Rozdział 14

Przestarzały samolot Douglas C-54 stał na początku pasa startowego skierowany nosem ku wstędze czarnego asfaltu obramowanej lampami pozycyjnymi. Skrzydła i kadłub wibrowały w takt pracy czterech silników, których śmigła cięły powietrze cichej i spokojnej nocy. Nagle stary samolot drgnął i nabierając szybkości, zaczął kołować po asfalcie, błyskając odbiciem lamp w aluminiowym poszyciu. Rozbieg był długi, ale w końcu maszyna oderwała się od ziemi i weszła w łagodny zakręt wokół Diamond Head, kierując się na północ.

Siedzący w kokpicie Pitt zmniejszył obroty silników, sprawdził przyrządy i zadowolony pokiwał głową: maszyna była stara, ale doskonale utrzymana i nie powinna sprawić kłopotów.

– Miałem cię zapytać, asie przestworzy, czy kiedykolwiek wodowałeś na pełnym morzu nie przystosowanym do tego celu samolotem? – doleciało z fotela drugiego pilota, gdzie spoczywał krępy mężczyzna z potężną klatką piersiową i szerokimi barami.

– Ostatnio? Nie przypominam sobie.

Mężczyzna wbił dłonie w czarne, kręcone włosy i jęknął:

– Boże, dlaczego znowu dałem się zrobić w balona? – Po czym nagle uspokoił się i błyskając bielą wspaniałego uzębienia, rzucił w stronę Pitta: – Przypuszczam, że to dlatego, że mam tak miękkie serce i wszyscy to wykorzystują.

– Nie wciskaj mi kitu – warknął Dirk. – Znam cię od przedszkola i wiem, że wcale tak nie jest.

Al Giordino opadł w fotel z urażoną miną.

– Naprawdę? A co z tymi paroma tygodniami, kiedy tyrałem jak głupi osioł, sprzedając kwiatki na ulicy, żeby zaprosić na tańce w szkole tę uroczą blondynkę?

– Właśnie, co?

– Jezu, to jest tupet… Właśnie, co? – sparodiował głos Pitta. – Łachudra! Kiedy przyszliśmy na zabawę, powiedziałeś jej, że mam syfa i przez resztę wieczoru nie chciała nawet na mnie spojrzeć!

– A tak, pamiętam – zachichotał Pitt. – Nawet nalegała, żebym ją odprowadził do domu. Wspaniałe ciało i bardzo towarzyska. Naprawdę szkoda, że się nie dogadaliście.

Twarz Giordino wyrażała osłupienie.

– Szarmancka łajza! – sapnął. – Przez ciebie siedzę w tej trumnie, robiąc wycieczkę w jedną stronę do piekła, i jeszcze się ze mnie nabijasz?

Roześmiali się. Poświata rzucana przez podświetlone instrumenty nadawała ich twarzom niesamowity wyraz. Obaj znali się od dawna i od dawna się przyjaźnili. Kończyli te same szkoły w tym samym roku i często umawiali się z tymi samymi dziewczynami. Al był niewysoki – pięć stóp i cztery cale, o oliwkowej cerze odziedziczonej, podobnie jak czarne kędziory, po włoskich przodkach. Stanowili dokładne przeciwieństwo tak w wyglądzie, jak i w usposobieniu, lecz doskonale do siebie pasowali. Był to zresztą główny powód, dla którego Pitt, gdy zgodził się na pracę w NUMA, zastrzegł sobie, że Al będzie jego zastępcą. Ich eskapady, które częstokroć przyprawiały admirała Sandeckera o ból głowy, były słynne zarówno w firmie, jak i poza nią.

– Czy dowódca lotniska Hickam nie będzie trochę poirytowany, gdy stwierdzi, że rąbnęliśmy jego osobistą maszynę dyspozycyjną? – zainteresował się Giordino.

– Zwariuje ze szczęścia. Ledwie rozbijemy ten zabytek, czym prędzej wystąpi oficjalnie o przydział nowego odrzutowca transportowego.

Al gwizdnął, a po chwili jęknął marzycielsko:

– Mieć własny samolot… Taki na przykład B-17 z królewskim łożem i barem na całą ścianę.

– I pewnie pokryłbyś znaki US Air Force króliczkami z „Playboya”?

