Prowadzące do pomieszczenia drzwi otworzyły się, dwóch półnagich ludzi Delphiego wciągnęło Ala do wnętrza i cisnęło go na podłogę. Pitt poczuł, że ogarnia go wściekłość; Giordino był w opłakanym stanie. Na poranionych stopach nie było opatrunków. Prawy łuk brwiowy miał rozcięty. Z rany spływała krew, a przymknięta powieka nadawała twarzy wyraz gniewu. Drugie oko płonęło nienawiścią.
– I cóż, majorze? – zdziwił się Delphi. – Nie ma pan nic do powiedzenia swojemu przyjacielowi ze szkolnej ławy? Tylko niech mi pan nie wmawia, że nie poznaje pan Alberta Giordino.
– Zna pan nawet jego nazwisko. – To nie było pytanie.
– Dziwi to pana?
– Szczerze mówiąc, to nie. Wyobrażam sobie, że świętej pamięci Orl Cinana dostarczył panu dokładnych informacji o nas obu.
Jeżeli Dirk liczył na spektakularny efekt, to się zawiódł – Delphi przyglądał mu się przez chwilę spokojnie, po czym odparł lekko zdziwionym głosem:
– Kapitan Cinana? Coś się panu pomyliło, majorze. Nie może pan…
– Darujmy sobie liche aktorstwo – zaprotestował ostro Pitt. – Cinana mógł brać pensję z US Navy, ale grał w pańskiej drużynie. Przyznaję, że niegłupio pan to wymyślił: mieć wtyczkę w sztabie przeciwnika. Znał pan plany sto pierwszej Floty, zanim zaczęto je realizować. Ciekawi mnie tylko, jak go pan zwerbował: pieniędzmi czy szantażem. Znając dotychczasowe osiągnięcia co do mojej osoby, to obstawiałbym szantaż.
– Sporo pan wie.
– To raczej logiczne rozumowanie, a nie konkretne informacje. Jego pech polegał na tym, że nie mógł dłużej żyć; zaczęły mu puszczać nerwy i przestał być użyteczny. Był na krawędzi załamania nerwowego, a jeżeli uwzględnimy jeszcze romans z Adrienne, to należało go zlikwidować, zanim załamie się do reszty i wygada wszystko, co wie. Natomiast nie da się ukryć, że zabicie go zostało tak skopane, że przechodzi to ludzkie pojęcie.
Tym razem trafił. Delphi przyjrzał mu się podejrzliwie.
– To domysły! – warknął.
– Tym razem nie. Nasze przypadkowe spotkanie w barze hotelu Royal Hawaiian pokrzyżowało pańskie plany. Gdy się tam pojawiłem, Cinana czekał na Adrienne. Nie wiedział, bo i skąd, że też czasami z nią sypiam, a nie chciał ryzykować wzajemnego przedstawiania się. Randka w barze z młodszą o dwadzieścia lat córką szefa mogła każdemu nasunąć złe skojarzenia, więc wolał prysnąć, zanim się pojawiła. Natomiast Summer, która przybyła, by wykonać egzekucję, pomyliła mnie z Cinaną. Trudno się zresztą temu dziwić: ogólny rysopis pasuje do nas obu, żaden z nas nie był w mundurze, a ja piłem z Adrienne, która pojawiła się chwilę po wyjściu Cinany. Summer zajęła się panienką, po czym wyciągnęła starego zboczeńca, czyli mnie, na spacer po plaży, gdzie próbowała wpompować we mnie pełną strzykawkę trucizny. Dopiero gdy obudziła się w moim pokoju, zaczęła mieć wątpliwości. Moje pierwsze podejrzenia wywołało tytułowanie mnie „kapitanem”. Różnica niewielka, ale kapitanem przestałem być dość dawno temu. Następnie dopełnił pan obrazu, przyznając się do posiadania informatora. Reszta to już elementarna matematyka; to musiał być Cinana. Przyznaję, że kogoś podobnego do pana dotąd nie spotkałem, a prowadzę raczej bujne życie towarzyskie. Nie wybrano by pana Ojcem Roku, nie mówiąc już o Wzorze Cnót Obywatelskich. Posyłać własne dziecko, by dokonało mordu, to przyznaję, oryginalne. A ci pomagierzy w zielonych majtkach? Dlaczego snują się jak automaty? Dosypuje im pan prochów do owsianki czy hipnotyzuje tymi fałszywymi oczkami?
Po raz pierwszy od wielu lat Delphi był zmieszany. Pitt nie zachowywał się jak człowiek, który doszedł do końca swojej drogi. Cała sytuacja została jakby odwrócona. To Pitt grał teraz rolę oskarżyciela.
– Posuwa się pan za daleko – rzucił Delphi nieco niepewnie, wpatrując się intensywnie w zielone oczy Pitta.
Dirk wytrzymał ciężkie spojrzenie.
