Rozdział 6

Metalowy barak wyglądał jak biuro upadającej stoczni złomowej i był zdecydowanie najsmętniej wyglądającą budowlą wojskową od czasów wojny secesyjnej. Rdzewiejący, karbowany dach i potłuczone, pokryte kurzem i pajęczynami okna otaczało morze chwastów. Pokrzywione, drewniane drzwi z łuszczącą się farbą dopełniały obrazu całości. Zaledwie Pitt wszedł do środka, stanął przed nim barczysty sierżant z piechoty morskiej z Coltem.45 w kaburze na biodrze. Przypominał napastnika futbolowej drużyny Pittsburgh Steelers.

– Dokumenty proszę. – Prośba zabrzmiała jak żądanie.

– Dirk Pitt. – Pokazał mu legitymację. – Mam się zameldować u admirała Huntera.

– Obawiam się, że muszę zobaczyć pańskie rozkazy, sir.

Dirk nie miał ochoty bawić się w wojsko. Ludzie z piechoty morskiej irytowali go. Byli nieustannie skorzy do walki, paradowali z wypiętą piersią, w wyglansowanych do połysku butach i nigdy nie przepuszczali okazji do chóralnego odśpiewania hymnu swej formacji.

– Papiery pokażę jedynie oficerowi rozprowadzającemu i nikomu więcej – warknął.

– Moje rozkazy… – zaczął sierżant.

– Głoszą, że macie sprawdzać legitymację z osobą, a osobę z listą tych, którym wolno wejść, sierżancie – przerwał mu Dirk. – Nikt nie kazał wam grać bohatera ani sprawdzać rozkazów. A teraz chciałbym wejść, jeżeli nie macie nic przeciwko temu.

Sierżant poczerwieniał na twarzy. Zastanawiał się, czy dać przybyszowi w zęby. Przez chwilę wahał się, studiując chłodny wyraz twarzy Pitta, a potem odwrócił się, otworzył drzwi prowadzące do głównej sali baraku i skinął, by za nim poszedł.

Wnętrze było całkowicie puste, jeżeli nie liczyć dwóch krzeseł, zakurzonej szafki i kilku gazet na podłodze. Lokum cuchnęło stęchlizną, a zwisające z sufitu pajęczyny potwierdzały, że nie było wykorzystywane od lat. Jak na nową siedzibę 101. Floty była to dość oryginalna lokalizacja. Pitt nie ukrywał zdumienia. Sierżant podszedł po rozłożonych gazetach do jednej ze ścian i dwukrotnie mocno tupnął w pokrywające podłogę deski. Odpowiedziało mu przytłumione stuknięcie. Schylił się i uniósł doskonale zamaskowaną klapę, gestem zapraszając Dirka do wejścia. Pod klapą znajdowały się słabo oświetlone schody i następne drzwi, tym razem solidne i obite blachą. Przed nimi prężył się kolejny wartownik z piechoty morskiej. Sierżant właśnie zamykał z hukiem klapę – opadła, zatrzymując się o cal od głowy Pitta.

Stojący przy drzwiach żołnierz bez słowa otworzył je i Pitt po odsunięciu ciężkiej zasłony znalazł się w zupełnie innym świecie. Przed nim rozciągał się rzęsiście oświetlony podziemny bunkier w kształcie kwadratu o boku dwustu stóp, pełen elektroniki i ludzi. Podłogę pokrywała wykładzina, a na niej stały biurka, stoliki i szafy zastawione komputerami, maszynami do pisania, telewizorami, monitorami i teleksami. Większość stanowisk obsadzały dziewczęta w nieskazitelnie czystych uniformach; oprócz nich w pomieszczeniu znajdowało się około dwudziestu oficerów stojących w kilku grupkach i zawzięcie ze sobą dyskutujących. Oficerowie stali przy podświetlonych, szklanych mapach zajmujących dwie ściany i coś na nie nanosili, zerkając co chwilę na trzymane w dłoniach wydruki. W oczach Pitta całość wyglądała jak wysokiej klasy totalizator, brakowało tylko monotonnego głosu sprawozdawcy podającego przebieg kolejnej gonitwy.

Admirał Hunter dostrzegł go, odłączył się od jednej z grup i podszedł z wyciągniętą ręką.

– Witamy w nowej kwaterze, panie Pitt.