– Niegłupi pomysł – ucieszył się Al. – W nagrodę pozwalałbym ci od czasu do czasu go pożyczać. Naturalnie za niewielką opłatą.

Pitt zrezygnował z dalszej dyskusji. Spojrzał przez boczne okno na widniejące w dole morze. Waśnie mijali jakiś frachtowiec płynący na północny wschód ku San Francisco. Na czarnej jak atrament tafli oceanu nie było widać pieniących się fal. Spokojne morze było najlepsze do wodowania, ale też bardzo utrudniało właściwą ocenę wysokości.

– Daleko jeszcze do twojej nowej zabawki? – spytał Al.

– Pięćset mil.

– Przy tempie, do jakiego zmuszasz tego dziadka, to będziemy tam za niecałe dwie godziny. – Giordino oparł stopy o deskę rozdzielczą, usiłując się wygodniej usadowić. – Mamy stałą wysokość dwunastu tysięcy stóp. Kiedy chcesz zacząć zniżanie?

– Za mniej więcej godzinę i czterdzieści minut. Założę się, że mają radar i nie chciałbym rezygnować z niespodzianki, którą powinna stanowić nasza obecność.

Giordino gwizdnął przeciągle.

– Wychodzi na to, że powinniśmy trafić przy pierwszym podejściu – mruknął.

– Amen. Bo drugiego może nie być.

– Może się uda, jeśli ten podwodny nadajnik nie przestanie działać. – Al pochylił się, patrząc uważnie na jeden z zegarów na tablicy.

Pitt przyjrzał mu się również. Był to radionamiernik nastawiony na częstotliwość nadajnika, który Boland zostawił przy wraku. Poprawił lekko kurs, by igła uspokoiła się dokładnie w oznaczonym miejscu i poinformował towarzysza:

– Sygnał powinien być tym mocniejszy, im bliżej będziemy.

– Ty się martw, żeby posadzić nas nie dalej jak pięćset jardów od niego, a Selma Snoop już nas poprowadzi dalej. – Giordino poklepał czule niewielkie, błękitne pudełeczko w wodoszczelnym opakowaniu; była to bateryjna wersja radionamiernika przymocowana do skórzanego paska.

– Sprawdziłeś ją chociaż?

– Działa – zapewnił cierpliwie Al. – Już ci mówiłem, posadź nas pięćset jardów od nadajnika, a ja doprowadzę wycieczkę do „Starbucka”.

Pitt uśmiechnął się uspokojony. Pomimo niefrasobliwej pozy Al był perfekcjonistą. Dał mu znak i zdjął dłonie ze sterów, które Giordino przejął w milczeniu. Dirk nieco zesztywniały wstał z fotela i wszedł do kabiny pasażerskiej.

W pluszowym komforcie osobistego samolotu generała dowodzącego główną bazą lotnictwa na Hawajach siedziało dwudziestu mężczyzn. Była to najprawdopodobniej najbardziej zrezygnowana dwudziestka w promieniu kilkuset mil. Co prawda wszyscy zgłosili się na ochotnika pociągnięci wizją przygody, ale było to na ziemi, a nie dwanaście tysięcy stóp nad wodą. Ubrani byli w gumowe kombinezony płetwonurków i rozpięli suwaki prawie do pępka, by umożliwić dostęp świeżego powietrza. Pocenie się w tym stroju, co wiedział z własnego doświadczenia, nie należało do przyjemności. Za fotelami spoczywały rozmaitego kształtu pakunki przywiązane do kółek w podłodze, a na samym końcu leżały dobrze osłonięte i przymocowane akwalungi.

Blondyn o skandynawskich rysach siedzący najbliżej drzwi do kabiny pilotów, spojrzał na Pitta i uśmiechnął się smutno.

– Czyste szaleństwo. – Komandor porucznik Samuel Crowhaven sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. – Taka obiecująca kariera na okrętach podwodnych wyrzucona w diabły z powodu katastrofy lotniczej na środku oceanu.

– To naprawdę nie takie trudne – uspokoił go Pitt. – Trochę trudniejsze od parkowania po pijanemu we własnym garażu, ale tylko trochę. Nie ma sensu dramatyzować.

Zaskoczony Crowhaven zmarszczył brwi.

– Trochę trudniejsze… Pan chyba żartuje!