– Nie wysilaj się, Delphi, i tak nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Już ci mówiłem, że oczka są fałszywe: to po prostu złote szkła kontaktowe. Od początku do końca jesteś fałszerstwem. Lavella i Roblemann! Kogo ty chciałeś oszukać? Nie nadajesz się nawet do wycierania im tablic na wykładach i nigdy się nie nadawałeś. Cholera, nawet nie jesteś dobrą imitacją Fredericka Morana…
Pitt przerwał i uchylił się. Gospodarz doprowadzony do szału jego przemową wyskoczył zza biurka i wymierzył tęgi cios. Gdyby trafił, mógłby pozbawić Pitta przytomności. Cios był jednak tak nieudolnie zadany, że Dirk z łatwością go uniknął. Delphi potknął się, odzyskał równowagę i runął na posadzkę trafiony w nerki stopą przeciwnika. Drugi kopniak, tym razem w żołądek, spowodował, że mężczyzna zwinął się w kłębek. Oczy wszystkich obecnych zwrócone były na Delphiego, nikt więc nie zauważył, jak Giordino z wysiłkiem uniósł się na łokciach i splunął z całych sił. Wymierzył dobrze, ale odległość była zbyt duża i zamiast w oko trafił w brodę. Przez długą chwilę panowała pełna napięcia cisza, po czym Delphi powoli i niepewnie wstał, opierając się o biurko, otarł ślinę, łapiąc gorączkowo powietrze i nie patrząc na nikogo. Usta miał zaciśnięte, a ruchy powolne i złowrogie.
Pitt obserwował go z kamienną twarzą, klnąc pobudliwość tak własną, jak i Ala. Nie miał cienia wątpliwości – przeholowali i Delphi miał zamiar zabić ich, teraz i tutaj.
Gospodarz obszedł powoli biurko, otworzył jedną z szuflad i wyjął z niej broń. Nie był to tym razem pistolet-rękawiczka, lecz ciężki, oksydowany rewolwer Colt kaliber.44. Nie spiesząc się, sprawdził zawartość bębenka, zamknął broń i spojrzał na Pitta jak zawsze lodowatym i nic nie wyrażającym wzrokiem. Dirk zerknął na przyjaciela i otrzymał w odpowiedzi szelmowski uśmiech. Ala było naprawdę trudno przestraszyć, a za chwilę będzie to zupełnie niemożliwe. „Oto jak schodzą z tego świata durnie” – pomyślał. Nagle napięcie prysnęło – w drzwiach stał ktoś, kogo dotąd nie zauważył.
– Ojcze! – rozległ się głos Summer. – Nie tak i nie tutaj!
Stała w progu w zielonej sukni sięgającej połowy ud, promieniując ciepłem i pewnością siebie. Weszła z gracją, spoglądając śmiałym i wyzywającym wzrokiem na ojca.
– Nie wtrącaj się – syknął Delphi. – To nie twoja sprawa.
– Nie możesz ich zastrzelić! Nie tutaj! – Była to jednocześnie prośba i polecenie.
– Krew da się łatwo zmyć.
– Nie da się zmyć wspomnień. Musiałeś zabijać, by chronić nasze sanktuarium, ale poza jego murami. Nie można sprowadzać śmierci we własne progi.
Na twarzy Delphiego odmalowało się najpierw zwątpienie, potem namysł, a na końcu uśmiech. Opuścił broń i znów był taki jak zawsze – lodowato uprzejmy i bezlitosny.
– Masz rację, córko. Śmierć od kuli to nieczysta śmierć. Wypuścimy ich, ba wyprowadzimy nawet na powierzchnię, niech mają szansę przeżycia.
– Wcielenie humanitaryzmu – sapnął Pitt. – Kilkaset mil do najbliższego lądu i parę tuzinów ludojadów po drodze.
– Wystarczy tego czarnowidztwa – odpalił olbrzym z sardonicznym uśmieszkiem. – Nadal chciałbym wiedzieć, co tu robicie, a dość mam pańskiego poczucia humoru. Nie mam czasu na zabawy.
Dirk spojrzał na zegarek i skinął głową.
– Zgadza się. Zostało jakieś trzydzieści jeden minut.
– Słucham?
– Tyle pozostało do chwili, w której pańskie drogocenne sanktuarium szlag trafi.
– Znów głupie żarty. – Delphi potrząsnął głową ze smutkiem, podszedł do okna, po czym odwrócił się nagle i spytał: – Ilu było was w samolocie?
– A co stało się z Lavellą, Roblemannem i Moranem? – odpalił natychmiast Pitt.
– Zmusza mnie pan do niebezpiecznej zabawy. Igranie ze mną nie jest miłe, majorze.
– Tym razem jestem zupełnie poważny. Odpowie mi pan na parę pytań, a daję słowo, że powiem panu to, co chce pan wiedzieć.
Delphi w zamyśleniu przyjrzał się rewolwerowi i odłożył go w końcu na biurko.
– Sądzę, że dotrzyma pan słowa. Jest pan jednym z niewielu ludzi na tym świecie, którzy mają ten zwyczaj – stwierdził i usiadł. – Zaczynając tę szczerą rozmowę, chciałbym panu powiedzieć, że naprawdę nazywam się Moran.
– Frederick Moran, gdyby żył, miałby ponad osiemdziesiąt lat!
