Blok metalicznego wodoru lśnił w świetle gwiazd. Wąski cylinder o długości pół metra, ważący około kilograma. Dla nieuzbrojonego oka był litym ciałem stałym, lecz tak naprawdę w jego wnętrzu siatka maleńkich jąder, zanurzonych w niematerialnej chmurze elektronów, stanowiła materię w stosunku zaledwie jeden do dwustu trylionów części pustej przestrzeni. W niewielkiej odległości od niego znajdował się drugi blok, na pierwszy rzut oka identyczny z pierwszym, lecz zbudowany z antywodoru.
Wnętrza obu cylindrów zalała seria dokładnie dostrojonych promieni gamma. Protony, które zaabsorbowały ją w pierwszym bloku, wyrzuciły z siebie pozytrony, przekształcając się w neutrony, równocześnie zrywając utrzymujące je w miejscu wiązania z chmurą elektronową. W drugim bloku antyprotony stały się antyneutronami.
Kolejna seria impulsów stłoczyła neutrony ze sobą, wymuszając na nich zbicie się w grupy; w podobny sposób w drugim bloku poprzestawiano antyneutrony. Oba rodzaje grup były niestabilne, lecz by rozpaść się, musiały przejść przez stan kwantowy, który silnie absorbował akurat tę, padającą na nie nieustannie, składową promieniowania gamma. Gdyby pozostawiono je samym sobie, prawdopodobieństwo znalezienia się w tym drugim stanie wzrastałoby gwałtownie, lecz za każdym razem, gdy mierzalnie nie udawało im się absorbować padających promieni gamma, prawdopodobieństwo to spadało do zera. Kwantowy efekt Zenona nieskończenie, raz za razem, zaczynał wszystko od nowa, kontrolując rozpad.
Kolejna seria impulsów rozpoczęła przesuwanie tych zgrupowanych cząstek w przestrzeń rozdzielającą oba bloki. Początkowo neutrony, później zaś antyneutrony, zostały nawzajem wyrzeźbione w naprzemienne warstwy. Mimo iż grupy te były krańcowo niestabilne, gdy trwały były nieczynne chemicznie, rozdzielając swe części składowe i zapobiegając wzajemnej anihilacji swych odpowiedników. Produktem końcowym zachodzącego tu procesu nuklearnego rzeźbienia była maleńka drzazga składająca się ze ściśniętej materii i antymaterii, ułożonych ze sobą wewnątrz igły o szerokości mikrona.
Lasery odpowiedzialne za promieniowanie gamma zakończyły swą pracę, efekt Zenona wycofał narzucane przez siebie ograniczenia. Igła trwała jeszcze w bezruchu w przestrzeni kosmicznej tak długo, ile czasu potrzebował promień światła na przemierzenie neutronu. A wtedy zaczęła płonąć i poruszać się.
Budowa igły przypominała drobiazgowo wykonany fajerwerk i w pierwszej kolejności zapalały się jej warstwy położone na zewnątrz. Żadna zewnętrzna obudowa nie byłaby w stanie ukierunkować tego wybuchu, lecz układ naprężeń utkanych w konstrukcji igły faworyzował wyłącznie jeden kierunek pozbywania się szczątków. Cząstki przepływały do tyłu, a igła parła do przodu. Podobnego wstrząsu przyspieszenia nie mogłoby znieść nic stworzonego z materii w skali atomowej, lecz nacisk przyłożony na rdzeń igły przedłużał jej życie, opóźniając nieuniknione.
Kolejne warstwy wypalały się całkowicie jedna za drugą, wystrzeliwując kurczące się z każdą chwilą pozostałości igły coraz szybciej do przodu. Kiedy igła skurczyła się do dziesiątej części swej początkowej wielkości, poruszała się z dziewięćdziesięcioma ośmioma procentami prędkości światła; dla obserwatora prawie nie dałoby się już tego przyspieszyć, lecz z punktu widzenia igły, wciąż jeszcze istniała możliwość drastycznego skrócenia czasu trwania jej podróży o kilka rzędów wielkości.
Gdy pozostała zaledwie jedna tysięczna oryginalnej wielkości igły, jej czas, w porównaniu z sąsiadującymi gwiazdami, mijał pięćset razy wolniej. Wciąż jednak jej kolejne warstwy spalały się jedna za drugą, ochronne zgrupowania cząstek rozplątywały się, gdy zwalniano przyłożony na nie nacisk. Igła mogła tylko na tyle zbliżyć się do prędkości światła, spowalniając tym samym wymagany upływ własnego czasu, jeśli tylko mogła poświęcić wystarczająco wielką część swej pozostałej masy. Rdzeń igły mógł przetrwać zaledwie kilka trylionowych sekundy, gdy z punktu widzenia gwiazd jej podróż trwałaby dwieście milionów sekund. Jednak proporcje dobrano i dopasowano bardzo starannie: z dwóch początkowych, utkanych przy starcie kilogramów materii i antymaterii, jako finalny ładunek konieczne było zaledwie kilka milionów neutronów.
