Rozdział 5

Pitt wziął solidny prysznic – najpierw gorący, by otworzyć pory skóry, a na końcu lodowaty. Wyszedł spod natrysku, wytarł się, ogolił, uczesał i zabrał za dobieranie odpowiedniego do okazji stroju. Nie miał najmniejszego zamiaru zjawiać się punktualnie w sztabie Huntera. Admirał mógłby pomyśleć, że zyskał pracownika przestrzegającego godzin pracy.

Zdecydował się w końcu na białe ubranie i różową koszulę. Wiążąc krawat, doszedł do wniosku, że niezłym pomysłem byłoby zabrać ze sobą na wszelki wypadek jakieś ubezpieczenie. Summer się nie powiodło, lecz następnym razem jej mocodawcy mogą wysłać grupę swych najlepszych ludzi. Jeżeli to, co Sandecker sugerował, było prawdą, szanse na to, by Dirk Pitt doczekał w spokoju uczciwie zasłużonego wieku emerytalnego malały z godziny na godzinę. Umiał się bić, ale nie miał złudzeń – dobrze wyszkolonemu agentowi z trudem by sprostał, przeciwko dwójce nie miałby szans. Agenci wywiadu są z reguły dobrze wyszkoleni.

Mauser model 712. Schnell Fever Pistole, numer seryjny 47 405, był bronią dziwaczną i nietypową. Każda broń palna ma charakterystyczne cechy – niektóre są na oko nieszkodliwe, inne śmieszne, a jeszcze inne wyglądają groźnie. Pistolet, który Dirk wyjął z walizki, sprawiał wrażenie niebezpiecznego. Był on rzadkością wśród kolekcjonerów, gdyż wyprodukowano ich niewiele w porównaniu z dziesięciostrzałowym modelem Military Pistole. Można było zeń strzelać pojedynczymi pociskami albo serią, po przestawieniu palcem dźwigienki; stawał się wówczas pistoletem maszynowym. Nawet obecnie solidność wykonania gwarantowała doskonałe działanie, a jego wygląd – z drewnianą kolbą i pełnym magazynkiem – wzbudzał u zawodowca szacunek, a u amatora, który znalazł się przed jego lufą, strach.

Pitt rzucił broń na łóżko i wyjął z walizki drewnianą kaburę, która mogła też służyć za kolbę. Miała na końcu stalową skuwkę, którą wsuwało się w prowadnicę w rękojeści broni. Zmieniało to pistolet w niewielkich rozmiarów karabinek, zapewniając lepszą celność i wygodny uchwyt przy strzelaniu seriami. Wsunął pistolet do kabury, dołożył liczący pięćdziesiąt pocisków magazynek i zawinął całość w ręcznik plażowy.

Winda, wioząc go w dół, kilkakrotnie stawała po drodze, jakby nadrabiała pusty przebieg z wczorajszej nocy. W efekcie zapełniła się błyskawicznie, a Dirk skracał sobie czas jazdy rozważaniem, jakie też mogłyby być reakcje współpasażerów na widok tego, co trzymał w kąpielowym ręczniku pod pachą. W końcu towarzystwo wysiadło w hallu, a on wcisnął przycisk „B”, który oznaczał parking.

Było tu pusto i cicho, toteż spokojnie otworzył drzwiczki Cobry, wrzucił ręcznik z zawartością za siedzenie kierowcy i wsiadł, zapuszczając od razu silnik. Wyjechał na ruchliwą już o tej porze Kulakawa Avenue i skręcił na północ. Palmy rosnące wzdłuż ulicy dawały trochę cienia, a chodniki wypełniał tłum turystów w jaskrawych koszulach i sukniach. Słońce prażyło ostro, odbijając refleksy od asfaltu. Czym prędzej sięgnął do skrytki po ciemne okulary.

Jak dotąd miał już godzinę spóźnienia, a i tak nie jechał do portu. Miał jeszcze coś do załatwienia, coś co po długim czasie w końcu mu się przypomniało. Nie wiedział dokładnie, co może przynieść ta wizyta, ale skoro już znalazł się na miejscu, najlepiej było to sprawdzić. Zaparkował wóz, wysiadł i wszedł do budynku, mijając starannie wyrzeźbiony w drewnie napis: Berenice Pawahi Bishop – Muzeum Polinezyjskiej Etnologii i Historii Naturalnej.

