Connie Willis USIĄDŹCIE WSZYSCY WRAZ…

Zawsze mówiłam, że gdy wreszcie wylądują kosmici, będzie to ogromny zawód. Mam na myśli to, że po Bliskich spotkaniach, Wojnie światów i ET nie ma mowy, żeby zdołali sprostać swoim dobrym czy złym wizerunkom, do jakich przywykli wszyscy ludzie.

Mówiłam także, że nie będą wyglądali jak obcy w filmach i nie przybędą, żeby: A) nas pozabijać, B) podbić naszą planetę i nas zniewolić, C) uratować nas przed nami samymi jak w Dniu, w którym stanęła Ziemia, albo D) uprawiać seks z Ziemiankami. Mam na myśli, że nawet w kosmosie niełatwo znaleźć kogoś miłego, ale czy obcy naprawdę przebywaliby tysiące lat świetlnych po to, by poderwać jakąś dziewczynę? Wydaje mi się też, że tak naprawdę pociągałyby ich samice guźców. Albo pęki jukki. Albo klimatyzatory.

Sądziłam również, że A) i B) są wysoce nieprawdopodobne, ponieważ kosmiczni imperialiści mają macki zbyt pełne roboty podbijając sąsiadów, albo odpierając najazdy imperialistycznie nastawionych sąsiadów, żeby mieć czas na podbijanie peryferyjnych planet takich jak Ziemia, a co się tyczy C), wystrzegam się ludzi albo obcych, którzy przybywają mówiąc, że pragną cię zbawić, jak na przykład wielebny Thresher. Wydaje mi się także, że istoty zdolne do budowania gwiazdolotów, mogących pokonywać wszystkie te lata świedne, muszą pierwej zbudować rozwinięte cywilizacje, a motywy ich przybycia będą z pewnością nieco bardziej złożone, niż spopielenie Waszyngtonu, czy telefoniczne połączenie się z domem.

Nigdy jednak nie przyszło mi na myśl, że obcy przybędą, a my po dziewięciu miesiącach ich pobytu na Ziemi i prowadzonych z nimi rozmów będziemy wiedzieli o ich motywach tyle samo, co pierwszego dnia.

Nie mówię teraz o tych przypadkach, w których UFO pojawia się na jakimś zadupiu gdzieś na Południowym Zachodzie, maltretuje kilka krów, wygniata w zbożu krąg czy dwa, porywa jakiegoś osobnika, na relacji którego absolutnie nie można polegać, bo wynika z niej, że kosmici zaglądali mu w rozmaite wstydliwe miejsca, a potem odlecieli. Nigdy nie wierzyłam, że obcy chcieliby zrobić coś takiego i w rzeczy samej, nie zrobili, choć w zasadzie wylądowali na Południowym Zachodzie.

Posadzili swój statek kosmiczny w samym środku uniwersyteckiego kampusu w Denver i pomaszerowali — właściwie nie jest to dobre słowo, ponieważ Altairczycy poruszają się tak, jak kaczki na ślizgawce — wprost do frontowych drzwi głównego budynku w najlepszej tradycji „Zaprowadźcie nas do waszego wodza”.

I to wszystko. Nie zażądali (było ich sześciu): „Zaprowadźcie nas do waszego wodza”, nie stwierdzili: „…to mały krok dla obcych, ale ogromny krok naprzód dla ludzkości”, nie zażądali nawet: „Ziemianie, oddajcie nam swoje kobiety”. Albo planetę. Po prostu przybyli i czekali.

I czekali. Otoczyły ich błyskające kogutami policyjne samochody. Ekipy telewizyjne i reporterzy skierowali na nich obiektywy kamer. Nad ich głowami krążyły F-16, których piloci zawzięcie robili zdjęcia i usiłowali stwierdzić, czy: A) ich statek otacza pole siłowe, B) jest uzbrojony i C), czy mogą go zniszczyć? (Nie mogli). Połowa miasta ogarnięta przerażeniem zwiała w góry, powodując kosmiczny korek na I-70, a druga połowa podjechała do kampusu, żeby zobaczyć, co jest grane, powodując kosmiczny korek na Evans.

Obcy, którym natychmiast nadano nazwę Altairczyków, ponieważ jeden z wykładowców astronomii Uniwersytetu Denver orzekł, że przybyli z gwiazdy Altair w konstelacji Orła (nie było to prawdą), nie zareagowali na żadną z tych rzeczy, skutkiem czego rektor uniwersytetu nabrał przekonania, iż nie zamierzają niczego rozpieprzać w stylu Dnia Niepodległości. Wyszedł więc i powitał ich w imieniu Ziemi i władz Uniwersytetu w Denver.