– Posadzenie tego pudła na wodzie to moja sprawa, zgoda? Na pańskim miejscu niepokoiłbym się tym, co będzie później.

– Ja tam jestem zwykłym inżynierem w stopniu oficera – odparł niewzruszenie komandor. – I nie zamierzam się bawić w komandosa. To nie moja branża.

– Przyrzekłem posadzić was bezpiecznie, a Al obiecał doprowadzić was do okrętu. – Głos Pitta był cichy, ale wyraźny. – Dalej to już wasz cyrk i wasze małpy.

– Jest pan pewien, że okręt jest suchy?

– Już to przerabialiśmy, ale powtórzę, by pana uspokoić. Gdy go opuszczałem, był suchy, poza przednim przedziałem torpedowym.

– Jeśli nikt tam nie grzebał, będę w stanie wypompować wodę z tego przedziału i uruchomić okręt w ciągu czterech godzin.

– Ma pan na to cztery i pół godziny, co zostawia tylko pół godziny marginesu.

– Niewiele, ale powinno starczyć. To i tak nie zmienia faktu, że jest to czyste szaleństwo.

– Zdaje pan sobie naturalnie sprawę, że możecie być zmuszeni, by wywalczyć sobie drogę do wnętrza okrętu?

– Już powiedziałem, że nie jestem komandosem. Dlatego zaprosiłem do współpracy zawodowców. – Crowhaven wskazał kciukiem za siebie na ostatni rząd foteli. – Wszyscy mi zawsze mówili, że nie ma to jak ludzie z SEAL.

Pitt spojrzał na pięciu mężczyzn wskazanych przez podwodniaka – pełen zespół oddziałów uderzeniowych US Navy. Ich wygląd wzbudzał szacunek, w przeciwieństwie do reszty byli spokojni. Siedzieli odprężeni, a dwóch nawet spało. Widać było, że mieli stalowe nerwy. Przeszli szkolenie do walki w każdych warunkach i zazwyczaj przy przewadze przeciwnika.

– A pozostali? – Pitt przeniósł wzrok na Crowhavena.

– Podwodniacy. Niewielu jak na okręt tej wielkości, ale jeśli ktoś zdoła doprowadzić „Starbucka” do Pearl Harbor, to właśnie oni. Oczywiście przy założeniu, że przynajmniej jeden reaktor jest na chodzie. Jeśli musielibyśmy zaczynać od uruchomienia reaktora, to nie ma żadnej możliwości, żeby zdążyć na czas.

– Jeden działa – uspokoił go Pitt, nadrabiając miną.

W rzeczywistości nie było sposobu przewidzieć ani stanu, w jakim w tej chwili był „Starbuck”, ani tego, czy reaktor nadal funkcjonował. Istniała nawet poważna wątpliwość, czy okręt nadal jest na miejscu, chociaż prawdopodobieństwo, że tamci zdołali go gdzieś przesunąć, było niewielkie. Jedyne co mogli zrobić, to czekać i mieć nadzieję.

– Gdybyście mieli problemy i nie zdołali go ruszyć do czwartej trzydzieści, to zbierajcie się w diabły. Lepiej popływać trochę, zanim helikoptery was znajdą niż siedzieć w puszce, z której niewiele zostanie – przypomniał.

– Nie jestem bohaterem – uspokoił go podwodniak. – Nie musi się pan martwić o to, czy będę dbał o własną skórę.

Pitt poklepał go po ramieniu i wrócił do kokpitu.


Admirał Hunter po raz dwudziesty w ciągu ostatniej godziny spojrzał na zegarek i nerwowo zdusił niedopałek w wypełnionej do połowy popielniczce. Wstał i nerwowo podszedł do mapy rozwieszonej na jednej ze ścian głównej sali bunkra, po czym odwrócił się do Denvera siedzącego w niedbałej pozie z nogami na oparciu krzesła. Komandor ani na moment nie zwiódł Huntera obojętnym wyrazem twarzy, admirał wiedział, że Denver jest równie zdenerwowany jak on sam. Gdy w głośniku rozległ się głos Pitta, komandor poderwał się na nogi.

– Tatusiu, tu Dzieciak, słyszycie mnie? Over.

Hunter i Denver pochylili się nad radiotelegrafistą niczym para wygłodniałych sępów.

