sparaliżował go strach. Uświadomił sobie, że gnając tu na oślep, popełnił jedną z większych, a być może ostatnią pomyłkę w swoim życiu. Nawet nie próbował odnaleźć broni; wiedział, że dla dwóch mężczyzn stojących przy drabince po przeciwnej stronie pomieszczenia stanowi łatwy cel.
– Pitt? – spytał nagle niższy z nich.
Z najwyższym zdumieniem i ulgą rozpoznał głos sternika z „Marthy Ann”.
– Skąd się tu wzięliście? – spytał.
– Komandor Boland wysłał nas z dodatkowymi butlami. Ponieważ nie wychodziliście, weszliśmy do środka. Nie spodziewałem się, że okręt jest suchy.
Pitt powoli zaczynał odzyskiwać równowagę.
– Nie mamy za wiele czasu – mruknął. – Możecie zalać ten przedział?
Spojrzeli na niego w najwyższym zdumieniu. Pierwszy odzyskał głos sternik; towarzyszący mu marynarz gapił się na Pitta z rozdziawionymi ustami.
– Zalać…?
– Chcę zalać ten przedział, żeby nikt nie mógł pływać tym okrętem ani podnieść go z dna przynajmniej przez najbliższy tydzień.
– Nie mogę czegoś takiego… – jęknął sternik.
– Nie mamy czasu. – Głos Pitta nagle złagodniał. – March nie żyje i my też zginiemy, jeżeli się nie pospieszymy.
– Porucznik March nie żyje? Nic nie rozumiem! Po co zatapiać…
– To bez znaczenia. – Dirk patrzył mu prosto w oczy. – Biorę na siebie odpowiedzialność.
Naraz przypomniało mu się, że tę samą prostą formułkę wypowiedział niedawno do Marcha i że kosztowało to życie młodego oficera.
– Kto to? – odezwał się milczący dotąd towarzysz sternika, wskazując siedzącego na podłodze Farrisa, który wpatrywał się przed siebie pustym wzrokiem.
– Ostatni ocalały członek załogi „Starbucka”. Musimy go wydostać na powierzchnię, potrzebuje natychmiastowej opieki medycznej – wyjaśnił Pitt.
Jeżeli marynarz był zaskoczony spotkaniem kogoś, kto powinien być martwy od paru miesięcy, to ukrył to wrażenie doskonale. Wskazał głową krwawiącą nogę Dirka.
– Wygląda na to, że lekarz przydałby się nie tylko jemu – stwierdził.
Pitt stracił czucie w nodze i dopiero po tej uwadze zauważył, że jest rozcięta i krwawi. Rozcięcie było płytkie, ale spore.
– Przeżyję – mruknął, po czym polecił sternikowi: – Trzeba zatopić ten przedział!
– Niech będzie – skapitulował sternik – ale tylko przy moim oficjalnym proteście…
– Protestuj sobie – zgodził się Pitt. – Możesz to zrobić?
– Cokolwiek zrobimy, dobra ekipa ratownicza zdoła wypompować wodę i usunąć uszkodzenia w parę godzin. Komora ratunkowa to jedyne dojście do wnętrza od strony dziobu. Najlepszym rozwiązaniem byłoby zablokowanie zaworów alarmowych, żeby nie można było wypompować stąd wody, otworzenie drzwi torpedowych wewnętrznych i zewnętrznych i również zablokowanie ich, umożliwiając w ten sposób stały dopływ wody do pomieszczenia oraz odłączenie pompy z tego przedziału. W ten sposób nie da się skorzystać z reaktora jako źródła energii i musieliby użyć zewnętrznego źródła zasilania. Odkrycie wszystkiego, co zrobimy, zajęłoby im półtora dnia. Do tego czasu trzeba by doliczyć dwie godziny na naprawę, wypompowanie wody i ponowną hermetyzację przedziału. Wobec tego proponuję, żebyśmy zaczęli od uszczelnienia drzwi do maszynowni.
– Jest jeszcze jeden sposób, żeby zyskać kilka godzin – powiedział wolno sternik.
– Jaki?
– Wyłączyć reaktor.
– Nie – sprzeciwił się zdecydowanie Pitt. – Kiedy będziemy stąd odpływali, wątpliwe jest, by stać nas było na luksus kilkugodzinnego rozgrzewania reaktora.