Główna sala otoczona położonymi na różnych wysokościach balkonami zastawiona była starannie opisanymi okazami łodzi, wypchanymi ptakami, replikami trzcinowych szałasów i dziwnymi, niezbyt sympatycznymi rzeźbami starych, hawajskich bogów. Dostrzegł wysokiego, starszego, trzymającego się prosto mężczyznę układającego muszle w szklanej gablocie. Podszedł do niego. George Papaaloa miał wygląd Hawajczyka czystej krwi: szeroka, brązowa twarz, wystający podbródek, szerokie wargi i brązowe zamglone oczy. Ruchy miał płynne i pełne wdzięku niczym zawodowy tancerz. Słysząc kroki, uniósł głowę i rozpoznając Pitta, uśmiechnął się szeroko.

– Witaj, Dirk. Cieszę się, że mnie odwiedziłeś. Chodź do gabinetu, tam przynajmniej można spokojnie usiąść.

Gdy szli do spartańsko urządzonego gabinetu, ich kroki odbijały się od ścian wyraźnym echem. W pomieszczeniu znajdowały się stare, ale doskonale zachowane meble; trzy ściany zastawione były od sufitu do podłogi regałami z książkami, na których nie było śladu kurzu. Papaaloa siadł za biurkiem i wskazał gościowi fotel w stylu wiktoriańskim.

– Powiedz mi, przyjacielu, czy może udało ci się odkryć miejsce ostatniego spoczynku króla Kamehameha? – spytał.

– Przez większość poprzedniego tygodnia nurkowałem wzdłuż Kona, ale nie odnalazłem niczego, co przypominałoby jaskinię pogrzebową – odparł Pitt.

– Nasze legendy głoszą, że spoczywa on w jaskini położonej pod wodą. Może chodzi o którąś z rzek?

– Wiesz lepiej ode mnie, że w czasie pory suchej po tych rzekach pozostaje jedynie wspomnienie.

– To być może lepiej byłoby, żeby nigdy nie odnaleziono jego grobu i pozostawiono w spokoju jego szczątki. – Hawajczyk wzruszył ramionami z rezygnacją.

– Nikt nie zamierza zakłócać jego spokoju. Nie ma w grobie żadnego skarbu, więc nie przyciąga on łowców sensacji. Byłoby to wielkim odkryciem archeologicznym. W efekcie Kamehameha Wielki spoczywałby w nowym grobie w Honolulu otoczony szacunkiem, a nie leżał w jakiejś mokrej, mrocznej jaskini.

– Nie jestem pewien, czy ten pomysł by mu się podobał, zwłaszcza że osiemdziesiąt procent jego królestwa jest wykupione przez Japończyków. Smutne to, ale prawdziwe: czego nie osiągnęli bombami w latach czterdziestych, dostali za gotówkę w latach siedemdziesiątych. Pewnego dnia człowiek się obudzi i nad pałacem Idami zobaczy flagę „wschodzącego słońca”. – Papaaloa spojrzał ze smutkiem na Dirka. – Mojemu ludowi nie zostało już wiele czasu: dwa, może trzy pokolenia i zmieszamy się dokładnie z innymi rasami. Moja spuścizna umrze wraz ze mną. Jestem ostatni z rodu o czysto hawajskiej krwi. Dlatego poświęciłem życie na przygotowanie tego muzeum: chcę zachować dla potomnych kulturę wymarłej rasy. Mojej rasy. – Przerwał, wpatrując się w widoczne za oknem zbocza gór Kadau i dopiero po dłuższej chwili odezwał się: – Im jestem starszy, tym częściej niepotrzebnie filozofuję. Wiem, że nie przyjechałeś, by słuchać mojego mamrotania. Co więc cię sprowadza?

– Chciałbym dowiedzieć się czegoś o obszarze morza zwanym hawajskim wirem.

– Hawa… – Oczy gospodarza zwęziły się nagle. – Ach, pamiętam… – Zastanawiał się przez chwilę, po czym wyrecytował miękkim, cichym głosem:


A ka makani hema pa,

Ka Mauna o Kanoli Ikea,

A kanaka ke kauahiwi hoopii.


– Hawajski to piękny język – zauważył spokojnie Pitt, nie rozumiejąc ani słowa.

