Wśród zatłoczonych hawajskich plaż nadal możliwe jest znalezienie łachy piasku oferującej względną, a czasami nawet całkowitą samotność. Jednym z takich nigdzie nie reklamowanych miejsc jest plaża na Kaena Point, wrzynająca się w Kauai Channel. Można się tu spokojnie i samotnie poopalać i odprężyć. Plaża zachwycała pięknem, ale był to urok zwodniczy. Omywały ją gwałtowne prądy, groźne nawet dla bardzo doświadczonych pływaków. Co roku, niby w jakimś upiornym rozkładzie jazdy, ginął tutaj co najmniej jeden amator kąpieli zwabiony łagodnością fal. Wypływał bez problemów, ale gdy tylko próbował wracać, natykał się na prąd znoszący go błyskawicznie i nieustępliwie na otwarte morze. Paniczne krzyki o pomoc słyszały jedynie szybujące w górze albatrosy.
Tego dnia, na tej właśnie plaży wygrzewał się potężnie zbudowany mężczyzna ubrany w białe kąpielówki, które ładnie kontrastowały z opalenizną. Owłosiona pierś unosiła się miarowo w powolnym oddechu wskazującym na sen. Leżący zasłonił oczy muskularnym ramieniem, przykrywając częściowo czarne, gęste włosy. Widoczna część twarzy miała regularne, przyjemne rysy.
Dirk Pitt, gdyż to jego sześć stóp i trzy cale smażyły się na słońcu, obudził się i uniósł na łokciach, rozglądając się ciemnozielonymi oczyma. Dla większości ludzi plaża była miejscem zabaw, opalania się i obserwacji licznych nagusów. Dla Dirka plaża była jakby żywą istotą, która ciągle zmienia kształt i charakter, poddając się działaniu wody i wiatru. Fale docierające do brzegu, rosnące o tysiące mil od brzegu na targanym sztormem oceanie, dochodząc do płycizny, wznosiły się na mniej więcej osiem stóp i załamywały się z rykiem, po czym spokojnie osiągały brzeg, łagodnie omywając piasek.
Nagle jego uwagę zwrócił nieoczekiwany błysk oddalony o jakieś trzysta jardów od brzegu. Rozbłysk natychmiast zniknął zakryty kolejną falą, ale po chwili znów się pojawił. Kształt z tej odległości był nie do zidentyfikowania, ale kolor nie ulegał wątpliwości: fluorescencyjna, jaskrawa żółć.
Najrozsądniej było po prostu leżeć dalej i czekać, aż w końcu prąd wyniesie ów nieznany obiekt na brzeg. Minęło jednak pół godziny, a to żółte coś nadal kołysało się radośnie na wodzie. Pitt stracił resztki cierpliwości i przyglądając się obiektowi niczym kot oddzielonej bagnem myszy, zepchnął zdrowy rozsądek na drugi plan. Powoli wstał i ruszył w kierunku wody. Gdy sięgnęła mu do kolan, rzucił się szczupakiem, tak obliczając ruch, by załamująca się fala przepłynęła ponad nim. Woda była ciepła jak w wannie – pomiędzy siedemdziesiąt pięć a siedemdziesiąt osiem stopni Fahrenheita. Wynurzył głowę na powierzchnię i popłynął, pozwalając w znacznej mierze nieść się prądowi ku głębszej wodzie. Nie musiał unosić głowy, by na czas dostrzec kolejną falę – wiatr zwiewający z jej szczytu mgiełkę wodnego pyłu docierał do Pitta wystarczająco wcześnie, by zdążył nabrać powietrza i poczekać, aż potężna ściana wody przepłynie nad nim. Potem znów była chwila spokoju, wydech i sytuacja powtarzała się.
