Pitt stracił poczucie czasu. Nie wiedział, ile razy próbował dojść do siebie, na chwilę odzyskiwał przytomność i ponownie zapadał w nieświadomość. Ludzie, głosy i obrazy zmieniały się w jego umyśle jak w kalejdoskopie. Próbował zapanować nad szybkością przeskakiwania obrazów i sprowadzić wszystko do właściwych perspektyw, ale bezskutecznie. Dopiero po dłuższym czasie otworzył oczy, wirowanie w jego mózgu ustało. Poprawa była jednak niewielka: z jednego koszmaru trafił w drugi. Ze snu do jawy – lodowate, złote oczy Delphiego wpatrywały się w niego z nienawiścią.
– Dzień dobry, panie Pitt – powitał go gospodarz pełnym jadu tonem. – Żałuję, że znajduje się pan w takim stanie, ale to teren prywatny i nikt tu pana nie zapraszał, prawda?
– Zapomniał pan o płocie i tabliczkach: Teren prywatny, wstęp wzbroniony – odparł Pitt suchym, drewnianym głosem.
– Zwykłe niedopatrzenie, ale to i tak by niczego nie zmieniło. Po co pchał się pan w wylot naszego systemu wentylacyjno-grzewczego? Prąd, który pana tak sponiewierał, to efekt działania urządzeń wentylacyjnych.
– System ogrzewczy? Siłownia?
– Tu są ponad cztery mile korytarzy, odpowiednie ogrzewanie i oświetlenie może zapewnić jedynie solidna turbina parowa.
– Nie ma to jak wygody domowe – wymamrotał Dirk. – Teraz już wiem, skąd bierze się ta nienaturalnie gęsta mgła na powierzchni.
– Zgadza się. Ciepło z systemu chłodzenia siłowni w kontakcie z zimną wodą morską powoduje właśnie taki efekt – przyznał Delphi.
Pitt spostrzegł, że leży na podłodze. Podciągnął się do pozycji siedzącej. Próba zorientowania się w czasie spełzła natomiast na niczym – zegarek widział jako jedną zamazaną plamę.
– Jak długo byłem nieprzytomny? – spytał.
– Został pan znaleziony w sypialni mojej córki dokładnie czterdzieści minut temu. – Delphi obrzucił go zimnym, obojętnym spojrzeniem.
– Mam taki przykry zwyczaj – uśmiechnął się Pitt. – Zawsze pojawiam się w sypialniach dam w niewłaściwym czasie.
Twarz gospodarza nawet nie drgnęła. Delphi siedział na rzeźbionym siedzisku z białego kamienia obciągniętego czerwonym jedwabiem. Znajdowali się w niedużym pomieszczeniu, które było prawdopodobnie gabinetem. Miało około dwudziestu pięciu stóp kwadratowych, ściany były wyrzeźbione w skale i ozdobione oryginalnymi pejzażami morskimi. Przyćmione światło padało z okrągłych, oprawnych w mosiądz lamp skierowanych na biały sufit. Przy ścianie stało solidne biurko z blatem obitym czerwoną skórą, gustownie dobrane regały oraz skomplikowane połączenie telefonu, radia i interkomu. Całą jedną ścianę zajmowało ogromne okno wychodzące na podwodny ogród podświetlony światłem niewidocznych reflektorów. Górna krawędź była lekko zakrzywiona i przechodziła łagodnie w sufit. Całość sprawiała solidne wrażenie. Do okna zbliżyła się murena, zajrzała do wnętrza i odpłynęła. Delphi nawet na moment nie spuścił oczu z Pitta.
Dirk przeniósł wzrok na gospodarza. Mimo że w egzotycznie wyglądającym pokoju było stosunkowo chłodno, czuł dziwne, wewnętrzne ciepło wynikające z pewności, że pomimo niesamowitego wyglądu Delphi wcale nie jest nieomylnym geniuszem.
– Nie wydaje się pan dziś tak rozmowny jak zazwyczaj – przerwał ciszę Delphi. – Być może niepokoi pana los przyjaciela?
– Zdaje się, że się zamyśliłem. O czym pan mówił?
– O mężczyźnie z poranionymi stopami. Zostawił go pan w opuszczonym chodniku.
– Czego to ludzie dziś nie wyrzucają!
– Niech pan przestanie udawać durnia, to naprawdę nie ma sensu. Moi ludzie znaleźli samolot, którym tu przylecieliście.
– Cholera, nigdy nie umiałem dobrze parkować.