– Jest bardzo melodyjny w brzmieniu, bo zawiera tylko siedem spółgłosek: h, k, 1, m, n, p, w, a w jednej sylabie nie może być więcej niż jedna spółgłoska. Po angielsku to będzie mniej więcej tak:


Gdy wieje południowy wiatr,

góra Kanoli staje się widoczna,

a szczyt zda się być zaludniony.


– Kanoli?

– To mityczna wyspa na północy. Zgodnie z legendą, wiele stuleci temu pewien ród opuścił wyspy na południowym zachodzie, prawdopodobnie Tahiti, i płynął w wielkiej łodzi, by połączyć się z innymi rodami, które wcześniej wyemigrowały na Hawaje. Bogowie byli jednak rozzłoszczeni, że ludzie opuścili swą ojczyznę, i zmienili pozycje gwiazd, przez co nawigator łodzi zgubił drogę. Popłynęli za daleko na północ i minęli Hawaje, dostrzegli natomiast Kanoli i tam wylądowali. Bogowie naprawdę byli na nich źli, gdyż wyspa była skalą jedynie gdzieniegdzie porośniętą skąpą roślinnością i nie miała źródeł czystej, słodkiej wody. Ludzie składali ofiary i modlili się o przebaczenie, ale ich prośby zostały zignorowane, więc któregoś dnia wyrzucili posągi bogów, przestali biadolić i wzięli się do roboty. Wielu zmarło, ale po paru pokoleniach zbudowali z wulkanicznych skał wspaniałą cywilizację, zrobili z wyspy ogród i ogłosili się swoimi własnymi bogami.

– Brzmi to podobnie do historii kwakrów, mormonów czy pielgrzymów – zauważył Pitt.

– To nie to samo. Ci, o których mówisz, traktowali religię jako wsparcie w trudnych chwilach, lud Kanoli natomiast uważał się za lepszych od bogów, których dawniej czcił. Jak by nie było, bez ich pomocy zbudowali raj. Efektem było zarzucenie wszystkich obowiązujących śmiertelników zasad moralności. Zaczęli regularnie napadać na Kauai, Oahu i inne wyspy, grabiąc, niszcząc i biorąc mieszkańców w niewolę, zwłaszcza co piękniejsze dziewczyny. Prymitywni tubylcy byli całkowicie bezbronni i jedyne co im pozostało, to błagać bogów o pomoc. Ich prośby zostały wysłuchane i bogowie spowodowali burzę, która zatopiła Kanoli na zawsze.

– Mamy podobną legendę. Wyspa nazywa się Atlantyda.

– Czytałem o niej i przyznaję, że Platon romantycznie ją opisuje.

– Wygląda na to, że jesteś specjalistą od legend i to nie tylko hawajskich – uśmiechnął się Pitt.

– Legendy są jak powiązane liny: jedna prowadzi do drugiej. Mogę ci opowiedzieć wiele pochodzących z odległych od siebie miejsc i starszych niż mógłbyś przypuścić, które są prawie identyczne z tymi zawartymi w Biblii chrześcijan. Są tylko znacznie starsze.

– Według ocen jasnowidzów Atlantyda wynurzy się kiedyś z morskich odmętów.

– To samo mówi legenda o Kanoli.

– Ciekawe, ile jest prawdy w takiej legendzie – mruknął Pitt.

Papaaloa powoli przechylił się i oparł złączone dłonie o biurko.

– Dziwne – powiedział wolno. – Bardzo dziwne. On użył tych samych słów.

– On? – zdziwił się Dirk.

– To było dawno temu, zaraz po drugiej wojnie. Przychodził tu przez tydzień pewien mężczyzna i studiował wszystkie zapisy, jakie mamy na temat Kanoli.

– Ta legenda musiała zafrapować wielu ludzi.

– Nie. Od czasu jak przestał tu przychodzić, jesteś pierwszym, który zainteresował się Kanoli.

– Masz w takim razie doskonałą pamięć, mój drogi.

Papaaloa spojrzał na niego przenikliwie, jakby wiedział, że Pitt nie będzie chciał uwierzyć w to, co usłyszy.

– Nigdy nie zapomniałem tego mężczyzny. Po prostu dlatego, że był olbrzymem o złotych oczach.