Po kilku minutach przestał płynąć. Unosił się w miejscu, wykonując jedynie nieznaczne ruchy. Rozejrzał się. Żółty przedmiot był o dwadzieścia jardów w lewo. Paroma silnymi uderzeniami ramion Pitt skompensował prąd znoszący go w prawo i dotknął palcami śliskiej, obłej powierzchni. Łup miał kształt cylindra długiego na dwie stopy, szerokiego na osiem cali i całkowicie otoczonego żółtą, wodoodporną osłoną z plastiku. Na końcach cylinder oznaczono czarnym napisem: US NAVY. Był lekki – ważył mniej niż sześć funtów i unosił się spokojnie na powierzchni. Pitt objął go i przez chwilę pozwolił rękom odpocząć. Dało mu to okazję do dokładnego zorientowania się w sytuacji.
Plaża była pusta na parę mil w obu kierunkach. Niemożliwe więc było, by ktokolwiek mógł docenić jego głupotę i wezwać pomoc, informując władze. Spadzistym klifom rozciągającym się poza granicami plaży nawet nie poświęcił uwagi: szansa na to, by ktoś zabawiał się wspinaczką w środku tygodnia równała się zeru. Dopiero teraz zadał sobie pytanie, czysto zresztą retoryczne: po co zrobił coś aż tak głupiego? Stwierdził, że po raz kolejny podjął wyzwanie, nie licząc się zbytnio z konsekwencjami, a gdy je już podjął, to nie potrafił zrezygnować. W konsekwencji znajdował się w mocy morza, które nie zamierzało dać mu szansy ucieczki.
Przez chwilę rozważał szansę płynięcia wprost do brzegu, ale tylko przez chwilę. Mark Spitz mógłby tego dokonać, ale Mark ćwiczył pół życia, zanim zdobył olimpijskie złoto i nie wypalał przy tym paczki papierosów dziennie ani nie kończył dnia kilkoma podwójnymi Cutty Sark z lodem. Jedyne co dawało nadzieję, to przechytrzenie starej matki natury w jej własnej grze. Otaczające go fale były znacznie niższe, a prąd znacznie słabszy. Uśmiechnął się lekko – prądy i przeciwprądy były jego starymi znajomymi, podobnie jak każdego, kto parę lat zajmował się surfingiem. Znał ich zasady i sztuczki. Pływak mógł zostać zniesiony na pełne morze mimo rozpaczliwych wysiłków, by temu zapobiec, a tymczasem bawiące się kilkadziesiąt jardów dalej dzieci nawet nie czuły najmniejszego muśnięcia prądu.
Prądy takie jak ten powstawały, gdy fala przypływająca powracała do oceanu przez wąskie kanały w podwodnych piaskach spowodowane najczęściej przez sztormy. W zależności od rozkładu tych kanałów oraz siły fali prąd osiągał rozmaite szybkości. Ten Dirk oceniał na co najmniej cztery mile na godzinę, co dla niezłego pływaka, którym zresztą był, i tak stanowiło niemałą trudność. Obserwując systematyczny spadek szybkości, z którą prąd ciągnął go ze sobą, Pitt doszedł do wniosku, że musiał znaleźć się na jego skraju. Wystarczyło teraz trochę wzmożonego wysiłku, by poruszając się równolegle do brzegu, wyrwać się z jego uścisku, po czym wylądować w innym miejscu niż to, z którego wypłynął.
Bardziej niż prądu obawiał się rekinów. Tak daleko od brzegu, wśród wysokich fal ryby te nie zawsze oznajmiały swą obecność płetwą tnącą powierzchnię, zawsze natomiast polowały. Bez maski do nurkowania nie mógł nawet dostrzec, czy nie grozi mu podwodny atak. Jedyną nadzieję pokładał w tym, że zdoła dotrzeć do obszaru załamywania się fal bez spotkania z żarłocznymi bestiami. Na płytszych i bardziej wzburzonych wodach był w miarę bezpieczny – turbulencje, które tam istnieją, powodują unoszenie się sporej ilości piasku, a to z kolei utrudnia rekinom oddychanie. Jedynie najgłodniejsze z nich zapuszczają się w tak niegościnne okolice.