– Przyznaję, że robi wrażenie.

– Zbudowana w czasie drugiej wojny i nigdy dotąd nie używana. Nie mogłem patrzeć, jak się marnuje.

W tym momencie z przepraszającym uśmiechem minęła ich zgrabna pani porucznik niosąca stertę akt. Pitt uśmiechnął się w odpowiedzi i automatycznie zanotował w pamięci dane: wzrost, waga, budowa i to, czy jest chętna, czy nie. Wydawało się, że jest.

– Moje gratulacje dla dekoratora wnętrz – stwierdził, nie spuszczając oczu z tylnych wdzięków pani porucznik siadającej właśnie do telefaksu.

– Uprasza się o niedotykanie eksponatów – odpalił z wdziękiem Hunter, biorąc go za ramię i prowadząc do biura wyposażonego w normalne ściany i drzwi. Głęboko pobrużdżona twarz i przenikliwe oczy robiły zeń idealnego wręcz dowódcę zespołu uderzeniowego planującego atak na niewidzialnego wroga czającego się za horyzontem. – Jest pan spóźniony o dwie godziny i trzydzieści osiem minut – oznajmił admirał, zamykając drzwi.

– Przepraszam, sir, ale ruch w mieście jest nie do wytrzymania; te wypadki…

– Tak też pan mówił przez telefon. Należy się panu pochwała. Wdzięczny jestem, że najpierw zadzwonił pan do mnie, a nie na policję. To było rozsądne posunięcie.

– Które nic nam nie dało z powodu mojego braku przezorności. Lepiej było zostać na miejscu.

– Niech się pan tym nie martwi; nie sądzę, by trup, poza nazwiskiem, dał nam więcej informacji. Jego wspólnicy również, i to nie z braku chęci, co przy odpowiednich sposobach perswazji przestaje być problemem, ale z prostego powodu, że niewiele by wiedzieli. Nie wtajemnicza się we własne plany wynajętych rzezimieszków, a ci najprawdopodobniej byli lokalnymi łobuzami wynajętymi, by umieścić pana na cmentarzu.

– Mimo to mogli wiedzieć coś istotnego.

– Zawodowcy nie postępują w ten sposób, a wynajęci pomocnicy wiedzą tyle, ile muszą; sam pan to doskonale wie.

– Mówiąc zawodowcy, ma pan na myśli Rosjan? – upewnił się Pitt.

– Może, choć nie mamy dowodów. Nasi ludzie są przekonani, że Rosjanie od dłuższego czasu węszą w okolicy, próbując ustalić pozycję „Starbucka”, aby dostać się tam przed nami.

– Admirał Sandecker wspominał o takiej możliwości.

– Wspaniały człowiek. – W głosie Huntera był autentyczny podziw. – Pokazał mi rano pańskie akta i uczciwie przyznaję, że zawartość mnie zaskoczyła. Krzyż Lotniczy z dwoma okuciami, Srebrna Gwiazda, Purpurowe Serce i kilka pochwal z wpisaniem do akt. Przyznaję, że po wczorajszym spotkaniu miałem o panu niezbyt pochlebne zdanie.

Admirał wziął leżące na blacie papierosy i wyciągnął je w kierunku Pitta niczym indiański wódz fajkę pokoju. Wyglądało na to, że naprawdę chce naprawić wczorajsze gafy.

– Zauważył pan pewnie, że w moich aktach nie było wzmianki o Medalu za Wzorową Służbę, sir – stwierdził Dirk, biorąc papierosa.

– Zauważyłem – przyznał Hunter, nie spuszczając z niego badawczego wzroku. Zapalił, zaciągnął się głęboko, po czym rzekł do stojącego na biurku interkomu: – Yager, odszukaj komandorów Bolanda i Denvera i poproś ich tu. – Wskazał na wiszącą na ścianie mapę Pacyfiku i zwrócił się do Pitta: – Hawajski wir jest tu, majorze. Słyszał pan kiedyś o nim?

– Pierwszy raz dziś rano, sir.

Hunter stuknął palcem w mapę na północ od Oahu.