Po zaskoczeniu następuje frustracja, która niczym chmura zasłania kolejny krok prowadzący do rozwiązania problemu. Naukowcy znajdujący się u progu odkrycia czegoś nowego, nie mając pojęcia, co zrobić, by osiągnąć ten ostateczny sukces, znają dobrze ten stan. Gdy człowiek się w nim znajdzie, zachowuje się odruchowo i działa automatycznie, mając umysł pochłonięty zupełnie czymś innym. W takim właśnie stanie był Pitt, gdy o wpół do dwunastej opuszczał muzeum i George’a Papaaloa. Był zakłopotany. Próby oceny sytuacji przy aktualnym poziomie jego wiedzy były praktycznie niemożliwe. Nie potrafił dopasować do siebie kawałków tej łamigłówki. Był tak głęboko pogrążony w myślach, że o mało nie przeoczył starej ciężarówki marki Dodge, która parkowała przed muzeum niedaleko Cobry i ruszyła w ślad za nim, trzymając się jednak w pewnej odległości. Dodge przystawał, skręcał i jechał dokładnie z tą samą szybkością co Pitt. Zapewne nie zwróciłby na niego uwagi lub uznałby śledzenie za objaw własnej wyobraźni (zaczynał widzieć za każdym falochronem agentów w długich płaszczach i nasuniętych na oczy kapeluszach) gdyby nie to, że w zamyśleniu przeoczył zakręt i musiał objechać cały kwartał, by wrócić na drogę prowadzącą do portu. To, że Dodge powtórzył wiernie wszystkie jego manewry, starając się utrzymać przez cały czas w takiej samej odległości, nie mogło być sprawą przypadku.

Dirk skręcił ponownie, patrząc w lusterko wsteczne i dodał nieco gazu. Ciężarówka wyłoniła się zza zakrętu. Kierowca Dodge’a widząc większą niż dotąd odległość dzielącą go od Cobry, przyspieszył, osiągnął stały dystans i zwolnił. Pitt przejechał dwie mile, przemykając się przez zatłoczone ulice i skręcił na Mount Tantalos Drive. Droga wznosiła się cały czas, wijąc się wokół góry serpentyną. Z każdym kolejnym zakrętem Pitt minimalnie dodawał gazu. Z satysfakcją stwierdził, że wóz trzyma się środka drogi, jakby jechał po szynach niezależnie od faktu, że zakręty stawały się coraz ostrzejsze. Ciężarówka jechała zygzakiem, a kierowca rozpaczliwie wyrównywał kierownicą siłę odśrodkową, próbując trzymać się środka jezdni.

Nagle kula roztrzaskała boczne lusterko Cobry. Wytrąciło to Pitta z równowagi, choć powinien się czegoś podobnego spodziewać. Żarty się skończyły. Stało się jasne, że prześladowca chce go zabić. Pitt wcisnął pedał gazu i odskoczył na bezpieczną odległość, dochodząc powoli do siebie. „Skurwiel używa tłumika” – zaklął w myślach. Popełnił błąd, wyjeżdżając z miasta – na ulicy pełnej ludzi tamten nie odważyłby się użyć broni. Pozostało tylko jedno – wrócić do Honolulu, zanim facet nauczy się lepiej strzelać. Na policję nie należało liczyć: miała ona tę dziwną właściwość, że nigdy nie było jej w pobliżu wtedy, kiedy była naprawdę potrzebna. Rozważania przerwało mu kolejne spojrzenie w lusterko i następna niespodzianka – ciężarówka była o dziesięć jardów od tylnego zderzaka Cobry.

Wóz taki jak ten Dodge określa się mianem „jeleń”. Numer jest znany i w niektórych rejonach Stanów dość popularny, zwłaszcza wśród młodzieży. Bierze się stary, poobijany wóz i montuje w nim potężny, nowy silnik o znacznej rezerwie mocy. Następnie udaje się na poszukiwania jelenia skłonnego się ścigać. Kiedy znajdzie się kogoś naiwnego w nowiutkim Ferrari czy Lamborghini, dochodzi do zakładu. Tamten jest pewien, że wygra. Zamiast gotówki ma jednak głupią minę, widząc, jak zdezelowany grat przeciwnika zostawia za sobą kilkadziesiąt jardów spalonej gumy i znika na horyzoncie wraz z jego pieniędzmi. Dorastając w Newport Beach w Kalifornii, Pitt kilkakrotnie obserwował taki numer; teraz ktoś zrobił mu to samo. Tylko tym razem nie chodziło o pieniądze; stawka była wyższa.