Teraz nie było sensu oszczędzać sił. Ruszył, potężnymi zagarnięciami młócąc wodę, zupełnie jakby wszystkie rekiny Pacyfiku płynęły tuż za nim. Minął prawie kwadrans, zanim poczuł pierwsze, słabiutkie jeszcze pchnięcie fali w stronę brzegu. Po kilku minutach silna fala uniosła cylinder i jego wystarczająco silnie, by zdołał osiągnąć brzeg. Ledwie dotknął kolanami piasku, szybko pozbierał się i zataczając się niczym pijany, wyszedł z wody, ciągnąc za sobą cylinder. Opadł na piasek dwadzieścia jardów od linii przypływu. Odetchnął, wyciągając się na rozgrzanym piasku.
– Jeszcze nie tym razem – mruknął.
Po długiej chwili Pitt zainteresował się zdobyczą. Gdy zdjął plastikową osłonę, ujrzał aluminiowy pojemnik. Nigdy takiego nie widział. Boki wytłoczone były we wzorek przypominający do złudzenia miniaturowe tory kolejowe, a jeden koniec zamknięty był odkręcanym wiekiem. Drobnozwojowy gwint nacięty na szerokości kilku cali zapewniał zawartości dobrą ochronę przed wilgocią. Wewnątrz zaś znajdował się ciasno zwinięty rulon kilkunastu kartek papieru. Dirk wyjął je i rozprostował, przyglądając się stronicom odręcznego pisma wypełniającego urzędowe druki.
Żadna siła nie była w stanie powstrzymać go przed zapoznaniem się z treścią tego, co wyłowił. W miarę czytania, pomimo dziewięćdziesięciostopniowego upału, zaczęło mu się robić zimno. Rozejrzał się odruchowo, prawie pewien, że ktoś go obserwuje, ale poza paroma mewami drepczącymi po piasku bądź unoszącymi się nad wodą wokół nie było nikogo. Ptaki ignorowały go całkowicie. Próbował przerwać lekturę, ale to co czytał, zbyt przykuwało uwagę i było zbyt zaskakujące, by próby mogły się udać.
Gdy skończył, siedział nieruchomo przez dziesięć minut, wpatrując się pustym wzrokiem w ocean. Pod dokumentami widniał podpis: admirał Leigh Hunter. Dirk wolno wsunął papiery do cylindra, zakręcił pokrywę i dokładnie założył plastikową osłonę. Wokół panowała cisza tak nienaturalna, że aż dzwoniło w uszach – nawet huk załamujących się fal był jakby stłumiony i nienormalny. Wstał, otrzepał się z piasku, wsunął cylinder pod pachę i ruszył wzdłuż brzegu, szukając miejsca, w którym jeszcze nie tak dawno beztrosko się wylegiwał. Znalazł je po krótkiej chwili. Zawinął cylinder w matę i pospieszył ku drodze biegnącej wzdłuż morza. Przy zakręcie stał jego jaskrawoczerwony Ford Cobra AC, czekając niczym wierny pies na powrót pana. Pitt wrzucił bagaż na siedzenie obok kierowcy i wsiadł, sięgając od razu do stacyjki. To co przeżył, wytrąciło go z równowagi do tego stopnia, że przez chwilę nie był zdolny do logicznego myślenia. Sklął się w duchu, co pomogło mu odzyskać równowagę, uruchomił silnik i ruszył ku drodze numer 99. Minął Wailaua, następnie malowniczy i zazwyczaj wyschnięty potok Kaukomahua, a potem Schofield Barracks Military Reservation, skręcając ku Pearl City i całkowicie ignorując przepisy ruchu drogowego i patrole policji.