– Ma pan dokładnie trzydzieści sekund, by powiedzieć mi, co tutaj robicie. – Delphi zupełnie zignorował złośliwości Dirka.
– Aktualnie dzięki pańskiej uprzejmości siedzę na zimnej podłodze – warknął Pitt. – A tak w ogóle, to wynajęliśmy samolot na lot do Las Vegas, tylko pilot nie zdążył wsiąść i zgubiliśmy się po drodze.
– Niech i tak będzie. Mogę pana jednakże zapewnić, że zanim skończymy, będzie pan znacznie bardziej skłonny do współpracy.
– Zawsze się zastanawiałem, ile zdołam wytrzymać. Tyle się człowiek naczytał o torturach.
Delphi zmierzył go spojrzeniem, które nie wróżyło nic dobrego, i odparł:
– Zabawa z panem osobiście byłaby żmudnym zajęciem i zupełnie niepotrzebnym. Są bardziej wyrafinowane i skuteczniejsze sposoby. – Podszedł do intercomu i powiedział: – Przyprowadźcie drugiego. Proszę się nie niecierpliwić, panie Pitt, zaręczam, że oczekiwanie będzie krótkie.
Dirk powoli podciągnął nogi, przyklęknął i ostrożnie wstał. Powinno mu się kręcić w głowie ze zmęczenia, ale adrenalina wyparła słabość z organizmu. Umysł miał jasny i sprawny. Zerknął na zegarek – była 4.10, czyli ponad pół godziny do ataku na radiostację na Maui i prawie godzina do uderzenia rakietowego. Mieli z Alem niewielkie szansę na ujście z życiem, ale jeżeli Crowhaven zdoła zabrać „Starbucka”, a on odwróci uwagę Delphiego, by ten nie posłał kolejnej ekipy na zwiady, to ofiara w ogólnym rozrachunku się opłaci. Spróbował sobie wyobrazić „Starbucka” na kursie powrotnym do Pearl Harbor, ale nie udało mu się.
Crowhaven nie pamiętał, by widział tyle ludzkiej krwi naraz. Miał wrażenie, że cała podłoga centrali jest nią zalana. W paru miejscach na tablicach przyrządów widniały krwawe plamy o abstrakcyjnych kształtach. Z początku wszystko układało się pomyślnie – weszli na pokład zupełnie bez oporu, mieli czas, by spokojnie pozbyć się akwalungów i reszty sprzętu i po krótkiej przerwie ruszyć do centrali. Komandosi z SEAL szli z przodu. Gdy otworzyli drzwi do centrali, rozpętało się piekło.
Następne półtorej minuty wydawały się jak wyjęte z koszmaru albo filmu wojennego. Dziewięćdziesiąt sekund pełne cichego szczęku zaopatrzonej w tłumiki broni, wizgu rykoszetów, jęków i wrzasków wzmacnianych przez stalowe ściany. Nawet teraz, po dłuższym czasie, na samo wspomnienie dzwoniło mu w uszach.
Przyznać trzeba, że warta, którą zastali, walczyła dzielnie i z odwagą graniczącą z obłędem. Aby wyeliminować każdego strażnika z walki, należało albo go zabić, albo zranić tak ciężko, żeby stracił przytomność. Ostatnich dwóch nie kryło się nawet, stojąc i strzelając do chwili, gdy przeszyły ich dziesiątki kul z broni komandosów. Crowhaven nie wyobrażał sobie, że człowiek tak podziurawiony zdolny jest nie tylko stać, ale i walczyć. Trzech zginęło na miejscu, pozostałych czterech zmarło w ciągu godziny. Większość nawet nie odzyskała przytomności – poprzez liczne postrzały po prostu wraz z krwią wyciekło w nich życie i nic na to nie można było poradzić. Jedynie natychmiastowa operacja mogła uratować im życie, choć szansę na to były niewielkie.
Ostrzegano go co prawda, że może dojść do walki, ale odsunął od siebie tę perspektywę, zdając się na zawodowców – po to przecież byli. Teraz jeden z nich był martwy. Półnagi strażnik, już padając na pokład, trafił go w lewą skroń. Trzech innych poważnie rannych leżało w izbie chorych, gryząc wargi, lecz nie narzekając. Oni wykonali swoją pracę i teraz oczekiwali, że Crowhaven i jego specjaliści dowiozą ich do szpitala w Honolulu.