A oni stali. Pojawił się burmistrz, który ich powitał w imieniu Ziemi i Denver. Zaraz potem przybył gubernator, który powitał ich w imieniu Ziemi oraz stanu Kolorado i zapewnił ich, że odwiedzanie jego stanu jest absolutnie bezpieczne. Mówił tak, jakby Altairczycy byli ostatnimi z długiego szeregu zbiegających się zewsząd skorych do podziwiania uroków Gór Skalistych turystów, choć było to raczej mało prawdopodobne, bo stali tyłem do gór i nie odwrócili się nawet, gdy gubernator przeszedł obok nich, by wskazać im Point s Peak. Stali po prostu i gapili się na główny budynek uniwersytetu.

Stali tak przez kolejne trzy tygodnie nie zwracając uwagi na żadną z niezliczonych mów, jakie wygłaszali oficjele z Departamentu Stanu, naukowcy, przedstawiciele innych państw, a także przywódcy religijni i rekiny finansjery. Nie przejmowali się też w najmniejszym stopniu drobnymi kaprysami pogody, takimi jak ostatnia kwietniowa burza śnieżna, która w całym stanie pozrywała linie energetyczne i połamała gałęzie drzew. Gdyby nie wyraz ich twarzy, wszyscy mogliby pomyśleć, że mieszkańcy Altaira są roślinami.

Żadna roślina nie potrafiłaby jednak tak patrzeć. Ich spojrzenia wyrażały ostateczną i absolutną dezaprobatę. Pierwszą osobą, która to zauważyła i skonstatowała była, Boże przebacz, moja ciotunia Judith.

Właściwie była ciotką ojca. Odziana w kostium, kapelutek i białe rękawiczki nawiedzała nas zwykle raz w miesiącu. Siadała na krawędzi krzesła i popieliła nas wzrokiem. Spojrzenie to potrafiło przyprawić moją matkę o gwałtowny atak sprzątaczkowo-piekarniczy, gdy tylko się dowiadywała, że będziemy mieli zaszczyt gościć ciotunię Judith. Nie, żeby cioteczka w jakikolwiek sposób krytykowała czystość, jaką utrzymywała w domu mama, albo jej kuchnię. Do tego się nie posuwała. Nie krzywiła się nawet pijąc kawę, którą jej mama podawała, nie przesuwała też obleczonym w biel palcem po kominku w poszukiwaniu śladów kurzu. Nie musiała. Całą swoją postawą wyrażając dezaprobatę siedziała równie wymowna jak kamień, podczas gdy matka rozpaczliwie usiłowała nawiązać jakąkolwiek rozmowę. Ze wzroku cioci wynikało jasno, że uważa nas za niewychowanych brudasów i ignorantów, których nie uznawała nawet za godnych pogardy.

Ponieważ nigdy nie wyraziła swojej dezaprobaty poza rzadkimi uwagami w stylu „Dobrze wychowane dzieci nie odzywają się bez zapytania”, matka gorączkowo polerowała srebra, piekła ciasteczka, wciskała mnie i Tracy w krochmalone bluzeczki oraz lakierowane buciki, a także kazała nam grzecznie dziękować ciotuni za urodzinowe prezenty (składane pocztówki z jednodolarowym banknotem wewnątrz), i bardzo starannie odkurzała cały dom. Zmuszała się też do przestawiania mebli w saloniku — ale wszystko na próżno. Ciocia Judith wciąż dyszała dezaprobatą.

Mogłoby to załamać nawet osobę o nerwach jak postronki.

Po wizytach cioci Judith matka kładła się na otomanie z zimną, mokrą chusteczką na czole.

Altairczycy wywierali takie samo wrażenie na dygnitarzach i naukowcach, którzy przybywali, żeby ich zobaczyć. Po pierwszym spotkaniu gubernator zrezygnował z dalszych prób nawiązania kontaktu, a prezydent, którego wyniki sondaży opinii publicznej były i bez tego skandalicznie niskie i który nie mógł już ryzykować kolejnych prób wkurzenia wyborców, w ogóle odmówił wyjazdu do Kolorado.