– Jestem jego synem. Byłem chłopcem, gdy wraz z Roblemannem i Lavellą wyruszyli, by odnaleźć zaginioną wyspę Kanoli. Widzi pan, ojciec był pacyfistą i po drugiej wojnie światowej zakończonej piekłem bomby atomowej, zdawał sobie sprawę, że kolejny konflikt, w którym ludzkość zetrze się w proch nuklearnymi wybuchami, jest jedynie kwestią czasu. Kiedyś powiedział, że gdy ktoś się zbroi, to wcześniej czy później użyje tej broni. Zaczął więc szukać miejsca nadającego się na spokojną i bezpieczną kryjówkę i położonego możliwie najdalej od przyszłych celów, a co za tym idzie na obszarze bezpiecznym od opadu radioaktywnego. Szybko doszedł do wniosku, że podwodna baza byłaby idealnym schronieniem, a studia historyczne doprowadziły go do Kanoli. Odkrył w zapiskach, że gdy stulecia temu wyspa pogrążyła się w falach, nastąpiło to nagle i bez aktywności wulkanicznej czy innych potężnych katastrof. Dawało to nadzieję, że ceremonialne jaskinie i tunele, o których zapomniały legendy, nadal są w dobrym stanie, tyle że pod wodą. Lavella i Roblemann podzielali pesymizm ojca co do losów świata, połączyli więc swe siły w poszukiwaniach tej wyspy. Odnaleźli ją po ponad trzech miesiącach sondowania dna i po zbadaniu przygotowali plany osuszenia tuneli. Kolejny rok zajęło im wprowadzenie ich w życie do momentu, w którym dało się założyć stałą bazę we wnętrzu.
– Jak to możliwe, że udało im się pracować tak długo w tajemnicy? Dane towarzystw żeglugowych wskazują, że statek, którym płynęli, zaginął po kilku miesiącach od chwili wypłynięcia z portu.
– Utrzymanie tajemnicy nie było aż tak trudne. Kadłub został w sekrecie tak zmodyfikowany, by służył za bazę dla nurków i wyładunku sprzętu wprost do morza. Wystarczyło przemalować nadbudówki, zmienić nazwę na rufie i dodać komin, a statek stał się innym, nie rzucającym się w oczy zachodnim trampem. Większy problem stanowiły finanse niż zachowanie tajemnicy.
– Resztę już znam – stwierdził Pitt z pewnością siebie.
Delphi i Summer spojrzeli na niego z niedowierzaniem.
– Co chce pan osiągnąć kłamstwem? – zdziwił się Delphi.
– Jakim kłamstwem? Nie tylko ja wiem, cała sto pierwsza Rota wie, ba, nawet Pentagon wie o panu i pana siedzibie. Powinien się pan tego domyślić przy naszym poprzednim spotkaniu. Pamięta pan, że kazałem pozdrowić Kanoli? Nie mrugnął pan okiem, sądząc, że to co wiem i tak nie ma znaczenia, bo za parę minut umrę. Trzeba było pomyśleć.
– Skąd pan to wiedział?
– Kustosz Bishop Museum pamiętał pańskiego ojca, ale to był dopiero początek. Przyznaję, że poukładanie elementów tej łamigłówki w całość zajęło mi trochę czasu, ale jak tylko mi się udało, to nie pozostawiłem tej wiedzy dla siebie. – Pitt podszedł do Ala, pomógł mu zmienić pozycję na siedzącą i ponownie spojrzał na gospodarza. – Zabijał pan wyłącznie z chciwości, z żadnych innych powodów, i udało się panu ogłupić nawet swoją własną córkę. Ojciec mógł być pacyfistą, ale to co doktor Moran zaczął z pobudek czysto naukowych i humanitarnych, w pańskich rękach stało się najobrzydliwszym piractwem w dziejach współczesnej żeglugi.
– Proszę sobie nie przerywać. Z ciekawością posłucham tej historii.
– A co, nie słyszał pan, jak to wygląda z drugiej strony? – spytał prawie znudzonym tonem Pitt. – Dobrze, mogę panu powiedzieć, co głoszą pańskie akta. Natomiast zanim do tego przejdę, byłbym zobowiązany, gdyby Al mógł normalnie i wygodnie usiąść. Podłoga nie jest ani naturalnym, ani wygodnym miejscem dla człowieka.