Komandor doskonale wiedział, że gdyby nie komandosi z SEAL, wszyscy byliby martwi. Ten cwaniak Pitt dostarczył ich żywych, tak jak obiecał, jego kumpel przyprowadził do okrętu, a komandosi wykrwawili się, by go zdobyć. A on nie był w stanie ruszyć tej stalowej trumny z miejsca i dokończyć zadania. I co gorsze – jako doświadczony podwodniak powinien był to przewidzieć, ledwie usłyszał o całej sprawie. Było to jednak tak oczywiste, że wszyscy to przeoczyli. Żałował, że przyrzekł admirałowi Hunterowi, iż ruszy „Starbuckiem” w drogę przed czwartą.
Już mieli opóźnienie, co prawda zaledwie kwadrans, ale szans na poprawę sytuacji nie mieli żadnych. Wszystkiemu było winne podciśnienie, które powstało po miesiącach leżenia kadłuba w piaszczystym dnie. Było to tak oczywiste, że nikt o tym nie pomyślał. Zassanie było tak silne, że pomimo opróżnienia wszystkich zbiorników balastowych, wypompowania zapasów wody pitnej, ropy i usunięcia wszystkiego, co się dało – okręt ani drgnął. Pitt nie musiał zalewać dziobowego przedziału torpedowego, by unieruchomić okręt – Delphi i tak nie mógł go ruszyć z miejsca, podobnie jak teraz oni. Tylko Pitt nie był podwodniakiem i miał prawo tego nie wiedzieć, lecz Crowhaven powinien.
– Nic więcej nie da się opróżnić, sir – zameldował zwalisty chief, który od lat cieszył się zaufaniem Crowhavena i teraz pełnił obowiązki jego zastępcy. – I nadal ani drgnie.
Komandor spojrzał na niego jak skrzywdzone dziecko i niespodziewanie kopnął ze złością najbliższy fotel.
– Nie, kurwa! Albo ruszy się z miejsca, albo rzeczywiście będzie to wrak, którego nic nie uratuje! – wybuchnął. – Cała wstecz!
– Sir? – Oczy chiefa zaokrągliły się ze zdumienia.
– Cała wstecz, do cholery! To rozkaz!
– Proszę o wybaczenie, sir, ale śruby są do połowy zakopane w piasku. Albo się połamią, albo co gorsza pójdzie któryś wał napędowy.
– Przynajmniej umrzemy, robiąc coś. – Crowhaven już się uspokoił. – Wykopiemy go jak świnię z błota albo zdechniemy. Bez dyskusji. Chcę mieć „całą wstecz” przez pięć sekund, a potem „całą naprzód” też przez pięć sekund. I proszę powtarzać ten manewr, aż zrobimy z niego kupę złomu albo ruszymy z miejsca.
Chief pokonany wzruszył ramionami i pobiegł do maszynowni. Po uruchomieniu śrub na pierwszy meldunek o uszkodzeniach nie trzeba było czekać dłużej niż trzydzieści sekund.
– Maszynownia, sir. Głos chiefa wyraźnie było słychać z głośnika. – Pokrzywiliśmy pióro śruby, a prawy wał zaczyna wpadać w wibrację.
– Nie przerywać manewrów! – warknął Crowhaven.
Cały kadłub wibrował od ciosów zadawanych podłożu przez potężne śruby. Komandor bez słowa podszedł do pryszczatego rudzielca siedzącego przed tablicą pełną zegarów, lampek i odczytów cyfrowych. Technik był blady jak ściana i coś do siebie mamrotał.
– Jak będzie następny raz „cała wstecz” – powiedział, kładąc chłopakowi dłoń na ramieniu – to odpal wszystkie dziobowe torpedy.
– To pomoże, sir?
– To kropla, ale może przeważyć szalę.
– Prawy wał właśnie poszedł ze śrubą, sir – rozległ się głos chiefa. – Tuż przy kadłubie.
– Nie przerywać manewrów!
– Ależ, sir, jeżeli pójdzie druga śruba albo wał? Co zrobimy, nawet jeśli uda nam się ruszyć z miejsca? Jak będziemy się poruszać?
– Będziemy wiosłować! Powtarzam, nie przerywać manewrów!
Crowhaven pogrążył się w myślach. Jeżeli pójdą obie śruby, trudno. Jeżeli oba wały napędowe, też trudno. Ale dopóki mógł, nie miał zamiaru przestać walczyć. Zastanawiał się tylko, dlaczego los bywa tak złośliwy i niweczy wysiłki w ostatniej chwili.