Sternik przyjrzał mu się zrezygnowany.
– Niech Bóg ma nas w swej opiece, jeśli coś pan spieprzy, sir – stwierdził, a następnie polecił swemu towarzyszowi: – Odłącz pompy i otwórz wewnętrzne drzwi torpedowe. Ja się zajmę drzwiami zewnętrznymi i zaworami. Będzie, jak pan chce, sir, ale jeśli pan się myli, to nie wypłacimy się z tego do śmierci.
Ostatnie słowa skierowane były do Pitta, który uśmiechnął się wesoło w odpowiedzi.
– Przy odrobinie szczęścia możecie za to dostać medal – stwierdził.
– Bardzo w to wątpię, sir. Naprawdę bardzo – mruknął sternik.
Boland umiał dobierać sobie ludzi; obaj nowo przybyli zabrali się do pracy ze spokojem i sprawnością pary mechaników na torze Indianapolis w czasie wyścigów. Sternik wyszedł na zewnątrz. Pittowi wydawało się, że ledwie zdążył założyć sobie prowizoryczny opatrunek z kawałka koca zabranego z jednego z łóżek, gdy sternik zastukał w kadłub, meldując o wykonaniu zadania. Pitt zaciągnął Farrisa do komory ewakuacyjnej, zakładając mu po drodze akwalung i maskę. Marynarz w tym czasie otwierał wszelkie możliwe zawory. Gdy ciśnienie zewnętrzne i wewnętrzne prawie się wyrównało, zostawił jedynie kieszeń powietrzną na dwie stopy od sufitu i zanurkował, by otworzyć wewnętrzne drzwi wyrzutni. Przy różnicy ciśnień byłoby to dość skomplikowanym przedsięwzięciem. Przez jedne z drzwi wpłynęła błękitna ryba papuzia.
– Dopilnuję, żeby się nie zgubił, sir – zaproponował marynarz, wskazując Farrisa i chwytając go oburącz wpół klasycznym chwytem ratowniczym.
Dirk skinął głową i zajął się własnym akwalungiem, wymieniając butle. Gdy był gotów, stuknął trzonkiem noża we właz. Sternik otworzył go z zewnątrz. Teoretycznie wszyscy trzej powinni podążyć w górę w pęcherzu powietrza uwolnionym z okrętu. Stało się jednak inaczej. Przewód powietrzny Pitta zahaczył się o wewnętrzne koło otwierające właz i zanim Dirk zdołał go odplątać, pozostali, łącznie ze sternikiem, byli już daleko. Nie zauważyli, że został na dole.
Uwolnienie się z pułapki nie było rzeczą trudną czy długotrwałą, natomiast gdy wydostał się na zewnątrz, spotkała go większa przykrość: osiemnastostopowy Sphyrna Levini znany jako rekin młot. Jeden z nielicznych rekinów, które atakują ludzi. W pierwszej chwili Pitt sądził, że szary kształt odpłynie do góry, ignorując go. Szeroki łeb jednak odwrócił się ku niemu, ukazując otwartą paszczę pełną trójkątnych, ostrych jak brzytwy zębów. Przez głowę Pitta przemknęły niezbyt optymistyczne obrazy. „Barf” był bezużyteczny i został na pokładzie „Starbucka”, a jedyną bronią, którą miał, był pistolet-rękawica, który dowiódł już swej skuteczności wobec ludzi. Praktyka wykazała już niejednokrotnie, że zabić człowieka jest stosunkowo łatwo. Zupełnie inaczej rzecz się miała z ważącą dwa tysiące funtów żywą maszyną do zabijania, mającą grubą skórę i niesamowitą wprost wytrzymałość na uszkodzenia. Należało bezbłędnie trafić w któryś z organów wewnętrznych. Rekina przywabiła krew płynąca z rany na nodze. Nie było jej dużo, ale przy tak fenomenalnym węchu – wystarczająco. Pitt jak zaczarowany obserwował rekina zataczającego wokół niego coraz ciaśniejsze kręgi niczym Indianie wokół pionierskich wozów i obserwującego go beznamiętnie wielkim okiem, umieszczonym z boku szerokiego pyska.