– Tu, na obszarze o średnicy około czterystu mil, od roku pięćdziesiątego szóstego zaginęło prawie czterdzieści statków. W każdym przypadku poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Do drugiej wojny rejon był normalny, raz czy dwa na dwadzieścia lat coś tu tonęło. – Przerwał i podrapał się za uchem. – Dokładnie przestudiowaliśmy ten problem, przepuszczając każdą informację przez komputer z nadzieją, że może on znajdzie coś, co przeoczyliśmy. Jak dotąd mamy jedynie masę nieprawdopodobnych teorii, faktów jest bardzo mało i mają ze sobą niewiele wspólnego.

Przerwało mu ciche pukanie do drzwi. Po chwili do pokoju weszli Denver i Boland. Przez chwilę obaj spoglądali na Pitta obojętnie, nie poznając go.

– Dirk, dobrze że jesteś z nami. – Denver pierwszy rozpoznał gościa.

– Tym razem ubrałem się odpowiednio do okazji. – Pitt wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Boland skinął mu głową, wymamrotał powitanie i usiadł.

– Nie mieliśmy dość czasu, aby dobrze się zorganizować – Hunter ponownie zabrał głos – ale co nieco zdołaliśmy zrobić. Komputery mamy połączone ze wszystkimi agencjami do spraw bezpieczeństwa w kraju oraz z głównymi bankami danych. Mam nadzieję, że skoordynuje pan nasze poczynania z waszymi ludźmi w stolicy. Potrzebujemy odpowiedzi, i to szybko. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę się z tym zwracać do komandora Bolanda.

– Jest taki jeden drobiazg. Do wczoraj byłem tu na wakacjach i nigdy nie słyszałem o tej sprawie. Niewiele będę w stanie pomóc, nie wiedząc dokładnie, o co właściwie chodzi. Tajemnicze „cos” porywające statki nie jest specjalnie konkretną informacją.

Hunter przyjrzał mu się uważnie.

– Przepraszam. – Zamilkł i po chwili cicho stwierdził: – Zakładam, że słyszał pan o trójkącie bermudzkim.

Pitt skinął głową.

– Nie jest to jedyny obszar na świecie, gdzie zdarzają się nie wyjaśnione zjawiska – ciągnął admirał – choć jest zdecydowanie najsłynniejszy. Morze Śródziemne ma swój dzwon, na Pacyfiku jest Romondo, rejon na południowy wschód od Japonii. Zaginęło tam więcej statków w ciągu ostatnich dwóch wieków niż na pozostałych wodach tej planety łącznie. No i to co nas najbardziej interesuje, czyli trójkąt bermudzki Pacyfiku, hawajski wir.

– Osobiście uważam, że to brednie – poinformował go Pitt, korzystając z chwili przerwy.

– Nie byłbym tego taki pewien – wtrącił Boland. – Wielu ludzi, w tym szanowani naukowcy, jest innego zdania.

– A więc jest pan sceptykiem? – spytał Hunter.

– Dokładnie. Wierzę tylko w to, co widzę, czuję i czego dotknę – odparł Dirk.

Hunter wyglądał na zrezygnowanego.

– Panowie, nasze prywatne opinie i tak nie mają większego znaczenia. Liczą się fakty i to będzie nas interesowało tak długo, dopóki ja tu dowodzę. Naszym zadaniem jest ratownictwo morskie, a w tej chwili naszym celem jest odnalezienie i wydobycie USS „Starbuck”. Jedynym powodem, dla którego poruszamy kwestię tego hawajskiego wiru, są dziwne okoliczności towarzyszące odnalezieniu kapsuły i treść wiadomości od komandora Dupree. Jeżeli przy okazji rozwiążemy tajemnicę znikania innych statków w tej okolicy, będzie to oczywista korzyść dla żeglugi i wszystkich zainteresowanych. Natomiast jeżeli Rosjanie czy Chińczycy znajdą i wydobędą „Starbucka” pierwsi, nie wywoła to w Waszyngtonie entuzjazmu.

– Zwłaszcza w Departamencie Marynarki – mruknął Boland.

– Właśnie – zgodził się Hunter. – Również we wszystkich laboratoriach i ośrodkach badawczych, które przez ładnych parę lat trudziły się nad zaprojektowaniem i skonstruowaniem najnowocześniejszego na świecie okrętu podwodnego o napędzie atomowym. Ludzie, którzy poświęcili swe siły i czas na powstanie „Starbucka”, nie będą zadowoleni, jeżeli okaże się, że cumuje on we Władywostoku czy innym podobnie miłym miejscu.