Jedną miarą minęło siedem lat. Jednak dla igły powoli kończyła się jej ostatnia trylionowa sekundy, spalały ostatnie warstwy paliwa, i w chwili, gdy jej rdzeń już-już miał wybuchnąć, ta dotarła do miejsca przeznaczenia, nurkując z próżni przestrzeni kosmicznej, by zatopić się we wnętrzu gwiazdy.
Nawet tutaj gęstość materii nie była wystarczająca, by ustabilizować jej rdzeń, z drugiej jednak strony okazywała się zbyt wysoka, by pozwolić mu przelecieć niezauważonym. Rdzeń rozerwało na części. Ale nie odbyło się to spokojnie i fale uderzeniowe, wyrzeźbione w czasie przelotu przez gorącą plazmę, przetrwały na dystansie miliona kilometrów: całą drogę do chłodniejszych zewnętrznych warstw po przeciwnej stronie gwiazdy. Te fale uderzeniowe ukształtował ładunek, który je stworzył, i mimo iż początkowy wzór odciśnięty na nich przez rozpadające się zbitki neutronów został powiększony i rozmazany odbytą podróżą, w skali atomowej pozostał on ostro i precyzyjnie zdefiniowany. Niczym matryca odciśnięta na kotłującej się plazmie, zachęcająca zjonizowane molekularne fragmenty do wsuwania się i zajmowania miejsc w rynnach i zmarszczkach dopasowanych do ich kształtów, po czym zbliżając je nawzajem do siebie, by zareagowały na takie sposoby na jakie nigdy nie pozwoliłyby przypadkowe zderzenia plazmy. W efekcie fale uderzeniowe utworzyły sieć katalizatora, starannie ukształtowanego zarówno w czasie, jak i przestrzeni, przelotnie przemieniając niewielki zakątek tej gwiazdy w fabrykę chemiczną działającą w skali nanometrów.
Produkty, opuszczające tę fabrykę, niczym mgiełka wodna rozpylały się stamtąd, wylatując z gwiazdy na pozostałości impetu fali uderzeniowej: było to kilka nanogramów złożonych, bogatych w węgiel molekuł, pokrytych ochronnym fullerenowym oprzędem. Poruszając się z prędkością siedmiuset kilometrów na sekundę, o ułamek mniej niż prędkość konieczna do całkowitej ucieczki z tej gwiazdy, molekuły wspinały się powoli z wnętrza tutejszej studni grawitacyjnej, wraz ze wznoszeniem wytracając swą szybkość.
Minęły cztery kolejne lata, lecz molekuły okazały się stabilne względem niszczącego działania przestrzeni kosmicznej. Nim pokonały bilion kilometrów niemal zupełnie się zatrzymały i z pewnością wróciłyby po własnych śladach, ginąc w ogniu tej samej gwiazdy, która je wykuła, gdyby ich podróży nie zsynchronizowano aż tak doskonale, że trzecia planeta tej gwiazdy, gazowy gigant, już tam na nie czekała, by przyspieszyć do przodu. A kiedy wyrwały w jej kierunku, na drodze ich znalazł się akurat trzeci księżyc tego giganta. W jedenaście lat po wystrzeleniu igły jej molekularne potomstwo niczym deszcz opadło na metanowy śnieg.
Uwolnione przy uderzeniu nieznaczne ciepło nie wystarczyło, by je zniszczyć, lecz wytopiło w śniegu mikroskopijną kałużę. Molekularne nasiona, otoczone pożywieniem, rozpoczęły swój wzrost. W przeciągu kilku godzin otaczający je obszar wprost roił się od nanomaszyn, niektóre z nich kopały w śniegu i w znajdujących się głębiej minerałach, inne składały odnalezione przez tamte bogactwa w złożoną strukturę — prostokątny panel kilkumetrowej szerokości.
Wysłana z odległości lat świetlnych złożenie skomplikowana sekwencja impulsów promieniowania gamma padła na panel. To właśnie te impulsy były prawdziwym ładunkiem igły, pasażerami, dla których miała ona zaledwie przygotować drogę, wysłanymi jej śladem w cztery lata po jej starcie. Panel rozkodował i zapisał otrzymane dane, a armia nanomaszyn zabrała się ponownie do pracy, tym razem postępując zgodnie z o wiele bardziej złożonym projektem. Kopacze byli zmuszeni do szerzej zakrojonych poszukiwań, by znaleźć wszystkie konieczne pierwiastki, zaś nanomaszyny montujące harowały z mozołem, by osiągnąć swój ostateczny cel, przechodząc przez sekwencję stadiów pośrednich, pieczołowicie zaplanowanych, by chronić produkt finalny przed meandrami miejscowej chemii i klimatu.