Po lewej stronie wznosiły się szczyty Koolau, jak zwykle skryte za deszczowymi chmurami. Minął pole ostro kontrastujące swą zielenią z czerwoną, wulkaniczną glebą i nie zwracając uwagi na krótkotrwałą, silną ulewę, dotarł do bramy wjazdowej na teren portu Pearl Harbor. Wyjął ze skrytki na rękawiczki portfel i pokazał wartownikowi, sierżantowi Marines, swą służbową kartę identyfikacyjną. Podoficer dość dokładnie przestudiował dokument, porównał zdjęcie z oryginałem, zwrócił portfel, zasalutował i odszedł nieco na bok. Dirk odruchowo odsalutował. Uzmysłowił sobie, że choć doskonale wie, kim jest admirał Hunter, to pojęcia nie ma, gdzie jest jego sztab. Spytał więc wartownika, który po długiej próbie tłumaczenia wyjął w końcu kartkę i narysował plan. Podając go Pittowi, ponownie zasalutował.
Ford zatrzymał się przed niepozornym, betonowym budynkiem stojącym przy terenie doków. Gdyby nie planik sierżanta, Pitt nie zwróciłby uwagi na nie rzucający się w oczy napis nad wejściem: Sztab 101. Floty Ratowniczej. Wyłączył silnik, wziął zapiaszczoną paczkę i wysiadł. Wchodząc do wnętrza, zaczął żałować, że przeczucie nie kazało mu zabrać na plażę szortów i koszuli. Przeczucia jednak nie było, ubrania też, a nade wszystko brak było czasu. Wzruszył ramionami i podszedł do biurka, przy którym marynarz w letnim mundurze uderzał od niechcenia w klawisze maszyny do pisania. Na tabliczce stojącej na blacie widniało: Marynarz G. Yager.
– Przepraszam – zaczął Pitt. – Chciałbym zobaczyć się z admirałem Hunterem.
Marynarz uniósł głowę i oczy prawie wyszły mu z orbit.
– Jezu, chłopie! Zgłupiałeś? Co ty wyprawiasz, przyłażąc tu w majtkach? Jak stary złapie cię w tym stroju, to już jesteś martwy. Zmiataj stąd albo wylądujesz w pierdlu.
– Wiem, że to nie jest strój wieczorowy, ale rzeczą niesłychanie ważną jest, abym natychmiast zobaczył się z admirałem. – Pitt nadal był niezwykle uprzejmy.
Uprzejmość ta, nie wiedzieć czemu, wyprowadziła marynarza z równowagi. Poderwał się na równe nogi i poczerwieniał.
– Przestań się wydurniać! – warknął. – Albo wracasz na kwaterę i wytrzeźwiejesz, albo dzwonię po patrol.
– No to dzwoń! – Głos Pitta nagle stał się szorstki.
– To nie będzie konieczne, Yager. – Głos, który dobiegł z boku, miał brzmienie spychacza szorującego po betonie.
Dirk odwrócił się i znalazł oko w oko z wysokim, nieco podstarzałym oficerem stojącym sztywno w drzwiach prowadzących do kolejnego pomieszczenia. Oficer ubrany był w przepisową biel i zapięty pod szyję, a sądząc po ilości złota na rękawach, był prawdopodobnie tym, kogo Pitt chciał spotkać. Śnieżnobiała czupryna i wychudła twarz przypominały do złudzenia Johna Carradine’a w Dyliżansie. W całej postaci jedynie oczy były żywe i wpatrywały się w niego z głębokim i serdecznym uczuciem, od którego włos staje dęba.
– Jestem admirał Hunter i daję ci dokładnie pięć minut, chłopcze. Postaraj się być zwięzły – oznajmił oficer.
– Tak jest, sir. – To było wszystko, co Pitt zdołał powiedzieć.
Hunter odwrócił się na pięcie i wszedł do gabinetu. Dirk podążył za nim. Czuł się trochę nieswojo. Wokół starego, nieskazitelnie wypolerowanego stołu konferencyjnego siedziało trzech oficerów w nienagannych letnich mundurach, przypatrując mu się z mieszaniną zdumienia i oburzenia. Hunter przedstawił ich kolejno, ale nie udało mu się oszukać Pitta pozorowaną uprzejmością. Admirał starał się przestraszyć przybysza powagą stopni obecnych, uważnie go przy okazji obserwując. Wysoki blondyn w stopniu komandora porucznika i twarzy Johna Kennedy’ego nazywał się Paul Boland i był zastępcą Huntera. Krępy, grubawy kapitan mający kłopoty z nadmiernym poceniem się nosił nazwisko Orl Cinana i dowodził niewielką flotyllą jednostek ratowniczych. Niski, przypominający gnoma oficer, który uścisnął mu dłoń, został przedstawiony jako komandor Burdette Denver, adiutant admirała. Był jedynym, którego Pitt polubił od pierwszego wejrzenia.