– Tu Tatuś. Słyszę cię doskonale. Over.

– Zbliżam się do flagi, załoga gotowa. Over.

Znaczyło to, że lecą już na minimalnym pułapie i zaczynają ostatni etap lotu przed wodowaniem w pobliżu pozycji „Starbucka”.

– Do zobaczenia w… – głos zamilkł w pół zdania.

– Dzieciak, tu Tatuś. Odezwij się. Over. – Hunter wyrwał operatorowi mikrofon.

W głośniku panowała cisza. Dopiero po dłuższej przerwie odezwał się znacznie silniejszy i nieco zniekształcony głos:

– Tatusiu, przepraszam za przerwę. Jakie są polecenia? Over.

Hunter i Denver spojrzeli na siebie i nagle pobladli.

– Polecenia? – powtórzył wolno Hunter. – Oczekujesz na polecenia?

– Tak, proszę podawać. Over.

Wolno, jakby w transie, admirał odłożył mikrofon i wyłączył nadajnik.

– Jezu, mają nas – stwierdził mechanicznie.

– To nie był Pitt – rzekł zmienionym głosem Denver. – Radiostacja Delphiego musiała namierzyć transmisję. Zagłuszyli Pitta i władowali się na naszą częstotliwość.

Hunter powoli opadł na fotel.

– Nigdy nie powinienem był się zgodzić na ten wariacki plan – westchnął. – Teraz nie ma sposobu, żeby Crowhaven zdołał się z nami skontaktować z pokładu „Starbucka”.

– Może nadawać kodem przez komputer szyfrujący – podsunął Denver.

– Nie może – zirytował się admirał. – Zapomniał pan, że dopiero po tym rejsie mieli zainstalować go na „Starbucku”. Mogą używać tylko radia i dopóki komandosi nie załatwią tego nadajnika, to Delphi może słuchać i włączać się w każdą transmisję. Nawet jeśli nie zdaje sobie sprawy z tego, co planujemy, to będzie wiedział wszystko, zaledwie Crowhaven zacznie nadawać…

– I zaatakuje okręt albo rozwali go na kawałki – zakończył Denver.

– Niech ich Bóg ma w opiece. – Głos Huntera był ledwie słyszalny. – Bo to jedyne, na co mogą liczyć.


Pitt wściekłym ruchem zerwał słuchawki i rzucił je na podłogę.

– Skurwiel nas zagłuszył – warknął. – Jeżeli Delphi domyśli się, co jest grane, to zorganizuje nam tak gorące powitanie, że lepiej nie myśleć.

– To cudowne uczucie wiedzieć, że ma się takich przyjaciół jak ty – stwierdził Giordino.

– Szczęściarz. – Na twarzy Pitta nie było tym razem uśmiechu. – Myślę, że Hunter modli się teraz, żebyśmy przerwali misję.

– Nic z tych rzeczy – sprzeciwił się zupełnie poważnie Al. – Przeceniacie tego żółtookiego klowna. Założę się o skrzynkę porządnego trunku, że załatwimy, co mamy załatwić i znikniemy, zanim mu do głowy przyjdzie, że miał przyjemność z dwoma największymi złodziejami okrętów podwodnych na Pacyfiku.

– Skoro tak twierdzisz…

– Pomyśl logicznie: nikt zdrowy na umyśle nie wpadłby na pomysł, by dobrowolnie rozbijać całkiem dobry samolot, wodując na pełnym morzu i to w środku nocy… Naturalnie poza tobą, ale to przypadek kliniczny. Delphi myśli pewnie, że jesteśmy kolejnym lotem zwiadowczym i do rana niczego nie będzie podejrzewał.

– Lubię cię za ten nieustający optymizm.

– Mama zawsze mówiła, że to u nas rodzinne.

– A co z naszymi pasażerami?

– Nikt ich tu nie prosił, to raz. Teraz pewnie spisują testamenty, to dwa. A trzy, to dlaczego chcesz sprawić im zawód?

– Niech będzie, lecimy dalej. – Dirk popukał w wysokościomierz, którego strzałka płasko leżała na poziomie ziemi. Strzałka nie drgnęła, włączył więc reflektor lądowiskowy. W jego świetle, o kilkanaście stóp poniżej, widać było powierzchnię morza przesuwającą się z prędkością dwustu siedemdziesięciu mil na godzinę. Pitt wzruszył ramionami, założył inne słuchawki i przysłuchiwał się uważnie. – Sygnały z markera zbliżają się do maksymalnego poziomu – oznajmił. – Lepiej zajmijmy się przygotowaniami do lądowania, a raczej wodowania.