Delphi wolno skinął głową i nieruchomi strażnicy, którzy wnieśli do sali Giordina, teraz chwycili go pod ramiona i zanieśli na wyściełane czerwonym jedwabiem siedzisko. Dopiero wówczas Pitt zaczął mówić, zastanawiając się, czy dobrze domyślił się początków organizacji Delphiego. Dużo od tego zależało: jeżeli tak, to końcówka opowieści będzie wiarygodna, a tylko to dawało im minimalną, ale jedyną szansę przeżycia. Kwestia była prosta – musiał sprawić, by on, Al i Summer mieli szansę na przeżycie. W chwili wybuchu nie mogli znajdować się w tej sali; okno będące piękną ozdobą było jednym z najsłabszych elementów budowli. Przy pierwszym pęknięciu w jednej chwili do środka wpadnie taka masa wody, że wszystko zostanie natychmiast zgniecione na miazgę. Wziął głębszy oddech i z nadzieją na dobre funkcjonowanie własnej wyobraźni zaczął:
– „Explorer”, bo tak nazywał się statek pańskiego ojca, przestał być użyteczny, gdy założono wreszcie stałą bazę we wnętrzu wzgórza. Moran potrzebował pieniędzy na dalsze zakupy sprzętu, by kontynuować podwodne prace konstrukcyjne, więc zajął się najstarszym oszustwem świata, czyli nabieraniem towarzystw ubezpieczeniowych. Naciągnięcie społeczeństwa na parę dolców dla celów naukowych było dobrym wytłumaczeniem dla własnego sumienia. Zresztą prawdę mówiąc, sam uważam, że nabranie towarzystwa ubezpieczeniowego nie jest grzechem, a oszukiwanie urzędu podatkowego jest wręcz wskazane. Popłynął sobie więc „Explorerem” do Stanów, zapełnił ładownie złomem i został ubezpieczony tak wysoko, jak tylko się dało. Wszystko naturalnie pod zmienioną nazwą i z innym armatorem. Następnie przypłynął tu, otworzył zawory denne i stał się pierwszą ofiarą hawajskiego wiru, podczas gdy właściciele spokojnie zrealizowali polisę ubezpieczeniową. Interes przebiegł tak gładko, że gdy dobrzy naukowcy zeszli z tego świata i nie mogli protestować, rozkręcił go pan na dużą skalę, lecz przy nieco zmienionych zasadach Używał pan mianowicie cudzych statków, co miało dwie zalety: brak kosztów wstępnych przy zakupie statku i ładunku oraz pierwotny ładunek do zbycia. Cały pomysł jest niesamowicie dochodowy i śmiesznie prosty. Wystarczy zorganizować rzecz tak, by kilku pańskich ludzi weszło w skład załogi statku, który płynie ze Stanów na zachód do Indii lub krajów Orientu. Zachodnia linia żeglugowa biegnie przez pańskie podwórko, a to nie tylko ułatwia pozbycie się statku, ale i dóbr made in USA na czarnym rynku. Pańscy ludzie z załogi muszą tylko w oznaczonym czasie opanować sterówkę, zboczyć z kursu o parę stopni i dać maszynowni rozkaz „maszyny stop”. Potem mogą sobie spokojnie stać i patrzeć. Mogą też wziąć udział w wyrzynaniu załogi statku, pomagając desantowi, który za pomocą kotwiczek abordażowych opanowuje jednostkę, podpływając doń pod wodą. Praktycznie morderstwo doskonałe, bo nikt nigdy nie znajdzie wraku takiego statku. Ciała wędrują za burtę, statek po przemalowaniu i drobnych zmianach w wyglądzie płynie gdzie indziej jako całkiem nowa jednostka i opycha tanio cały ładunek. Problemy mogą powstać jedynie wówczas, gdy ładunek jest zbyt trefny. Wtedy wędruje też do morza, a statek wykonuje parę przemytniczych rejsów. Potem wracamy do oryginalnej koncepcji, czyli jednostka ginie w morzu, ale tak, by łatwo dało się z niej wydobyć w razie potrzeby części zamienne. Pan kasuje ubezpieczenie. Bukanierzy zazdrościliby panu pomysłowości. Przy pańskiej organizacji oni byli po prostu bandą przygłupich doliniarzy. Prawie cały świat uwierzył, że tu na dnie leży prawie czterdzieści statków, podczas gdy w rzeczywistości jest ich ledwie połowa, gdyż każdy istniejący wrak co najmniej dwa razy figuruje na listach. Raz pod oryginalną nazwą, a drugi raz pod pańską.
– Przyznaję, że sporo pan wie. – Głos był ironiczny, ale kryły się w nim nutki uznania.
– Doskonałym pomysłem była „Lillie Marlene” – ciągnął spokojnie Pitt. – Okolica zaczynała być zbyt popularna. Zbyt wiele jachtów szukało na własną rękę zatopionych skarbów. Kwestią czasu było, aż któryś natknie się albo na wrak, albo na zbocze góry, co położyłoby kres pańskiemu przedsięwzięciu. Wymyślił więc pan sposób, by wystraszyć konkurencję i to przyznaję, sposób, na który sam dałem się w pewien sposób nabrać. Moje uznanie. Ta sprawa była doskonale pomyślana i przepraszam za zwrot, wykończona. Straż przybrzeżna, Navy, marynarka handlowa, dosłownie wszyscy uwierzyli w meldunek o niesamowitym odkryciu na pokładzie jachtu. Jako rzecznik prasowy zrobiłby pan karierę: opis musiał dotrzeć i zadziałać na każdego prawdziwego marynarza na Pacyfiku. Statki zaczęły omijać ten rejon jak zapowietrzony. Nazwano go nawet hawajskim wirem. Nikt nie domyślał się prawdy, a była ona równie prosta jak przy poprzednich pomysłach: to pan albo któryś z pańskich ludzi po wybiciu załogi nadawał z pokładu jachtu przerażające meldunki. „San Gabriel” był pana statkiem i to pańska załoga załatwiła ludzi z „Lillie Marlene”, a potem zainscenizowała to małe przedstawienie. Wybuch jachtu wraz z załogą pryzową był pięknym finałem. Tak naprawdę to nie było żadnego wybuchu, a jednostka po remoncie i zmianie wyglądu dokuje sobie w jakiejś mieścinie, bo żal było zatopić tak zgrabny stateczek. Prawdopodobnie w Honolulu z nową nazwą i nowym właścicielem, który jest też oficjalnym właścicielem innych pańskich statków. Zaraz, jak to było? Aha, The Pisces Metals Company? Delphi zesztywniał nagle.