– Okay, chłopcze. – Słysząc znów to określenie, Dirk chętnie oddałby swe miesięczne pobory za możliwość dołożenia gospodarzowi w zęby. – Przerwałeś ważną konferencję i postawiłeś tak mnie, jak i moich oficerów w niemiłej sytuacji. Wobec tego bądź tak dobry i powiedz nam, kim jesteś i o co chodzi. Będziemy ci za to dozgonnie wdzięczni.
Głos admirała był pełen sarkazmu i złośliwości. Pitt z trudem stłumił wzbierający w nim gniew.
– Pańska ranga, admirale, nie upoważnia pana do arogancji, toteż sugeruję, aby zaczął się pan zachowywać jak oficer i dżentelmen oraz zademonstrował pewną dozę dobrego wychowania, jeżeli naturalnie jest pan do tego zdolny – stwierdził, siadając wygodnie na wolnym krześle.
Drapiąc się lekko w brew, z nadzieją oczekiwał na wybuch, który z pewnością miał nastąpić. Nie musiał długo czekać. Cinana nie wytrzymał pierwszy.
– Ty wszarzu! – wybuchnął z twarzą wykrzywioną wściekłością. – Jak śmiesz obrażać admirała!
– Ten facet ma fioła. – Boland był spokojniejszy.
– Ty durny skurwielu, wiesz, do kogo mówisz? – krzyknął Hunter.
– Ponieważ zostaliście mi przedstawieni – odparł zapytany – to odpowiedź brzmi: z pewnością wiem.
– Patrol! – Pięść Cinany uderzyła w stół. – Na Boga, niech Yager dzwoni po patrol! Do paki z nim!
– Skurwysyn ma jaja, to mu trzeba przyznać. – Hunter zapalił papierosa i rzucił zapałkę do popielniczki, chybiając o dobre sześć cali. – Wiesz, chłopcze, chyba nie zostawiasz mi wyboru.
– Nazwisko Pitt, Dirk Pitt, admirale, nie chłopcze – odpalił Dirk, spoglądając mu prosto w oczy. – Kiedy po raz ostatni nazwano pana chudzielcem?
Tym razem trafił. Hunter chwycił blat stołu tak mocno, aż zbielały mu palce.
– Niech będzie, jak chcesz, Pitt czy jak cię tam zwą. Komandorze Boland, proszę polecić Yagerowi wezwać patrol.
– Nie robiłbym tego, sir. – Denver nagle wstał i stanął za Pittem, uśmiechając się złośliwie. – Człowiek, którego byliście panowie uprzejmi określić per wszarz i skurwiel i którego chcecie zakuć w łańcuchy, to rzeczywiście Dirk Pitt, który przypadkowo jest synem senatora George’a Pitta z Kalifornii, przewodniczącego Komitetu do Spraw Zaopatrzenia Marynarki. A w dodatku jest dyrektorem do spraw projektów specjalnych w NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych dowodzonej przez admirała Sandeckera.
Cinana bąknął pod nosem kilka niecenzuralnych słów.
– Jesteś pewien? – Boland pierwszy się opanował.
– Tak, Paul. Całkowicie pewien. – Przeszedł kilka kroków, stanął naprzeciw Pitta i wyjaśnił: – Nigdy się nie spotkaliśmy, ale mój kuzyn z NUMA wystarczająco często o panu mówił. To komandor Rudi Gunn.