Giordino westchnął, leniwie odpiął pasy i podszedł do stanowiska mechanika pokładowego. Wziął z półki listę i podał Dirkowi.

– Poczytaj, a ja sprawdzę.

Lista składała się z zestawu czynności, które należało wykonać i spisu wskaźników, które należało sprawdzić przed zakończeniem lotu. Pitt odczytywał kolejne pozycje:

– Poziom mieszanki?

– W normie.

– Zawór zbiornika skrzydłowego i dopalacze?

– Zamknięty i wyłączone.

– To wszystko. – Pitt wyrzucił listę przez ramię, a gdy spadła z szelestem na podłogę, dodał: – Nikt już nie będzie jej potrzebował.

Giordino pochylił się nad przyrządami i wyjrzał przez szybę.

– Gwiazdy przed dziobem na horyzoncie gasną – prawie krzyczał, by Dirk zdołał go usłyszeć przez słuchawki.

– Mgła. – Pitt skinął głową.

Parę minut później zobaczyli na horyzoncie siną smugę. Pitt zmniejszył szybkość do stu dwudziestu mil.

– I oto magiczna chwila – szepnął, spoglądając przelotnie na Ala. Na twarzy Giordino nie było śladu strachu.

Są ludzie, których w chwilach niebezpieczeństwa trzeba prowadzić za rękę. Innych poraża groza, jeśli nie słyszą słów otuchy lub rozkazu. Giordino nie był żadnym z nich. Razem z Pittem pasowali do siebie jak dwa trybiki tej samej maszyny i każdy instynktownie zdawał sobie sprawę z zamiarów drugiego.

– Wysuń klapy o czterdzieści stopni i idź do kabiny pasażerskiej. Zachowuj się jak znudzony konduktor w autobusie, może ich to uspokoi.

– Postaram się o najlepsze ziewnięcie, jakie mam w repertuarze. – Al przesunął dźwignie klap i wstał. – Tymczasem, do zobaczenia po kąpieli.

Wiał boczny wiatr, który Pitt musiał skompensować przyrządami. W świetle reflektorów widać było przybliżającą się powierzchnię morza. Lepiej byłoby wodować bez tej iluminacji, ale było to zbyt ryzykowne. Pozostały jeszcze trzy mile. Musiał posadzić maszynę dokładnie przed mgłą i pozycją markera, by wytraciła rozpęd dokładnie nad celem, a nie poza nim. Zredukował szybkość do stu pięciu mil na godzinę.

– Spokojnie, tylko mnie teraz nie zawiedź – wyszeptał, nie zdając sobie sprawy, że myśli na głos.

Musiał uważać, by samolot znalazł się idealnie równolegle do powierzchni morza. Gdyby któreś ze skrzydeł opadło niżej i dotknęło wody, to… Łagodnie zniżył maszynę, próbując wylądować w zagłębieniu fal. Chciał wykorzystać pochyłość fali dla zmniejszenia kąta lądowania. Gdy maszyna po raz pierwszy zetknęła się z powierzchnią morza, śmigła wzniosły fontanny wody. Odgłos przypominał uderzenie pioruna, był jednak znacznie głośniejszy. Przymocowana do grodzi gaśnica zerwała się i uderzyła w tablicę przyrządów, przelatując ponad ramieniem Pitta i o cale mijając głowę. Samolot odbił się od powierzchni niczym wprawnie rzucony płaski kamień, przeleciał kilkadziesiąt jardów i ponownie osiadł na wodzie, ryjąc dziobem w fali i zatrzymując się przy akompaniamencie rozgłośnego plusku.

Pitt spojrzał przez ociekającą wodą szybę. Udało się! Sprowadził maszynę w całości i teraz samolot łagodnie kołysał się na falach. Mógł unosić się na wodzie kilkanaście minut lub nawet kilka dni w zależności od tego, jakich uszkodzeń doznał kadłub przy lądowaniu. Zatonięcie w ciągu kilku najbliższych minut im nie groziło, a więcej czasu nie potrzebowali. Odetchnął z ulgą, dopiero teraz dostrzegając, że baterie wytrzymały uderzenie i awaryjne oświetlenie kabiny działało. Wyłączył reflektory i oświetlenie tablicy – nie było już potrzebne. Rozpiął pasy i skierował się do kabiny pasażerskiej.