Gdy kolejne koło stało się tak małe, że rekin prawie otarł się o niego, Pitt trzepnął go z całych sił lewą ręką w wyloty zużytej wody, tuż za łbem. Gest był nieomal komiczny, ale rekin zaskoczony nagłym kontaktem, skręcił w miejscu i oddalił się. Obaj płynęli przez cały czas w górę. Gdy rekin powrócił, do powierzchni pozostało jeszcze trzydzieści stóp. Dirk starał się trzymać go cały czas w zasięgu wzroku, przez co wolno, ale nieustannie kręcił się wokół własnej osi. Tym razem rekin nie zamierzał się bawić. Pitt znając zwyczaje tych drapieżników, wiedział, że ludojad rozpoczął atak. Pozostała mu ostatnia szansa. Starannie wycelował broń i czekał na zbliżającą się śmierć. Gdy rekin był około trzy stopy od niego, nacisnął guzik i posłał pocisk dokładnie w lewe oko bestii.
Drapieżnik skręcił w miejscu, bijąc wściekle ogonem. Dirk ledwie go uniknął, odepchnięty potężnym zawirowaniem wody. Wywinął kozła przez plecy i poczuł się przez chwilę jak w podwodnym wirze. Nie namyślając się, wytężył wszystkie siły i ruszył w górę, nie spuszczając wzroku z szalejącego rekina. Musiał również uważać, by przy próbie wynurzenia nie uderzyć głową w stępkę. Jakiś cień przesłonił światło – sternik był z powrotem w wodzie, przywołując go gestami. Dirk nie potrzebował żadnej zachęty. Dzielącą ich odległość pokonał w dziesięć sekund, obserwując rekina, który nagle się uspokoił, błysnął wściekle zdrowym okiem i odpłynął, niknąc błyskawicznie z pola widzenia. Wstrząśnięty i zmęczony Pitt z wdzięcznością pozwolił się wyciągnąć pomocnym dłoniom na pokład. Zdjęto mu maskę, akwalung i płetwy. Spojrzał w górę. Stał tam Boland, obserwując go uważnie.
– Gdzie March? – spytał lodowato komandor.
– Nie żyje.
– Cóż, zdarza się – mruknął Boland.
Pitt od dłuższego czasu wpatrywał się z obojętnym wyrazem twarzy w trzymane w dłoni naczynie. Zaczerwienione oczy wyrażały jednak to, co czuł: zmęczenie i smutek. Tropikalne słońce, niknąc za horyzontem, rzucało przez iluminator złocistoczerwone promienie, które malowniczo zabarwiały kostkę lodu pływającą w szkockiej whisky. Zmęczonym gestem przesunął szkłem po czole. Właśnie skończył zdawać Bolandowi szczegółową relację z wydarzeń pod wodą i miał już wszystkiego serdecznie dość. Zamiast odprężenia i zadowolenia, że najgorsze jest już poza nim, miał przeczucie, iż było to dopiero preludium do znacznie groźniejszych wydarzeń.
– Przestań się obwiniać o jego śmierć – powtórzył Boland. – Gdybyście mieli wypadek, gdyby coś się zawaliło, jak to się zdarza na wrakach, i on by przy tym zginął, to wówczas byłaby to twoja wina, bo sam go tam zaciągnąłeś. Ale skąd miałeś wiedzieć, że po pokładzie spaceruje para morderców? I to jeszcze bezmyślnych; powinni go złapać i wypytać, a nie zabijać bez słowa.
– Przestań, Paul. Zmusiłem chłopaka, żeby wszedł do środka. Gdybym się tak nie spieszył, by udowodnić swoje racje, to żyłby.
– Racja, ale za cenę jednego życia dowiedzieliśmy się rzeczy tak ważnych, że utrata jednego człowieka jest w porównaniu z tym niewielką stratą. Gdybym musiał poświęcić całą załogę, by umożliwić „Starbuckowi” powrót do Pearl Harbor, nie zawahałbym się ani chwili. Mam na myśli również ciebie i mnie – oznajmił spokojnie Boland, dolewając whisky do swej opróżnionej szklanki.
– Doceniam szczere zamiary – mruknął Pitt.
– Staram się być miły z powodu twoich dobrych kontaktów z admirałem. Poza tym uważam, że jesteś wyjątkowo sprytnym manipulatorem. Mogę się założyć, że ten z pozoru głupi pomysł zatopienia przedziału torpedowego kryje w sobie kolejny makiaweliczny pomysł. O co tym razem chodzi?