– To pan wie o Pisces Metals?
– Przecież mówiłem… – Pitt uśmiechnął się zimno. – Wszyscy wiedzą i pewnie o tej porze wszystko, co ta firma posiada, jest zajęte przez wojsko czy inne firmy Wuja Sama. Nadajnik na Maui, wodnopłatowiec, jacht… Widzi pan, interes był doskonały i praktycznie nie do wykrycia. Nawet gdy któraś ofiara zdołała nadać SOS, to nadajnik ją zagłuszał albo podawał fałszywą pozycję. Tylko że poczuł się pan zbyt pewnie i zaczął popełniać błędy.
– Tacy jak pan powinni ginąć za młodu – stwierdził dotknięty do żywego Delphi. – I to na pewno nie lekką śmiercią.
– O czym to ja…? Aha, błędy. Chociażby ten obleśny półgłówek w ciężarówce. To naprawdę była toporna próba jak na kogoś z pańskim stylem. Myślę, że zaczęło się panu spieszyć, gdy Cinana przekazał wieść o moim czasowym przeniesieniu do sto pierwszej Floty. Po fiasku Summer byłoby źle, gdybym rozpoczął prywatne śledztwo, a znacznie gorzej, gdyby Adrienne dodała swoje. Trzeba było szybko się pozbyć starego Pitta, więc zaczął pan improwizować, a to jest coś, co panu zdecydowanie nie wychodzi.
– Jest pan sprytnym człowiekiem – powiedział powoli Delphi. – Znacznie sprytniejszym niż początkowo sądziłem, ale teraz to nie ma większego znaczenia. Przyznam, że blef prawie się panu udał, wpadł pan na drobiazgu: to nie ojciec wymyślił sposób, to ja. On był całkowicie uczciwym człowiekiem i miał pecha; wraz z pozostałymi naukowcami zginął w zalanym tunelu po awarii pompy przy końcu prac osuszających. Sam byłem zmuszony zaplanować i przeprowadzić całą operację z „Explorerem”, by móc wykończyć to, co oni zaczęli. Popełniałem błędy, ale zawsze udało mi się na czas je naprawić. Blef się nie udał, panie Pitt, a to dlatego, że kapitan Cinana informował mnie do końca o tym, co się dzieje w sto pierwszej Flocie. Hunter nie mógł poskładać tego wszystkiego w jedną całość w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. – Przerwał na chwilę, masując zmarszczone czoło i dodał: – Największą moją pomyłką, i to niewybaczalną, jak się okazało, był pan. Trzydzieści lat doskonałej izolacji, którą udało się prawie zniszczyć, i to jednej osobie.
– Trzydzieści lat to i tak za długo jak na taką odrażającą zbrodnię – odparł Pitt spokojnie. – Poza tym wszystkie operacje, w których chodzi wyłącznie o zysk, kończą się w ten sam sposób z powodu zbytniej chciwości. To nie ja pana zniszczyłem; sam się pan wykończył, porywając się na więcej niż mógł pan strawić. Największym błędem było porwanie „Starbucka”. Porywanie co jakiś czas handlowych trampów to jedna rzecz, a zupełnie inna rzecz to zabranie Wujowi Samowi najnowszej pływającej zabawki. W pierwszym przypadku straż przybrzeżna przeprowadzi przez krótki czas pobieżne poszukiwania i zakończy sprawę, klasyfikując ją jako zaginięcie z nieznanych przyczyn. Natomiast gdy ginie okręt, US Navy nigdy nie przestanie go szukać, dopóki nie odnajdzie wraku lub nie wykryje prawdy o porwaniu. Nie ma znaczenia, ile czasu to potrwa. Taka jest tradycja.
– Gdyby ten dureń Dupree trzymał się oryginalnego kursu – mruknął Delphi, wpatrując się w podwodny pejzaż za szybą. – Zamiast tego całego zamieszania miałbym nadal święty spokój, Amerykanie swoją zabawkę, a on i jego ludzie cieszyliby się życiem. Widzi pan, majorze, najśmieszniejsze jest to, że ja nie planowałem i nie chciałem porywać tego okrętu. Była to jedyna improwizacja, do której zmusił mnie los.
– Jak pan tego dokonał? – Głos Pitta był spokojny, choć oczy stały się lodowate, gdy usłyszał o losach załogi. – Jak zdołał pan porwać atomowy okręt podwodny płynący w zanurzeniu na pełnym morzu?
– To akurat było najprostsze. Mam na myśli samo porwanie, kłopoty zaczęły się później. Przeciągnęliśmy na jego drodze grubą stalową linę, która wplątała się w śruby i unieruchomiła to cudo techniki. Gdy przestał dryfować gnany siłą rozpędu, otworzyliśmy od zewnątrz zbiorniki balastowe i musiał osiąść na dnie. Sygnały radiowe były wygłuszone, boje transmisyjne przechwytywane wraz z kapsułami, zanim dotarły na powierzchnię, a fałszywe pozycje podawane do Pearl Harbor. Było to nużące, bo moi ludzie cały czas musieli pilnować okrętu, by przechwytywać próby komunikacji i uniemożliwiać usiłowania ucieczki członków załogi. Trwało to parę miesięcy, ale gdy zapasy żywności się skończyły i ludzie byli wycieńczeni i głodni, wejście do środka i „posprzątanie” nie było już takie trudne.