Tym razem ludzie byli znacznie bardziej pewni siebie niż wówczas, gdy ich widział ostatnio. Podwodniacy powitali go owacją. Zespół SEAL nie tracił czasu na bzdury: sprawdzali po raz ostatni broń, a dwóch otwierało właśnie wyjście awaryjne z tyłu kadłuba.

– Ładne widowisko. – Giordino uśmiechnął się szeroko. – Sam bym tego lepiej nie zrobił.

– W twoich ustach brzmi to jak komplement najwyższej klasy – odparł Pitt, przechodząc do tyłu i chwytając akwalung.

– Jak długo samolot utrzyma się na powierzchni? – spytał Crowhaven.

– Sprawdziłem luk bagażowy – odparł Al, pomagając Pittowi założyć butle. – Jest tylko niewielki przeciek.

– Nie powinniśmy wybić jakiejś dziury czy coś takiego? – zastanowił się oficer. – Żeby szybciej poszedł na dno?

– Nie byłoby to zbyt rozsądne – mruknął Pitt z naganą w głosie. – Gdy Delphi odkryje opuszczony samolot czy to na powierzchni, czy na dnie, to pierwszym skojarzeniem będzie kraksa. Pomyśli, że odpłynęliśmy na tratwach ratunkowych. Dlatego cały sprzęt ratunkowy zostawiłem na lotnisku. To nie powinno przez pewien czas wzbudzić jego podejrzeń, a poza tym zacznie nas szukać najpierw na powierzchni. Dziury w kadłubie wybite od wewnątrz przekreślą z punktu ten optymistyczny plan.

– Muszą być łatwiejsze sposoby, aby zostać admirałem – stwierdził z nadzieją Crowhaven.

– Kiedy uruchomicie okręt, skontaktujcie się z Hunterem na częstotliwości tysiąc dwieście pięćdziesiąt kiloherców – ciągnął Pitt, ignorując tę uwagę.

– To normalna częstotliwość rozgłośni radiowych! Federalna Komisja Łączności może mi narobić niezłego bigosu za używanie tego pasma.

– I pewnie to zrobi – przyznał Pitt – ale Delphi ma system podsłuchowy, który nie przestanie działać do czasu ataku marines. Już nas namierzył i zagłuszył na uzgodnionej ze starym częstotliwości. To pasmo to jedyna szansa. Wątpię, by Delphi chciał grzebać w paśmie nadawania radia, jeżeli w ogóle ma je na podsłuchu. Komisją Łączności będziemy się martwić, jak dożyjemy szczęśliwie do następnego południa.

– Nie myślałem, że z ciebie taki cwaniak – przyznał z podziwem Giordino.

– Lepiej żeby była to prawda; w przeciwnym wypadku będziemy w nielichych kłopotach. – Dirk założył płetwy i maskę, sprawdził regulator i wyjrzał na zewnątrz. Fale zaczynały przelewać się przez krawędzie skrzydeł, a maszyna nabierała lekkiego przechyłu na nos. – Jesteś gotów z tym swoim magicznym pudełkiem? – spytał Ala.

– Zawsze i wszędzie, sir – odparł służbiście Giordino, pokazując wodoszczelną skrzynkę. – Jedziemy.

– Najwyższy czas. Pokaż, co potrafisz.

Giordino siadł na podłodze plecami do otworu, założył starannie ustnik, opuścił maskę, pomachał zebranym, po czym przewrotem przez plecy runął w morze. Za nim, już bez machania, podążyła para z SEAL, Crowhaven i podwodniacy oraz pozostali członkowie oddziału specjalnego. Pitt spojrzał w morze, gdzie rozbłysnął właśnie rządek lamp, gdy każdy z płetwonurków skierował promień latarki na plecy poprzednika, by nie zgubić się w czasie nurkowania. Zadowolony skinął głową.

Pitt został sam. Rozejrzał się po kabinie niczym ktoś wyjeżdżający na weekend i z uśmiechem wyłączył światło.

Загрузка...