– Czy istnieją jakieś podobieństwa w okolicznościach zaginięcia „Starbucka” oraz innych statków lub samolotów w tym rejonie? – spytał Pitt.

– Trzeba najpierw wyjaśnić jedną rzecz – odparł Boland rzeczowym tonem. – W przeciwieństwie do trójkąta bermudzkiego, tutaj nie giną samoloty. Po drugie, ponieważ nie ma rozbitków, szczątków czy sygnałów, trudno mówić o podobieństwach lub różnicach, bo ich po prostu nie znamy. Jedyną cechą wspólną dla „Starbucka” i innych zaginionych statków jest to, że wszystkie zniknęły w dość precyzyjnie określonym rejonie Pacyfiku.

– Nie licząc kapsuły, którą pan odkrył wczoraj – wtrącił Denver – dotychczas istniał tylko jeden wypadek, przy którym byli świadkowie…

– „Lillie Marlene” – dodał cicho Hunter. Spoglądał nieobecnym wzrokiem w przestrzeń. – Wypadek bardziej niezwykły niż sprawa „Mary Celeste”. – Przerwał, po krótkich poszukiwaniach wyjął z jednej z szuflad biurka teczkę i podał ją Pittowi ze słowami: – Jest tu zaledwie kilka kartek maszynopisu i będzie najlepiej, gdy pan sam to przeczyta. – Wcisnął guzik interkomu i polecił: – Yager, przynieś cztery kawy.

Dirk siadł wygodniej w fotelu i zagłębił się w lekturze.

Przypadek SS „Lillie Marlene”

Popołudniu 10 lipca 1968 roku SS „Lillie Marlene „(były brytyjski kuter torpedowy przebudowany na prywatny jacht) opuścił Honolulu i popłynął kursem na północny zachód od Oahu, by na pełnym morzu filmować sceny z łodziami ratunkowymi pod kierownictwem reżysera i producenta o międzynarodowej sławie, Herberta Verhussona, będącego także właścicielem jachtu. Morze było spokojne, pogoda dobra, a wiatr z północnego wschodu wiał z siłą około czterech węzłów.

13 lipca o godzinie 20.50 radiostacja straży przybrzeżnej w Makapuu Point i Centrum Łączności Floty w Pearl Harbor odebrały sygnał SOS z tej jednostki oraz jej pozycję. Zaalarmowano samoloty ratownictwa morskiego na lotnisku Hickam oraz jednostki ratownicze floty i straży przybrzeżnej na Oahu, ale łączność z jachtem trwała zaledwie dwanaście minut. Potem została zerwana. Odzyskano ją na krótko i usłyszano ostatnie tajemnicze zdania z pokładu „Lillie Marlene”: „Przybyli z mgły. Kapitan i pierwszy oficer nie żyją. Załoga walczy. Żadnych szans. Zbyt wielu. Pasażerowie giną pierwsi, nikt, nawet kobiety nie są oszczędzone… O Boże! Na południu widać na horyzoncie statek. Gdyby tylko zdążyli na czas! Verhusson zabity. Teraz idą po mnie. Nie mam czasu, usłyszeli radio. Nie wińcie kapitana. Nie mógł wiedzieć. Dobijają się do drzwi! Nic nie rozumiem, znów płyniemy. Pomocy! Na miłość boską, pomóżcie nam! O Jezu, oni…”

Wiadomość urwała się i nigdy już nie nawiązano łączności z operatorem. Pierwszym statkiem, który dopłynął na miejsce tragedii, był hiszpański frachtowiec „San Gabriel”. Był w odległości dwunastu mil, gdy odebrał sygnał SOS z pokładu jachtu i to jego musiał widzieć operator, nadając swój ostatni meldunek Gdy podpłynął do idącego z niewielką prędkością jachtu, załoga stwierdziła, że „Lillie Marlene” wygląda na nie uszkodzoną. Nagle silniki przestały pracować i jacht stanął w miejscu. Umożliwiło to hiszpańskiemu kapitanowi wysłanie drużyny abordażowej. Jej członkowie znaleźli martwą załogę i pasażerów leżących na pokładzie i w kabinach. Ciała były zielonkawej barwy, o twarzach częściowo zniekształconych jakby pod wpływem wielkiego ciepła. Przy nadal włączonej radiostacji siedział trup operatora. Oficer dowodzący drużyną połączył się natychmiast z „San Gabrielem „, z przerażeniem w głosie opisując sytuację na jachcie. Na statku panował okropny odór podobny do zapachu spalonej siarki. Położenie zwłok i nienaturalne ułożenie kończyn świadczyły o tym, że rozegrała się tu zażarta walka. Twarze wszystkich zmarłych były zwrócone na północ, nawet pyszczek pieska, którego miała na rękach jedna z pasażerek.