– Bagatelka – sarknął Pitt. – „Starbuck” był największym pańskim osiągnięciem. Niezłe ukoronowanie kariery. Wypompowanie wody z zalanych przedziałów, bo to pan eufemistycznie określił jako „sprzątanie”, zajęło kilka dni. Miał pan okręt zupełnie jak nowy, tylko na głębokości stu osiemdziesięciu stóp. I problem: co z nim zrobić? Z początku zastanawiało mnie, że nic pan z nim nie zrobił. Dopiero potem mnie oświeciło: miał pan najnowocześniejszy okręt podwodny, kompletny i z pociskami atomowymi o paręset jardów od progu i nie mógł go pan ruszyć o cal, bo nie wiedział pan jak. Za wcześnie pozabijał pan oficerów i załogę, a biedny Farris oszalał i nie było zeń pożytku. Po śmierci ojca i pozostałych był pan jedynym człowiekiem obdarzonym inteligencją w tym towarzystwie. Cała organizacja oparta jest na ślepym posłuszeństwie, ale to wykonawcy, nie myśliciele. I pomysł, by dostarczyć „Starbucka” Rosjanom czy Chińczykom za okrągłą sumkę spalił na panewce, no bo nie mógł ich pan tu zaprosić, by go sobie wzięli.
– Każdy może się przeliczyć – odparł spokojnie Delphi. – Strata Farrisa nie była aż tak tragiczna, jak ją pan przedstawił.
– A co się przytrafiło „Andriejowi Wyborgowi”? Czyżby Rosjanie zdecydowali, że między złodziejami nie ma zasad i próbowali porwać „Starbucka”?
– Tym razem całkowite pudło, majorze. – Delphi delikatnie pomasował nerkę, w którą dostał kopniaka. – Kapitan „Wyborga” musiał mieć ten rejon na oku, a podejrzenia wzbudził postój waszej „Marthy Ann”. Przypłynął węszyć i nie miałem wyboru.
– Utrata „Marthy Ann” musiała pana ciężko zaboleć – zauważył złośliwie Pitt.
– Niestety, nasze straty przy jej zdobyciu były spore – przyznał Delphi ze złym błyskiem w oku. – Polecenie powrotu zostało wydane, zanim moi ludzie zdołali przerwać zdalne sterowanie, a przyznaję, że nie pomyślałem o monitorowaniu częstotliwości radiowych po zajęciu statku.
– Mógł pan ją po prostu wysadzić.
– Nie było czasu. Cinana ostrzegł nas o helikopterach, gdy były już w drodze. Zdołaliśmy jedynie zabrać zabitych i zniknąć.
– Coś ostatnio się panu nie udaje – rzekł lekkim tonem Dirk.
– Pan był na pokładzie i to pan zabił najwięcej moich ludzi i wywiózł załogę tym przeklętym helikopterem. To pan ostatnio psuł moje plany.
– Zamknij się! – warknął Pitt z nienawiścią. – Nie prosiłem o udział w tym cyrku, przyjechałem tu na wakacje. Sam mnie pan zaprosił do zabawy.
Delphi skrzywił się i niespodziewanie zmienił temat.
– Po co pan tu przybył? Nie wodował pan akurat w tym miejscu przypadkiem. Jaki cel ma pańska misja?
– Uratować Adrienne Hunter.
– Kłamstwo!
– Wypchaj się pan. Parę minut temu sam pan przyznał, że nie kłamię, gdy dam słowo.
Oczy gospodarza rozszerzyły się nagle. Zrozumiał. Spoliczkował zaskoczonego Pitta, który zatoczył się na ścianę, ale nie upadł.
– „Starbuck”. – Głos Delphiego był spokojny jak śmierć i równie groźny. – Stwierdził pan, że okręt jest sprawny, zabił dwóch moich ludzi i uciekł z Farrisem, a teraz przywiózł pan załogę, by zabrać „Starbucka”.
– Uczciwie przyznaję, że trafił pan w sedno – stwierdził z uśmiechem Pitt.
Summer spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami, w których widniał podziw.
– Tak jak przyrzekłem, mówię prawdę – dodał Pitt. – Przywiozłem załogę podwodniaków z US Navy, aby doprowadziła okręt do stanu pełnej używalności. Podczas gdy tu sobie miło gawędzimy o pańskich wyczynach w świecie zbrodni, powinni spokojnie unieść go z dna i odpłynąć. Jest za jedenaście minut piąta, więc będą o jakieś dwadzieścia mil na południe. Fortuna bywa zmienna, ale dziwię się, że jest pan zaskoczony przebiegiem wydarzeń. Tym razem nie mogło się panu udać. Pentagon jest konsekwentny. Jednego nie mógł pan przewidzieć: za jedenaście minut USS „Monitor” odpali taktyczną rakietę klasy Hyperion z głowicą nuklearną prosto w miejsce, w którym akurat się znajdujemy. Za mniej więcej kwadrans wszyscy zginiemy.