Po trzech miesiącach ich pracy w metanowym śniegu stanęły dwa niewielkie statki kosmiczne o napędzie termojądrowym. Każdy z nich posiadał na swym pokładzie pojedynczego pasażera, budzącego się właśnie po raz pierwszy w swych nowych, dopiero co ukończonych ciałach, a jednak obdarzonego wspomnieniami wcześniejszego życia.
Joan włączyła konsolę komunikacyjną. Na ekranie pojawiła się Anne, z trzema krótkimi parami ramion założonymi na klatce piersiowej w postawie wyrażającej spokojny odpoczynek. Obie nosiły już wcześniej w formie wirtualnej ciała o dokładnie tej samej anatomii, lecz dopiero teraz stały się po raz pierwszy Noudahnanami z krwi i kości.
— Jesteśmy. Wszystko zadziałało — rozpoczęła Joan zdziwionym głosem. Język, którym się posługiwała, nie był jej rodzimym, lecz budowa jej nowego mózgu i ciała sprawiała, że stał się jej drugą naturą.
— Najtrudniejsze dopiero przed nami — odpowiedziała jej Anne.
— Dokładnie. — Joan wyjrzała przez okno kokpitu swojego statku. W dalszej odległości wyrastał ponad śniegiem pokryty szczelinami niebieskoszary płaskowyż z wodnego lodu, zaś w pobliżu statku nanomaszyny zajmowały się demontowaniem odbiornika promieniowania gamma. Kiedy już usuną wszelkie ślady swej pracy, oddalą się w głąb śniegu, by tam katalizować swą destrukcję.
Joan już wielokrotnie w przeszłości odwiedziła cywilizacje ograniczone do powierzchni swych planet, za każdym razem przyjmując takie ciała i języki, jakich wymagała konieczność, lecz wszystkie cywilizacje wśród których się pojawiła jak do tej pory były już przyłączone do Amalgamu, metacywilizacji rozciągającej się na przestrzeni całego dysku galaktycznego. Nieważne jak daleko od domu się znalazła, środki konieczne do powrotu w znajome miejsca zawsze znajdowały się w zasięgu jej ręki. Jednak Noudahnanie opanowali zaledwie loty międzyplanetarne i nie mieli pojęcia o istnieniu Amalgamu. Najbliższy punkt węzłowy, należący do sieci Amalgamu, znajdował się w odległości siedmiu lat świetlnych i nawet on znajdował się w tym momencie poza zasięgiem jej i Anne: zgodziły się, by nie zwiększać ryzyka związanego z wyjawieniem Noudahnanom jego lokalizacji, tak więc wszystkie wysyłane przez nie transmisje miały być kierowane tylko i wyłącznie do podstawionego węzła, utworzonego specjalnie w tym celu w odległości przeszło dwudziestu lat świetlnych.
— To będzie warte zachodu — stwierdziła Joan.
Obca noudahnańska twarz Anne była nieruchoma, lecz znajdujące się w niej chromatofory wytworzyły falę fioletu i złota, która przepłynęła jej przez skórę w wyrazie ostrożnego optymizmu. — Zobaczymy jak będzie. — Przechyliła głowę na lewo w geście poprzedzającym przyjacielskie rozstanie.
Joan odpowiedziała jej podobnym przechyleniem głowy, jakby robiła tak przez całe życie.
— Uważaj na siebie, przyjaciółko — powiedziała.
— Ty też.
Statek Anne wzniósł się tak wysoko na swych chemicznych silnikach, że skurczył się niemal do niewidocznej drobinki, dopiero wtedy tamta uruchomiła wreszcie swój napęd termojądrowy i w smudze błysku rozmyła w dali. Joan poczuła ukłucie samotności; nie dało się przewidzieć, kiedy ponownie się spotkają.
Oprogramowanie, w jakie wyposażono jej statek, było prymitywne; cała rakieta została skrupulatnie dopasowana do poziomu noudahnańskiej technologii. Joan wiedziała, co należało zrobić, by w razie konieczności przejąć stery, więc kierowana chwilowym kaprysem, wyłączyła autopilota i ręcznie uruchomiła silniki wznoszenia. Na stłoczonym panelu kontrolnym aż roiło się od różnych przełączników, lecz posiadanie sześciu rąk okazywało się tu wielce pomocne.