Droga dotarta do mającego dwa tysiące stóp wysokości szczytu, przez milę biegła poziomo i serią ostrych zakrętów zaczęła schodzić w dół, ku miastu. Prosty odcinek przejechali z prędkością siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę. Pitt skulił się w ciasnym wnętrzu, by stanowić jak najmniejszy cel. Kierowca ciężarówki starał się zmniejszyć dzielącą ich odległość. W końcu mu się to udało. Zjechał na środek drogi i zrównał się z samochodem Dirka. Pitt zerknął przez boczne okno. Ujrzał uśmiechniętą twarz kierowcy okoloną długimi, czarnymi włosami i poznaczoną śladami ospy. Trwało to moment, ale obraz szczerbatego uśmiechu, którego był adresatem, pozostał w jego pamięci na zawsze.

Był w idealnej pozycji, by jedną kulą zakończyć całą zabawę. Miał ze sobą doskonały pistolet, ale nie mógł go użyć. Nie był w stanie dosięgnąć broni, choć odległość nie przekraczała dziesięciu cali. Może jakiś cyrkowy akrobata, człowiek bez kości, dodatkowo o wzroście karta, złożyłby się we dwoje i chwycił Mausera, ale dla Pitta z jego sześcioma stopami i trzema calami wzrostu było to niemożliwe w tak ciasnym wnętrzu. Mógł oczywiście zatrzymać się, wysiąść, pochylić się, chwycić pakunek zza siedzenia, odwinąć ręcznik, wyjąć broń z kabury, odbezpieczyć i strzelić. Doskonałe wyjście mające tylko jeden minus: czas trwania tej operacji. Ciężarówka była zbyt blisko i ospowaty kierowca miałby dość czasu, aby zatrzymać wóz i zrobić mu pięć dziur w brzuchu, zanim Pitt zdążyłby rozwinąć ręcznik.

Na końcu prostego odcinka droga ostro skręcała w lewo. Zakręt udekorowany był żółtą tablicą z czarnym napisem: Zwolnij do 20. Pitt pokonał go, mając na liczniku pięćdziesiąt pięć na godzinę. Ciężarówka przy tej szybkości nie była w stanie przezwyciężyć siły odśrodkowej. Została nieco z tyłu, lecz jej kierowca na prostej znów zwiększył szybkość.

Pitt kolejno odrzucał wszystkie pomysły, które przelatywały mu przez głowę. Jedne były niewykonalne, inne samobójcze. Przy hamowaniu przed kolejnym zakrętem coś mu zaświtało: obserwując uważnie lusterko, powoli dodawał gazu. Dodge powoli zaczął się z nim zrównywać. Fakt, że kierowca nie próbował strzelać, był pocieszający, ale i tak zamiary przeciwnika były jasne: chciał zepchnąć Pitta na strome pobocze opadające kilkaset stóp do leżącej niżej doliny. Do następnego zakrętu zostało jeszcze dwieście jardów. Dirk utrzymywał stalą szybkość. Szara ciężarówka powoli zbliżała się do lewego błotnika Cobry. Wystarczyłby jeden silny skręt kierownicy, by samochód Pitta runął w dół. Mając przed sobą jedynie sto jardów prostej, Dirk nacisnął gaz do oporu i po sekundzie gwałtownie zahamował. Manewr zaskoczył kierowcę ciężarówki. Widząc, że ofiara nagle się oddala, dodał gazu, by dopaść Cobrę na zakręcie. Było jednak za późno. Nie przestając hamować, Pitt zredukował biegi i rzucił samochód w ostry skręt. Opony piszczały, trąc o asfalt, ale udało mu się wyjść cało na kolejną prostą. Rzut oka w lusterko ukazał pustą drogę z tyłu. Dodge zniknął.

Zwolnił, pozwalając rozpędowi i sile grawitacji nieść wóz przez następne pół mili. Nadal nie widział pogoni. Zawrócił i pojechał w górę, gotów do kolejnego skrętu o sto osiemdziesiąt stopni na wypadek, gdyby Dodge nagle wychylił się zza zakrętu. Droga wciąż pozostawała pusta. Dojechał do zakrętu, zatrzymał wóz i podszedł do skraju urwiska.