Po krótkiej naradzie w sterówce jachtu zasygnalizowano kapitanowi „San Gabriela”, żeby podano linę holowniczą. Jacht był w dobrym stanie, postanowiono więc doholować go do Honolulu i zgarnąć należne prawnie pryzowe. Jednak zanim zdołano przerzucić linę, jachtem targnęła potężna eksplozja. Frachtowiec zakołysał się mocno, a resztki „Lillie Marlene”, zamordowanych i drużyny abordażowej wybuch rozrzucił na przestrzeni ćwierć mili. Nikt nie ocalał, a szczątki szybko zatonęły.

Po przeanalizowaniu faktów, dowodów i dokumentów oraz po przesłuchaniu świadków zespół dochodzeniowy straży przybrzeżnej zamknął sprawę stwierdzeniem: „Śmierć załogi i pasażerów oraz późniejsze zatonięcie w wyniku eksplozji jachtu „Lillie Marlene” można przypisać jedynie nie wyjaśnionym okolicznościom lub działaniu nieznanych osób.

Pitt zamknął teczkę i położył ją na biurku Huntera.

– Mówiąc łagodnie, to niesamowite – przyznał.

– To jedyny sygnał wzywający pomocy i jedyny raport świadków, jaki istnieje w związku z całą tą sprawą – poinformował go admirał.

– Najbardziej prawdopodobny wydaje się atak wykonany przez drużynę abordażową – stwierdził Pitt.

– Ludzi, którzy weszli na pokład jachtu, uwolniono od podejrzeń – powiedział Boland. – Wyliczenia na podstawie radiolokacyjnych namiarów radiostacji i porównania czasu wykazały, że ten Hiszpan istotnie był o dwanaście mil od jachtu, gdy z pokładu „Lillie Marlene” nadawano SOS.

– I w okolicy nie było żadnego innego statku? – upewnił się Dirk.

– Wiem, o co ci chodzi – wtrącił Denver. – W tych okolicach piractwo wymarło wraz z żaglowcami. To nie Morze Południowochińskie.

– W swej wiadomości Dupree wspomina coś o mgle. Czy „San Gabriel” zauważył coś podobnego? – zapytał po chwili Pitt.

– Nie. Poza tym pierwsze sygnały SOS nadano prawie o dziewiątej wieczorem. Na tej szerokości geograficznej to już prawie noc. Ciemny horyzont uniemożliwiłby dostrzeżenie takiego obłoku, gdyby on nawet tam był – odparł Hunter.

– W dodatku – uzupełnił Denver – mgła w lipcu w tej części Pacyfiku jest równie rzadka jak śnieżyca na Waikiki. Niewielki obłok mgły tworzy się, gdy zastałe ciepłe powietrze ulega ochłodzeniu i kondensacji, zazwyczaj podczas bezwietrznych nocy przy zetknięciu z chłodniejszą i spokojną powierzchnią wody. W tych okolicach praktycznie nie występują takie warunki pogodowe. Wiatr wieje nieprzerwanie prawie cały rok, a woda o temperaturze siedemdziesięciu do osiemdziesięciu stopni Fahrenheita nie jest chłodną powierzchnią potrzebną do kondensacji.

– Należy także wziąć pod uwagę, że gdyby „San Gabriel” nie nadpłynął, to jacht eksplodowałby i zatonął, nie zostawiając śladów – włączył się do rozmowy Boland. – I zostałby zaliczony do przypadków tajemniczych zaginięć.

– Z drugiej strony – Denver spojrzał nań bez sympatii – jeśliby sprawcą ataku było coś nie z tego świata, a tej możliwości nie możemy całkowicie wykluczyć, to niezbyt rozsądne byłoby przeprowadzenie go w zasięgu widoczności innej jednostki oraz pozostawienie grupie abordażowej czasu na inspekcję. Musiała w tym tkwić konkretna przyczyna.