– Proste. Uszkodziłem okręt, by przez kilka dni zatrzymać go na miejscu.
– Mów dalej – zachęcił Boland. Nie uśmiechał się już.
Pitt uporządkował myśli i wyjaśnił:
– Zaczynając od końca: na pokładzie było dwóch uzbrojonych wartowników i Farris, widziałeś, w jakim stanie. „Starbuck” był doskonałym więzieniem, bo nie było dokąd z niego uciekać. Strażnicy zmieniali się i choć nie wiem, gdzie jest ich baza, to z pewnością nie przebywali długo na pokładzie. Sądzę, że około dwunastu godzin, maksimum dwadzieścia cztery.
– Skąd ta pewność?
– Sprawdziłem podręczne magazyny w kuchni i w messie oficerskiej; w żadnym nie było śladu żywności. Strażnicy nie wyglądali na zagłodzonych, a Farris, pomimo stanu, w jakim jest, też coś musiał jeść przez te sześć miesięcy. Albo gdzieś w pobliżu jest nie rejestrowany bar McDonalda, albo strażnicy wracali na lunch do domu. Oczywiście obstawiam to drugie. A to znaczy, że reszta ich koleżków czai się teraz niedaleko, czekając na sprzyjający moment, by zawładnąć „Marthą Ann”. Jeżeli znikniemy tak jak inne statki, to Navy może praktycznie się pożegnać ze „Starbuckiem”. Jeżeli przeżyjemy, to mogą próbować przy pierwszej okazji przenieść go gdzie indziej. Przy zatopionym przedziale torpedowym stracą na to sporo czasu, jak zapewniał mnie twój sternik. Istnieje więc szansa, że Navy zdoła tu dotrzeć i zająć się podniesieniem „Starbucka” lub też doprowadzeniem go do stanu używalności na dole. Wybór należy do nich.
– W ciągu trzech godzin możemy tu ściągnąć drogą powietrzną całą załogę ratunkową.
– Za późno. Od momentu rzucenia kotwicy żyjemy na kredyt. To co przydarzyło się reszcie tych leżących na dnie wraków, z dużym prawdopodobieństwem może spotkać i nas.
– Pomysł wydaje mi się mało realny – mruknął sceptycznie Boland. – Radar melduje, że w promieniu pięciuset mil nie ma żadnej jednostki ani lądu. Sonar nie wykrywa nawet na maksymalnym zasięgu żadnego okrętu podwodnego. To skąd, u diabła, miałoby przyjść to zagrożenie?
– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie – parsknął Pitt – to natychmiast zażądałbym podwyżki. I wiesz, dostałbym ją bez gadania.
– Jeśli nie masz nic bardziej konkretnego, to poczekamy do rana i zabierzemy się za podnoszenie „Starbucka” – oznajmił Boland, przyglądając mu się uważnie.
– Pobożne życzenie – zauważył cierpko Dirk. – Do świtu „Martha Ann” będzie leżała na dnie obok „Starbucka”.
– Zapominasz, że mogę wezwać pomoc z Honolulu, kiedy tylko zechcę.
– Naprawdę? – zdziwił się Pitt, a Boland spojrzał na niego przenikliwie. – Hunter potwierdził twoje meldunki?
– W jaki sposób? Przecież nadawaliśmy zakodowane meldunki na ogólnie dostępnym kanale. Nie mógł odpowiedzieć, nie demaskując wszystkiego.
– A nie wydaje ci się dziwne, że nadal milczy? Sam powiedziałeś, że mój meldunek słyszeli wszyscy wokół, a on nie był kodowany. Hunter powinien natychmiast wejść na fonię, domagając się szczegółów. Skoro słyszał mnie każdy w promieniu tysiąca mil, to dlaczego nie było ani jednego odzewu, nawet w formie opieprzenia za głupie dowcipy? Coś mi się wydaje, że żadna z tych wiadomości nie dotarła do adresata, nawet twoja informacja o spalonym wale.
Tym razem trafił. Boland uniósł brwi i wcisnął przycisk interkomu stojącego na biurku.
– Radio? Tu kapitan. Dajcie mi łączność z Pearl Harbor, kod numer sześć. Proszę się zgłosić, jak tylko potwierdzą nawiązanie łączności.
– Kod numer sześć. Aye, aye, sir – powtórzył głośnik.