– Tych ścian nic nie ruszy. – Delphi już doszedł do siebie. – Proszę się rozejrzeć, majorze. To nie koral, to granit kwarcowego typu. Najtwardszy granit na ziemi. To materiał wytrzymalszy od zbrojonego betonu.
– To prawda, ale nawet zbrojony beton nie wytrzymuje bezpośredniego trafienia, jeżeli nie jest chroniony grubą warstwą ziemi. A tu wystarczy jedno pęknięcie i tysiące ton wody załatwi resztę, zamieniając ten tunel w śmiertelną pułapkę i miażdżąc wszystko. Co nie zostanie zmiażdżone, zostanie zatopione i to naprawdę szybko.
– To się nazywa wyobraźnia – przyznał z uznaniem olbrzym. – Tylko nikt nie odpali żadnej rakiety, jak długo jest tu pan, kapitan Giordino i panna Hunter. Jesteście moim ubezpieczeniem.
– Przeterminowanym. O tym, że my dwaj tu jesteśmy, nie wie nawet Hunter, a decyzję o wystrzeleniu Hyperiona i załatwieniu sprawy podjęto w Stanach, a nie tu, na Hawajach. Jeżeli uważa pan, że Hunter poinformował ich o porwaniu córki, to jest pan w grubym błędzie. Ten typ zawsze będzie stawiał obowiązek na pierwszym miejscu. Decyzję podjął już wczoraj, dlatego wybraliśmy się tu z Alem po panienkę. Takie są fakty, Delphi. To koniec.
Spokój powoli zaczął znikać z ponurej twarzy olbrzyma. Spojrzał na Pitta niepewnie.
– Słowa. To tylko słowa. Niczego nie jest pan w stanie udowodnić – odparł.
Pitt zdecydował się rzucić na stół asa – mając siedem minut i tak niczego nie ryzykował.
– Chce pan dowodu, że to co powiedziałem, to nie plotki? Proszę bardzo: niech pan sprawdzi w radiostacji, a okaże się, że stacja na Maui od ponad kwadransa jest w rękach piechoty morskiej. Admirał Hunter mniej więcej od tego czasu próbuje się z panem skontaktować, by uzgodnić warunki kapitulacji.
Reakcja Delphiego zaskoczyła Pitta zupełnie: zamiast pognać do radiostacji, siedział przez chwilę nieruchomo, po czym wybuchnął śmiechem; po policzkach pociekły mu łzy.
– Dureń! – wykrztusił wreszcie, z trudem opanowując wesołość. – A mówiłem, że to blef. Przyznaję, że prawie się udał, bo o tym nie mógł pan wiedzieć. Ani pan, ani Hunter, ani reszta. Minęło zbyt mało czasu, by sprawa mogła się wydać. Stacja na Maui nie należy do mnie od sześciu tygodni. Sprzedałem ją Rosjanom i to nie ja podsłuchiwałem wasze rozmowy. Owszem, do określonego dnia, czyli do wczoraj, współpracowaliśmy i zagłuszenia waszych transmisji były moją sprawą, ale to już przeszłość. Za sprawną radiostację tak blisko jednej z głównych baz US Navy zapłacili naprawdę dobrze. Zależało im na tym, aby dowiedzieć się, gdzie jest „Starbuck”. Dowiedzieli się w końcu dzięki panu, ale zbyt późno. Doskonała zagrywka, nie sądzi pan, majorze? Do samego końca nie mieli pojęcia, że współpracują z kimś, kto posiada poszukiwany przez nich okręt. Nawet jeśli mówił pan prawdę i liczył na ratunek w ostatniej chwili, to przykro mi, ale nic z tego; nie będzie wiadomości od admirała Huntera i nie będzie negocjacji. Nawet jeżeli piechota morska zajęła radiostację, to mój nadajnik tutaj jest już rozmontowany. Poza tym opuszczam to miejsce, gdyż po pierwsze panuje tu ostatnio zbyt duży tłok, a po drugie przestało być użyteczne. Od jutra firma pod inną nazwą będzie działać w zupełnie innej bazie. Poza tym, prawdę mówiąc, nie wierzę w to, co mi pan powiedział, zwłaszcza o tej rakiecie. Według pana „Starbuck” powinien być w drodze na południe. Otóż śmiem w to wątpić, a to z dwóch powodów. Miał pan rację, że bez wyszkolonej załogi nie da się uruchomić i opanować tak skomplikowanego urządzenia jak atomowy okręt podwodny, ale jest jeszcze drugi problem i aż dziw bierze, że nikt w US Navy na to nie wpadł: okręt ma puste zbiorniki balastowe, a mimo to nie można go ruszyć z miejsca. Miesiące bezruchu spowodowały powstanie takiego podciśnienia czy zassania, nazwa nie ma tu akurat znaczenia, pomiędzy dnem kadłuba a piaskiem, że nic poza solidną operacją ratowniczą nie ruszy go z miejsca. To jeden powód; drugim zaś jest to, że pańscy podwodniacy są już albo martwi, albo w niewoli, gdyż okrętu pilnuje siedmiu moich najlepszych ludzi i to takich, którzy lubią zabijać. Widzi pan, byłem pewien, że wasza marynarka nie zostawi mnie w spokoju i spróbuje odebrać mi okręt. Przykro mi, majorze, ale przeciwko tej siódemce pańscy technicy mają szansę jak jeden do tysiąca.