– Znów się zaczyna – jęknął Boland.

– Proszę trzymać się faktów, komandorze. – Hunter przesłał Denverowi lodowate spojrzenie. – Nie mamy czasu na science fiction.

Zapadła ciężka cisza przerywana jedynie odgłosami dochodzącymi z głównej hali. Pitt zmęczonym gestem przetarł oczy i potrząsnął głową. Gdy się odezwał, mówił cicho i spokojnie, wolno akcentując słowa:

– Myślę, że komandor Denver poruszył ciekawe zagadnienie.

– Jest pan zwolennikiem małych, zielonych ludzików, którzy nie lubią, gdy coś im pływa nad głową? – spytał ironicznie Hunter.

– Nie. Ale sądzę, że ten, kto jest odpowiedzialny za te katastrofy, chciał, by ów hiszpański frachtowiec odkrył jacht. Miał w tym swój cel.

– Jaki? – Hunter spoważniał.

– Wykluczmy na chwilę złą pogodę, brak umiejętności, pecha i zły stan statków. Pójdźmy teraz dalej i załóżmy, że mamy do czynienia z jakąś inteligencją.

– Niech będzie – zgodził się Boland. – Kryje się za tym jakiś rozum. Co wobec tego osiągnął, niemal pozwalając przyłapać się w trakcie masowego mordu?

– Raczej dlaczego odstąpił od sprawdzonej rutyny postępowania? – odparł Pitt pytaniem. – Marynarze są ludźmi niesamowicie przesądnymi. Większość nie potrafi nawet pływać, nie mówiąc już o nurkowaniu w kombinezonie. To, co dzieje się pod powierzchnią, po której pływają, jest zawsze groźne, tajemnicze i owiane przesądami. Najgorsze, co ich może spotkać to utonięcie albo spotkanie rekina. Sądzę, że ten, kto kieruje całą akcją, zaplanował odnalezienie „Lillie Marlene” i nawet odpowiednio poukładał trupy, by wywrzeć większe wrażenie.

– Tyle wysiłku, by przestraszyć kilku marynarzy – mruknął nie przekonany Boland.

– Nie kilku – sprzeciwił się Dirk – ale wszystkich pływających po tym obszarze. Mówiąc krótko, cały incydent z jachtem był ostrzeżeniem.

– Przed czym? – spytał Denver.

– Żeby ludzie trzymali się z daleka od tego obszaru.

– Przyznaję – powiedział powoli Boland – że od czasu „Lillie Marlene” żegluga omija ten rejon jak zadżumiony.

– Tylko coś tu się nie zgadza – wtrącił Hunter. – Jedyni naoczni świadkowie, czyli grupa abordażowa, zostali wysadzeni w powietrze wraz z jachtem i ofiarami wypadku.

– To proste – uśmiechnął się Pitt. – Grupa miała wrócić na „San Gabriela” i złożyć raport kapitanowi. Nasz geniusz nie wziął jednak pod uwagę ludzkiej zachłanności. Grupa zdecydowała pozostać na jachcie i doholować go do portu. Pewnie już w myślach dzielili pryzowe. Ich błąd polegał na użyciu do łączności ze statkiem radia zamiast tuby, co dowodzi, że nasz geniusz ma gdzieś radiostację podsłuchową. Nie mógł dopuścić, by jacht został poddany dokładnym oględzinom i ekspertyzom, bo odkryto by wówczas nie tylko oszustwo, ale również zwykły mord. Wysadził więc jacht natychmiast wraz z grupą abordażową. Ładunki musiały być wcześniej przygotowane do odpalenia. To jedyna możliwość. Zastosowanie min lub torped w tym przypadku nie wchodzi w grę, jest zbyt skomplikowane.

– Całkiem prawdopodobna hipoteza – westchnął Hunter. – Ale nawet jeśli pańska płodna wyobraźnia odkryła prawdę, to nadal nie rozwiązuje to naszego głównego problemu… odnalezienia „Starbucka”.