– Skąd ci przyszło do głowy, że jesteśmy zagłuszani? – spytał Boland.
– Z wyjątkiem „Lillie Marlene” żadna jednostka nie zdołała przesłać nawet SOS, w tym także „Starbuck”. Dowodzi to ponad wszelką wątpliwość, że nasi tajemniczy przyjaciele nie chcą zostać odkryci przez resztę świata. Jeśli chodzi o zagłuszanie, to możemy się założyć, że ma miejsce, bo tylko to logicznie wyjaśnia brak sygnałów SOS. Oni nadawali, i to pewnie czasami nawet dłuższe i dokładniejsze depesze, tylko żadna nie dotarła do radiostacji służby ratowniczej na Oahu. To także wyjaśnia fałszywe pozycje nadawane przez Dupree przez ostatnie kilka godzin przed zniknięciem. Na jednej z wysp Archipelagu Hawajskiego nasi przyjaciele mają potężny nadajnik. Musi być na lądzie, bo do zagłuszania sygnałów statków potrzebna jest spora antena.
– Radio do kapitana – zachrypiał głośnik.
– Jestem. Dajcie łączność.
– Nie mamy, sir. Potwierdzili, ale nie w kodzie numer sześć. Cztery razy wysyłaliśmy ten sam sygnał i cztery razy prosili o wiadomość bez kodu. Nic z tego nie rozumiem, sir. Sygnał na częstotliwości handlowej przechodzi bez przeszkód, a z kodowanym są problemy. Ktoś stara się być cwany, taka jest moja opinia, sir.
– Nie próbujcie dalej – polecił Boland i wyłączył interkom.
Żaden z nich nie odezwał się ani słowem – nie było po co. Obaj wiedzieli, że nawiązanie łączności nie jest ważne; ważne było, że połączyli się nie z tymi, co trzeba.
– Nie jest dobrze – oznajmił w końcu Boland.
– To nam przynajmniej wyjaśnia jedną sprawę. Ale pozostają inne: na przykład, co stało się pół roku temu z załogą „Starbucka”? Albo dlaczego nie użyto w jakikolwiek sposób okrętu, skoro zadano sobie tyle trudu, by utrzymać go w idealnym stanie?
– Możemy spokojnie skreślić z listy Rosjan czy inne mocarstwo. Takie postępowanie nie ma sensu z ich punktu widzenia, a poza tym nie zdołaliby tego utrzymać tak długo w sekrecie.
– Może to brzmi głupio, ale nie sądzę, by opanowanie „Starbucka” było operacją zaplanowaną i przygotowaną – stwierdził Pitt.
– To brzmi głupio, ale coś w tym jest. Choć z drugiej strony porwanie atomowego okrętu podwodnego na pełnym morzu nie jest taką prostą sprawą.
– Ktoś doszedł w tym do perfekcji. Kadłub wewnątrz i na zewnątrz nie nosi najmniejszych śladów zniszczeń, a to mówi samo za siebie.
– Jest parę problemów: przy tak rozwiniętych systemach wykrywających, w które jest wyposażony „Starbuck”, wejście na pokład po cichu jest niemożliwe. Ma tak zainstalowane alarmy, że otwarcie zewnętrznego włazu do komory ewakuacyjnej powinno umarłego postawić na nogi. A nic poza rybą nie jest w stanie w ogóle zbliżyć się do niego na bliższą odległość.
– Chciałbym ci zwrócić uwagę, że nikt nie projektuje okrętów podwodnych z myślą o odparciu abordażu, zwłaszcza pod powierzchnią.
Zanim Boland zdążył odpowiedzieć, głośnik ponownie ożył:
– Kapitanie, tu mostek.
– Boland. O co chodzi?
– Mógłby pan tu przyjść, sir? Jest coś, co powinien pan zobaczyć.
– Co mianowicie?
– Cóż, sir… to brzmi dziwnie…
– Dalej, wykrztuś to z siebie, człowieku!
– Mgła, kapitanie. Z morza unosi się mgła pokrywająca powierzchnię niczym na starych filmach z Frankensteinem. To nierealne, sir. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
– Zaraz tam będę. – Boland wyłączył interkom i spojrzał ponuro na Pitta. – Co o tym sądzisz?
– Sądzę – mruknął cicho Dirk – że zabawa się zaczęła.