– Pracowaliśmy razem kilka razy – uśmiechnął się Pitt. – Teraz rozumiem, skąd pana twarz wydawała mi się znajoma. Jedyna różnica polega na tym, że Rudi nosi szkła w rogowej oprawie.
– W młodości nazywałem go z tego powodu „Borsuk”.
– Nie omieszkam tak go nazwać przy pierwszej okazji!
– Mam nadzieję… że nie poczuł się pan… hm, obrażony tym, co powiedzieliśmy – wykrztusił Boland.
– Nie – odparł Dirk, posyłając mu najbardziej cyniczne spojrzenie, na jakie mógł się zdobyć.
Hunter i Cinana wymienili spojrzenia, których wymowa była zupełnie jasna. Jeżeli starali się zignorować skrępowanie wynikające z obecności w ich elitarnym i prestiżowym gronie półnagiego syna senatora USA, któremu widoczną przyjemność sprawiało obrażanie ich, to zupełnie im się to nie udawało.
– Okay, panie Pitt. Dlaczego tak pilnie chciał się pan ze mną zobaczyć? – spytał Hunter, przestając się bawić w subtelności.
– Jestem tylko posłańcem – odparł dziwnie cicho Pitt. – Opalając się na plaży, znalazłem coś, co należy do pana.
– No, no! – warknął Hunter. Najchętniej przyłożyłby Pittowi krzesłem. – Czuję się zaszczycony. Cóż to takiego i dlaczego na pewno należy do mnie?
Pitt rozejrzał się po obecnych, wiedząc, co za chwilę nastąpi i postawił na stole cylinder, nadal zawinięty w matę.
– Wewnątrz są papiery. Na jednym z nich jest pańskie nazwisko.
Hunter nawet nie mrugnął. Gdyby był pokerzystą, zrobiłby majątek.
– Gdzie pan to znalazł? – spytał.
– W pobliżu Kaena Point.
– Wyrzucone na brzeg? – zaciekawił się Denver.
– Nie, zobaczyłem to w morzu i popłynąłem po to, a potem przyholowałem do brzegu.
– Nie sądziłem, że da się wrócić tą drogą na Kaena Point – mruknął zaskoczony Denver.
– W pewnej chwili ja też – przyznał Pitt.
– Można zobaczyć, o czym mówimy? – wtrącił się Hunter.
Dirk skinął głową i rozwinął matę, zasypując przy tym piaskiem cały stół.
– Żółty plastik zwrócił moją uwagę – wyjaśnił, podając cylinder admirałowi.
– Rozpoznajecie to, panowie? – spytał Hunter.
Przytaknęli w milczeniu.
– Nigdy nie służył pan na okręcie podwodnym, panie Pitt, inaczej wiedziałby pan, jak wygląda kapsuła komunikacyjna. – Hunter postawił cylinder na stole i dotknął go lekko, prawie z namaszczeniem. – Kiedy okręt jest w zanurzeniu i nie chce przerywać ciszy radiowej, a musi skontaktować się z okrętem nawodnym płynącym jego śladem, to wiadomość zostaje wysłana w czymś takim. Do cylindra przymocowany jest pojemnik z czerwonym barwnikiem, który pęka po osiągnięciu powierzchni, barwiąc parę tysięcy stóp kwadratowych wody i ułatwiając odnalezienie kapsuły. Czytał pan zawartość?
– A skąd bym wiedział, że jest tam pana nazwisko? Żaden z pozostałych nie dostrzegł desperacji w oczach admirała.
– Mógłby pan dokładnie nam wszystko opisać?
Przez kilka długich jak wieczność sekund Pitt zaczął żałować, że w ogóle zwrócił uwagę na błysk żółci w wodzie. Ale było już za późno. Nawet teraz, jak stwierdził, jego wyobraźnia odrzucała przyjęcie tego, co przeczytał. Wziął głęboki oddech i powoli powiedział:
– Wewnątrz znajdzie pan wiadomość adresowaną do siebie, spisaną na dwudziestu sześciu kartkach wydartych z dziennika pokładowego USS „Starbuck”.