– Właśnie miałem do tego dojść – uśmiechnął się Dirk. – Wiadomość radiowa z „Lillie Marlene” i ta pisana przez komandora Dupree są w ogólnej wymowie dość podobne. Ta sama prośba, te same niemal słowa o niewinności kapitana. Trochę to dziwne, nieprawdaż? Wszystko to prowadzi do następującego wniosku: wiadomość od Dupree jest fałszerstwem.

– Braliśmy to pod uwagę – odparł Hunter. – W nocy dokumenty zostały przesłane samolotem do Stanów. Godzinę temu dostaliśmy z wywiadu floty wynik ekspertyzy grafologicznej: wiadomość pisał własnoręcznie Dupree.

– Naturalnie, że to było jego pismo – zgodził się Pitt. – Ten, kto wymyślił całą tę operację, nie był aż tak naiwny, by nie wziąć pod uwagę ekspertyzy grafologicznej. Próba podrobienia kilku stron byłaby szaleństwem, które musiałoby się wydać. Natomiast dobrze byłoby, gdyby eksperci sprawdzili autentyczność powstawania tego tekstu. Coś mi się wydaje, że nie został on napisany odręcznie, lecz wydrukowano go na drukarce; dopiero potem pociągnięto po nim długopisem.

– To bez sensu – sprzeciwił się Boland. – By to zrobić, ktoś musiałby dysponować rękopisami Dupree. Z czegoś przecież musieli kopiować.

– Dziennik okrętowy to raz, korespondencja to dwa, a kto wie, czy nie prowadził własnych notatek z podróży – odpalił Pitt. – W kapsule były ostatnie karty dziennika, brakowało kilku stron. Wydaje się, że z dostępnego materiału powycinano, co się dało i zmontowano zdania, które czytaliśmy. Dalej część została przefotografowana, zdrukowana na oryginalnych kartach dziennika i podretuszowana na rękopis.

– To mogłoby tłumaczyć niezbyt logiczne w niektórych miejscach zdania lub brak pewnych opisów, które powinny się tam znaleźć – mruknął zamyślony Hunter. – Ale to nadal nam nie wyjaśnia, gdzie jest Dupree i jego okręt.

Pitt wstał i podszedł do mapy.

– Czy „Starbuck” wysyłał swe meldunki do Pearl Harbor w zakodowanej formie? – spytał.

– Nie zainstalowano na nim maszyn kodujących, gdyż okręt operował albo na naszych wodach, albo w ich pobliżu. Miał otrzymać nową generację maszyn szyfrujących po powrocie – wyjaśnił Hunter.

– Dość ryzykowne, żeby któryś z naszych okrętów podwodnych nadawał otwartym tekstem – stwierdził zaskoczony Pitt. – Przynajmniej dla mnie.

– Cisza radiowa obowiązuje tylko na patrolach i po osiągnięciu wyznaczonego rejonu – wyjaśnił Boland. – Ponieważ „Starbuck” odbywał rejs próbny i istniało spore niebezpieczeństwo awarii, Dupree miał rozkaz podawania pozycji co dwie godziny, tak na wszelki wypadek. Rejs miał trwać jedynie pięć dni i zanim Rosjanie czy ktokolwiek inny zdołałby go dokładnie wyśledzić, zidentyfikować i wysłać na miejsce statek z elektronicznym wyposażeniem pomiarowym, „Starbuck” od dawna cumowałby bezpiecznie w Pearl Harbor.

– Ten czerwony znak – Pitt wpatrywał się w mapę – to miejsce, w którym według wiadomości od Dupree powinien znajdować się „Starbuck”, tak? A ta seria czarnych znaczków to ostatnie meldowane przez radio jego pozycje?

– Zgadza się – przytaknął Hunter.

Pitt przez długą chwilę wpatrywał się w mapę bez słowa. W końcu odsunął się o krok i wskazał ostatni z czarnych znaczków pytając:

– Jak daleko przeszukano obszar od tego miejsca?

– Wachlarzem na północny zachód do odległości trzystu mil – odparł zaskoczony Boland. – Może dowiedzielibyśmy się w końcu, po co ten cały egzamin?

– Jak wiem, w poszukiwaniach brało udział ponad dwadzieścia okrętów i sto samolotów, tak? – upewnił się Pitt. – Nie znaleziono absolutnie nic, pomimo zastosowania całej najnowszej techniki, jak magnetometry, sonary, telewizja podwodna i co tam jeszcze komu przyszło do głowy. Czy to nie zdziwiło nikogo z tu obecnych?