Porucznik Robert M. Buckmaster z piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych wystrzelił krótką serię do betonowego bunkra i klnąc na czym świat stoi, zastanawiał się nad tym samym problemem, co komandor porucznik Crowhaven. Plan był prosty i powinien już dawno zostać wykonany. Miał zająć nadajnik, zlikwidować kilkuosobową obstawę i zniszczyć antenę materiałem wybuchowym po nadaniu kilku depesz przez grupę operatorów z Navy. Operatorzy nadal leżeli w zaroślach na skraju dżungli, a porucznik Buckmaster nie zdając sobie sprawy ze znaczenia akcji, wypełniał rozkazy.
Teren wyglądał na opuszczony i zaniedbany do chwili, w której jego ludzie dotarli do perymetru i zaczęli go przekraczać; wtedy trafili na taką liczbę czujników i alarmów, że nie powstydziłby się ich Fort Knox. Potykacze, czujniki laserowe, syreny, reflektory były tak przemyślnie ustawione, że cały teren został zalany potokami światła. Na odprawie o niczym takim nie było mowy, a dalszy ciąg wypadków był jeszcze gorszy – dostali się w klasyczną zasadzkę. Porucznik postanowił, ryzykując sąd polowy, rozliczyć się z oficerem, którego niedbalstwo spowodowało masakrę jego ludzi. Ledwie bowiem rozbłysły światła, w pustych dotąd budynkach i na zarośniętych dachach, gdzie jeszcze przed chwilą nie było żywego ducha, pojawili się obrońcy. Serie z okien, drzwi i dachów skosiły pierwszy szereg i przyszpiliły pozostałych do ziemi. Żołnierze odpowiedzieli ogniem i spokojna okolica zmieniła się w pole bitwy. Straty obu stron zaczęły rosnąć. Ranni i zabici padali wokół gęsto, toteż Buckmaster dopiero po kolejnym szarpnięciu za rękaw zorientował się, że ciało, które upadło obok niego, nie było kolejną ofiarą, lecz sierżantem, który prowadził pierwszy szereg.
– Zabrałem to jednemu truposzowi, sir! – ryknął podoficer. – Wie pan, z czego do nas walą? To AK-74.
– Ruskie? – zdziwił się porucznik.
– Najnowszy model Kałasznikowa, sir. Proszę spojrzeć. – Sierżant podsunął mu zgrabny, niewielki automat. – Nowinka w ruskim arsenale. Ciekawe, skąd ta banda to ma.
– Tym niech się martwi wywiad – odparł porucznik.
Jego uwagę ponownie zwróciła radiostacja; od strony anteny dotarła wzmożona kanonada.
– Kapral Danzig dotarł na miejsce – uśmiechnął się sierżant. – No to mamy ich w kotle. Żeby tak mieć porządny granatnik!
– To miał być atak z zaskoczenia, bez ciężkiej broni i przy minimalnym oporze. Zgadza się? Tak mówił ten kretyn na odprawie!
Przerwała mu potężna eksplozja. Z chmury dymu wywołanego wybuchem posypały się odłamki betonu. Fala uderzeniowa wywróciła klęczącego oficera. Potrzebował pełnych dwóch minut, by dojść do siebie i odzyskać normalny oddech. Podniósł się wolno z ziemi i popatrzył niepewnie na szczątki betonowego budynku.
– Cholera, wysadzili się! – jęknął z podziwem. – Radio! Gdzie jest ten cholerny radiotelegrafista?!
Z cienia wybiegł żołnierz w plamiastym mundurze piechoty morskiej i z twarzą pomalowaną w czarne pasy.
– Na rozkaz, sir.
Porucznik chwycił mikrofon i przełknął ślinę. Składanie niepomyślnych meldunków nigdy nie przychodzi łatwo.
– Tatusiu… Tatusiu, tu Rzeźnik. Over.
– Tu Tatuś. Meldujcie. Over. – Głośnik dudnił, jakby rozmówca siedział w studni.
– Gospodarze przerwali mecz z hukiem. Powtarzam: mecz przerwany z hukiem. Nie zdołamy podać dziś wiadomości. Over.
– Rozumiem, Rzeźnik. Przykro nam. Over. Koniec.
Buckmaster oddał słuchawkę operatorowi. Był wściekły i guzik go obchodziło, czy na górze o tym wiedzieli, czy nie. Nie znał jeszcze dokładnych strat, ale miał zamiar dopilnować, żeby osobnik odpowiedzialny za tę pomyłkę dostał za swoje, nawet jeśli miałoby to być jego ostatnie osiągnięcie w szeregach piechoty morskiej.