Pitt bez słowa rzucił się na niego, próbując ostatniej szansy. Na stole leżał rewolwer; jeżeli zdoła go złapać i użyć Delphiego jako zakładnika, mogą jeszcze stąd wyjść. Jeżeli nie – są już martwi. Nagle poczuł gwałtowne uderzenie w lewe ramię i wylądował na podłodze. Jeden ze strażników trafił go z pistoletu-rękawiczki.
Summer pisnęła i skuliła się przy ścianie. Chciała podejść do niego, ale jedno spojrzenie ojca unieruchomiło ją. Giordino nawet nie drgnął. Dirk, spojrzawszy na niego, dostrzegł porozumiewawcze mrugnięcie oznaczające, że Al ma jakiś plan.
– Niech się pan cieszy – warknął Pitt, trzymając się za przestrzeloną rękę. – Wygrał pan bitwę, ale do zwycięstwa w wojnie jeszcze daleko.
– Znów pudło, majorze. Ma pan dziś pecha, choć przyznaję, że to nie pańska wina. Ma pan wyjątkowy talent do kłamstw. Nie chciałbym spotkać się z panem przy pokerze, ale to już mi nie grozi. Wracając do tego, co i jak wygrałem. Dzięki „Starbuckowi” zdołałem zebrać wystarczające fundusze, by zająć się mniej ryzykownymi operacjami. „Starbuck” jest już sprzedany. Jutro nastąpi oficjalne przekazanie go nowym właścicielom, którzy są w drodze. Pewien jestem, że wiedzą, jak wykorzystać okręt i rakiety.
– Szantaż atomowy. Pan jest szalony!
– Szantaż atomowy? Majorze, to może się zdarzyć tylko w głupawych powieściach szpiegowskich. Naprawdę spodziewałem się po panu czegoś więcej. Nie miałem i nie mam ochoty nikogo szantażować użyciem broni atomowej. To się po prostu nie opłaca, a jak powinien już pan wiedzieć, moim głównym i jedynym celem są dochody. Poza tym, niezależnie od pańskiego przeświadczenia, nie lubię zabijać kobiet i dzieci. To barbarzyństwo. Mężczyzna to zupełnie co innego, może się bronić i jest to doskonała forma polowania. Natomiast wracając do „Starbucka”, to mamy najprostsze i najbardziej logiczne rozwiązanie: sprzedałem go jednemu z arabskich mocarstw naftowych, nie ma znaczenia któremu. Zapłacili rozsądną cenę bez większych targów.
– Szaleństwo! Jest pan całkowicie, absolutnie i nieuleczalnie obłąkany – stwierdził ze smutkiem Pitt.
Wiedział, że to tylko puste słowa. Delphi mógł być psychopatą, ale na pewno nie był szalony. To co mówił, miało sens. Każdy bogaty kraj arabski marzył o posiadaniu własnej broni nuklearnej. Przy bogactwie emiratów, cena była sprawą marginalną.
– Wkrótce zresztą będziemy mieli pewność. – Delphi podszedł do interkomu i polecił: – Przygotować mój statek. Będę w doku za pięć minut. – Odwrócił się do Pitta i dodał: – Inspekcja osobista na „Starbucku”. Jeżeli ktoś z pańskich podwodniaków przeżył, to przekażę mu od pana pozdrowienia.
– Strata czasu.
– Wątpię. Okręt leży tam nadal.
– Nawet jeżeli tak, to Navy nigdy z niego nie zrezygnuje; nie mogąc go odzyskać, zniszczy go.
– Za parę godzin nie będzie miała nic w tej kwestii do powiedzenia. Owszem, mogliby posłać tu rakietę, gdyby sytuacja była taka jak teraz, ale za kilka godzin będzie tu arabska flotylla ratownicza. To międzynarodowe wody i US Navy nie zaryzykuje wywołania światowego konfliktu atomowego, tylko po to, aby odzyskać wrak. Wasz Departament Stanu nigdy się na to nie zdecyduje. Będą próbowali negocjacji z Arabami. Wynik naprawdę mnie nie obchodzi. Ledwie nurkowie stwierdzą, że okręt jest na miejscu i jest suchy, moje znaleźne zostaje odblokowane z konta. Jest to kwota ośmiuset milionów funtów.
– Nie doczeka pan tego radosnego faktu. Za kilka minut będzie pan martwy – syknął Pitt.
Delphi spojrzał mu w oczy – ziejąca z nich niechęć i lodowata wrogość były przerażające.
– Doprawdy? – Odwrócił się z wysiłkiem i podszedł do drzwi. – Skoro mam umrzeć, panie Pitt, to przynajmniej z satysfakcją, że pana ten los spotkał przedtem. Wrzućcie ich do morza! – Ostatnie zdanie skierowane było do dwóch strażników. W progu odwrócił się ze złośliwym uśmiechem. – Tym razem żegnam pana ostatecznie, majorze Pitt, i dziękuję za nader rozrywkowy poranek.
Zamknął za sobą drzwi i zapadła cisza. Pitt spojrzał na zegarek – była czwarta pięćdziesiąt osiem.