– A dlaczego miałoby zdziwić? – spytał zaskoczony Hunter. – „Starbuck” mógł zatonąć w jakimś podwodnym kanionie…

– Albo w warstwie miękkich osadów – dodał Denver. – Znalezienie jednego okrętu na tak dużym akwenie, to prawie to samo, co szukanie przysłowiowej igły w stogu siana.

– Mój drogi – rozpromienił się Dirk. – Właśnie powiedziałeś magiczne słowo, a raczej słowa.

Denver przypatrywał mu się z niepewnym wyrazem twarzy.

– Jednego okrętu – powtórzył Pitt. – Całe poszukiwania nie mogły odnaleźć jednego okrętu.

– I co z tego? – spytał lodowato Hunter.

– Nie rozumiecie? Przeszukano sam środek obszaru zwanego hawajskim wirem. Zgadzam się z tym, co powiedzieliście o „Starbucku”. Może nie dało się na niego trafić, ale jednostki ratownicze powinny bez kłopotów coś znaleźć. Przecież tam ponoć leży prawie czterdzieści innych wraków.

– Cholera! – Hunter zrozumiał wreszcie, do czego zmierzał Pitt. – Nigdy nie pomyśleliśmy o…

– Rozumiem – przerwał mu niezbyt grzecznie Boland, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. – Tylko co z tego wynika?

– To, że przeszukiwano nie ten rejon, który należało – odparł Pitt. – Oznacza to również, że wiadomość od komandora Dupree jest oszustwem, tak samo jak ostatnie pozycje okrętu podawane przez radio. Mówiąc krótko, panowie, okrętu należy szukać nie na północnym zachodzie, ale w rejonie odwróconym o sto osiemdziesiąt stopni, czyli na południowym zachodzie.

Hunter, Denver i Boland przyglądali mu się w pełnym zdumienia milczeniu. Na ich twarzach powoli zaczęło pojawiać się zrozumienie. Pierwszy zareagował Denver.

– Zgadza się – powiedział.

Twarz Huntera nabrała nagle rumieńców, oczy błysnęły entuzjazmem. Przez ponad minutę wpatrywał się w mapę z ożywieniem nie notowanym od miesięcy, po czym odwrócił się i spytał Bolanda:

– Komandorze, jak szybko „Martha Ann” może wypłynąć?

– Trzeba przyjąć na pokład helikopter, zatankować i jeszcze raz sprawdzić aparaturę… Sądzę, że nie później niż o dwudziestej pierwszej dziś wieczorem, sir.

– Nie zostanie nam dużo czasu na ustalenie kursu i rejonu poszukiwań – oznajmił Hunter i zwrócił się do Denvera: – To pańska specjalność. Proponuję, aby niezwłocznie zabrał się pan do roboty.

– Wszystko jest już w komputerach, sir. To tylko kwestia odwrócenia danych wejściowych co do kierunku, w którym mają być prowadzone poszukiwania. Zajmie to kwadrans, najwyżej pół godziny i po wszystkim, sir.

Hunter potarł czoło.

– Dobrze, panowie. Reszta należy do nas. Oddałbym połowę tych pasków, żeby popłynąć z wami, ale w Stanach łeb by mi za to urwali. Tak na marginesie, panie Pitt, mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko wzięciu udziału w bliżej nie określonej czasowo podróży morskiej?

– Chwilowo nie mam żadnych innych atrakcyjnych planów – uśmiechnął się w odpowiedzi Dirk.

– To dobrze. – Hunter zapalił kolejnego papierosa. – Proszę mi odpowiedzieć, jeśli pan naturalnie może, na jedno pytanie: Jakim cudem oficer lotnictwa został zastępcą szefa jednej z najważniejszych rządowych agencji do spraw morskich?

– Zestrzeliłem admirała Sandeckera wraz z jego sztabem nad Morzem Południowochińskim, sir – odparł Pitt z szerokim uśmiechem.

Hunter uwierzył mu bez protestów. Przypomniały mu się słowa admirała Sandeckera usłyszane rankiem: „Jeżeli chodzi o Pitta, to wszystko jest możliwe”. Słowa te w najbliższym czasie miały zacząć go prześladować.

Загрузка...