Nie ma sposobu, by opisać piekło ostatnich pięciu dni
Początek ostatniej wiadomości od komandora Dupree ledwie przygotowuje na makabrę, którą zawiera (komentarz admirała Huntera).
Tylko ja jestem odpowiedzialny za zmianę kursu, która doprowadziła okręt i załogę do tego dziwnego i okropnego końca. Mogę jedynie opisać, najlepiej jak potrafię - a mój umysł nie funkcjonuje tak jak powinien - przebieg katastrofy i to co potem nastąpiło!
Przyznanie się do niepełnych władz umysłowych przez człowieka mającego reputację ludzkiego komputera jest czymś naprawdę zaskakującym.
14 czerwca o godzinie 20.40 weszliśmy w obszar mgły. Wkrótce, gdy dno było zaledwie 180 stóp pod kilem, dziób został rozerwany wybuchem. Woda błyskawicznie zalała dziobowy przedział torpedowy.
Nie ma słowa o tym, czy eksplozja nastąpiła wewnątrz, czy na zewnątrz kadłuba. Ciekawe dlaczego?
Dwudziestu czterech członków załogi miało szczęście umrzeć natychmiast. Mieliśmy nadzieję, że trójka będąca na mostku: porucznik Carter, marynarze Farris i Metford zdążyli wyskoczyć, zanim okręt zanurzył się. Tragiczne wydarzenia, które nastąpiły, dowiodły, iż było inaczej.
Jeśli, jak to wynika z opisu, okręt płynął na powierzchni, dziwne jest, że będący na mostku nie zdążyli zejść do wnętrza. Jeszcze dziwniejsze jest, że dowódca kazał zamknąć włazy, zostawiając ich na śmierć w takich okolicznościach – tłumaczenie o braku czasu jest co najmniej nieprzekonujące, gdyż oznaczałoby to, że okręt zatonął natychmiast. Jest to wysoce nieprawdopodobne.
Uszczelniliśmy okręt i kazałem przedmuchać balast przy silnym wychyleniu sterów. Było jednak za późno; trzaski od strony dziobu świadczyły wyraźnie, że okręt zarył się dziobem w dno.
Słuszne wydaje się założenie, że przy pustych zbiornikach balastowych i dziobie dotykającym dna na głębokości 180 stóp, rufa okrętu, długiego na 320 stóp, powinna pozostać na powierzchni. Tak się jednak nie stało.
Leżymy na dnie z przechyłem ośmiu stopni na sterburtę i dwoma stopniami w przód. Poza dziobowym przedziałem torpedowym reszta pomieszczeń jest sucha. Wszyscy jesteśmy już martwi, a winna temu jest moja głupota. Kazałem ludziom zaniechać dalszych działań. Moje szaleństwo zabiło ich wszystkich.
To jak dotąd największa zagadka: odliczając 25 stóp średnicy kadłuba, od włazu ratunkowego do powierzchni pozostało 135 stóp, co dla człowieka z aparatem tlenowym nie jest aż tak dużą odległością. Takie aparaty mają wszyscy członkowie załogi na pokładzie każdego okrętu podwodnego. W czasie drugiej wojny światowej ośmiu członków załogi USS „Tang” wypłynęło z głębokości 180 stóp, mając do dyspozycji jedynie własne płuca.
Jeszcze dziwniejsze są ostatnie zdania: co spowodowało szaleństwo Dupree? Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem jest załamanie pod wpływem stresu, ale to dość trudne do zaakceptowania w jego przypadku.
Żywności nie ma, powietrza zostało jedynie na kilka godzin, a woda skończyła się trzeciego dnia.
Zastanawiające. Przy działającym reaktorze (a nigdzie nie ma wzmianki na temat jego awarii czy wyłączenia) załoga powinna przeżyć parę tygodni. Aparaty destylacyjne do wody pitnej były w stanie produkować więcej wody niż trzeba, a w przypadku podjęcia szczególnych kroków, by zredukować ilość gromadzącego się dwutlenku węgla przez wprowadzenie ograniczenia aktywności i zakazu palenia tytoniu, system wentylacyjny, który oczyszczał atmosferę okrętu i produkował tlen, utrzymywałby przy życiu 63 ludzi we względnie znośnych warunkach, chyba że zdarzyłaby się jakaś awaria – co wydawało się mało prawdopodobne. Jedynie żywność stanowiła na dłuższą metę pewien problem. Ale ponieważ „Starbuck” w chwili zatonięcia praktycznie rozpoczynał rejs, ubytek zapasów nie mógł być większy niż jedna trzecia. Po zastosowaniu racjonowania żywności starczyłoby jej na następne 90 dni. Nieuchronna śmierć groziłaby ludziom jedynie w przypadku awarii reaktora.
Czuję dziwny spokój po podjęciu w końcu tej decyzji. Poleciłem lekarzowi dać ludziom zastrzyki, by skrócić ich cierpienia. Naturalnie odejdę ostatni!
Boże! Czyżby Dupree pod wpływem szaleństwa faktycznie mógł zmusić załogę do masowego samobójstwa? (Pismo od tego momentu staje się drżące i trudne do odczytania).
Znów przyszli! Carter stuka w kadłub! Matko Boska, dlaczego jego duch nas tak torturuje?!
Jak to możliwe, by Dupree zaledwie po pięciu dniach całkowicie oszalał?
Możemy wytrzymać jeszcze tylko parę godzin. Ostatnim razem prawie udało im się otworzyć od zewnątrz rufowe wyjście awaryjne. Źle… [nieczytelny fragment] chcą nas wszystkich zabić, ale ich przechytrzymy. Nie będą mieli satysfakcji z mordu. Sami się zabijemy, zanim wejdą na pokład.
Kogo on, do diabła, miał na myśli? Czyżby załoga innego okrętu, na przykład radzieckiego trawlera szpiegowskiego, usiłowała dostać się na pokład?
Na powierzchni jest teraz ciemno, więc przerwali pracę przy kadłubie. Spróbuję wysłać tę wiadomość w kapsule komunikacyjnej. Jest spora szansa, że jej nie zauważą. Nasza pozycja [pierwsze cyfry skreślone] 32°43’15”N – 161°18’22”W.
Podana pozycja nie pasuje do niczego. Jest o ponad 500 mil od ostatniej pozycji, jaką meldował okręt. Pomiędzy meldunkiem a datą katastrofy upłynęło zbyt mało czasu, by zdołał pokonać tę odległość, nawet płynąc pełną szybkością, do czego zresztą nie miał powodów. Zagadki przeczą sobie wzajemnie i człowiekowi zaczyna kończyć się wyobraźnia. Nie da się wszystkiego wytłumaczyć szaleństwem Dupree!
Nie szukajcie nas, bo to i tak nic nie da. Oni nie pozwolą na odnalezienie choćby najmniejszego śladu. Gdybym wiedział, że użyją takiego wybiegu, wszyscy żylibyśmy do teraz. Proszę przekazać tę wiadomość do rąk admirała Leigh Huntera w Pearl Harbor.
Tak kończą się zapiski i to ostateczna zagadka. Dlaczego akurat mnie? Nigdy nie spotkałem komandora Dupree, „Starbuck” mi nie podlegał w żaden sposób. Wobec tego dlaczego zostałem adresatem testamentu okrętu i załogi? Jedyną rzeczą, która jest pewna, jest fakt, że okręt rzeczywiście spoczywa na dnie gdzieś na północ od Wysp Hawajskich, ale z jakich przyczyn zatonął i gdzie, tego nie wiemy.