Daleko na zboczu na tropikalnych krzewach osiadał wolno kurz. Na samym dole, u podstawy stoku leżały szczątki szarego Dodge’a z wyrwanym i potrzaskanym silnikiem. Nigdzie natomiast nie było widać kierowcy. Pitt prawie zaprzestał poszukiwań, gdy przypadkiem spojrzał na słup telefoniczny stojący o około stu stóp w lewo od wraku. Widok był przerażający. Kierowca z pewnością próbował wyskoczyć, nim ciężarówka spadła w przepaść. Przeleciał prawie dwieście jardów, a potem uderzył w słup telefoniczny. Ciało zawisło przebite metalową poprzeczką, z której zwykle korzystają konserwatorzy linii. Pitt stał jak zahipnotyzowany. Dolna część słupa powoli zaczęła zmieniać barwę z brązowej na czerwoną, jakby malowana pędzlem przez niewidzialną dłoń. Szczątki kierowcy skojarzyły się Pittowi ze świńską tuszą wiszącą na rzeźnickim haku.

Nieco wstrząśnięty wrócił do wozu, zawrócił i zjechał do doliny Manoa. Zatrzymał się przy pierwszym napotkanym domu i wszedł na otoczony winoroślą ganek. Stara Japonka pozwoliła mu zatelefonować, kłaniając się bez końca. Telefon był w kuchni, gdzie czym prędzej zaprowadziła go uprzejma do przesady gospodyni. Wykręcił numer Huntera i uzyskawszy połączenie, zrelacjonował przebieg wydarzeń, podając lokalizację wraku i trupa.

– Nie dzwoń na policję. – Głos Huntera grzmiał w słuchawce, zmuszając Pitta do trzymania jej kilka cali od ucha. – Daj mi dziesięć minut. Moi ludzie będą na miejscu i obejrzą wrak, zanim policja zdąży wszystko zadeptać. Rozumiesz?

– Myślę, że tak – odparł najuprzejmiej jak potrafił, zastanawiając się, dlaczego Hunter traktuje go jak durnia.

– To dobrze. – Jeżeli admirał wyczuł sarkazm, to zignorował go całkowicie. – Dziesięć minut, a potem bierz dupę w troki i melduj się tu. Mamy sporo roboty.

Z dużą ulgą Pitt odłożył słuchawkę. Owe dziesięć minut spędził, odpowiadając na pytania dotyczące wypadku, zadawane z szybkością karabinu maszynowego przez przygarbioną i pomarszczoną gospodynię. Dodał jeszcze pięć minut na wszelki wypadek i ponownie sięgnął po telefon, tym razem łącząc się z policją w Honolulu. Głos telefonistki przywodził na myśl potężnie zbudowaną herod-babę. Gdy poprosiła go o podanie nazwiska, bez słowa odłożył słuchawkę. Podziękował uprzejmie gospodyni, odpowiadając ukłonem na każdy jej ukłon i odchodząc tyłem w kierunku samochodu. Bezpieczny w jego wnętrzu przylepił się natychmiast plecami do skórzanego fotela, ale nie zwrócił na to uwagi – coś nie dawało mu spokoju. O czymś zapomniał. Przez chwilę nie zdawał sobie sprawy, o co chodzi, po czym nagle wszystkie elementy łamigłówki trafiły na swoje miejsca. Klnąc w duchu, zapalił silnik.

Zakręcił i zostawiając dwa ślady dobrej gumy Goodyear na asfalcie, pognał na miejsce wypadku. Pięć minut na dojazd do telefonu, kwadrans stracony na pogawędkę i trzy minuty na powrót – razem dwadzieścia trzy stracone minuty. Powinien pomyśleć, że kierowca miał obstawę – na taką akcję nie wysyła się ludzi pojedynczo. Zamiast lecieć do telefonu, należało poczekać i za pomocą niezawodnego argumentu, jakim bywał w takich przypadkach Mauser, uzyskać potrzebne informacje.

Zahamował z piskiem opon i wysiadł. Wrak leżał tak jak poprzednio niczym zniszczona zabawka, słup stał jak dotąd, nawet stalowy wspornik był na swoim miejscu. Zniknęło natomiast ciało kierowcy. Jedyne co po nim zostało, to czerwony zaciek brązowiejący już i zasychający w upalnych promieniach słońca.

Загрузка...