Zamiast tego powołał dwustronną komisję, w skład której weszli przedstawiciele Pentagonu, Departamentu Stanu, Rady Bezpieczeństwa Narodowego, Białego Domu, senatu i FEMA, której zadaniem było zbadanie obcych i znalezienie sposobu porozumienia się z nimi. Powołał też drugą komisję składającą się z ekspertów w dziedzinach astronomii, antropologii, egzobiologii i komunikacji, oraz trzecią — jej członkami zostali wszyscy, których zdołano zwerbować i którzy mieli jakąkolwiek teorię dotyczącą Altairczyków i tego, jak się z nimi dogadać. Zwerbowano i mnie, ponieważ napisałam serię artykułów o obcych, które ukazywały się w miejscowej prasie przed i po przybyciu mieszkańców Altaira. (Pisywałam też artykuły dotyczące turystów, prowadzenia samochodów z wlepionymi w ucho komórkami, korków na I-70, trudności ze znalezieniem mężczyzny na randkę i mojej ciotuni Judith).

Zwerbowano mnie pod koniec października na miejsce jednego z lingwistów, który zrezygnował, żeby — jak to określił — „móc spędzać więcej czasu z żoną i na łonie rodziny”. Wybrał mnie przewodniczący komisji, doktor Morthman, który nie wiedział, że moje artykuły miały być zabawne. Było to bez znaczenia, bo i tak nie miał zamiaru mnie słuchać, nie zamierzał też wysłuchiwać opinii żadnego z pozostałych członków komisji, która na tym etapie składała się z trzech lingwistów, dwóch antropologów, kosmologa, meteorologa, botanika (mogło się przecież w końcu okazać, że Altairczycy jednak roślinami), specjalisty od ssaków naczelnych, ornitologa i entomologa (na wypadek, gdyby się okazało, że obcy nie są ssakami czy ptakami), egiptologa (gdyby przypadkiem to oni zbudowali piramidy), speca od psychiki zwierząt, pułkownika lotnictwa, prawnika z JAG, eksperta od cudzoziemskich obyczajów, znawcy komunikacji pozawerbalnej, specjalisty w kwestiach uzbrojenia, doktora Morthmana (który, jak zdążyłam się zorientować, nie znał się na niczym) i (ze względu na bliskość Colorado Springs) głowy Wszechkościoła Jedynie Prawdziwej Drogi, wielebnego Threshera, przekonanego, że Altairczycy są zwiastunami końca świata.

— Jest powód, dla jakiego Pan kazał im tu wylądować — powiedział. Chciałam go zapytać, czemu nie kazał im wylądować w Colorado Springs, ale on też nie lubił i nie umiał słuchać.

Gdy przyłączyłam się do tej komisji, stwierdziłam, że jedynym postępem, jaki udało się osiągnąć tym ludziom (i ich poprzednikom), jest nakłonienie Altairczyków do odwiedzania w ślad za nimi rozmaitych miejsc. Niezależnie od pogody wchodzili do rozmaitych pracowni, które uruchomiono w gmachu uniwersytetu, żeby prowadzić nad nimi badania, choć kiedy przeglądałam nagrania wideo, niełatwo byłoby mi odpowiedzieć, czy obcy reagowali na cokolwiek, co mówili albo robili członkowie komisji. Wydawało mi się, że podążają za doktorem Mortimerem i innymi z własnej inicjatywy, a moje podejrzenia umacniał fakt, że punktualnie o dziewiątej wieczorem każdego dnia odwracali się, kaczkowatym ślizgiem ruszali do swojego statku i znikali w jego wnętrzu.

Gdy uczynili to po raz pierwszy, wszyscy wpadli w panikę sądząc, że odlecą na dobre. „Obcy odlatują. Czyżby mieli nas dość?” grzmiały pierwsze strony wieczornych wydań gazet i dzienników telewizyjnych, choć czułam, że te nie poparte dowodami wnioski oparte są na wrażeniu, jakie obcy wywarli na ludziach. Chcę powiedzieć, że obcy mogli wrócić do siebie, by obejrzeć Jona Stewarta produkującego się w The Daily Show, ale choć następnego dnia pojawili się ponownie, wśród ludzi zaczęła krążyć popularna teoria, że nad ludzkością wisi pewien nieodwołalny termin i jeżeli nie uda nam się porozumieć z przybyszami do tego czasu, planeta zostanie zamieniona w jedno wielkie popielisko. Dokładnie to samo uczucie miałam w obecności cioci Judith; czułam, że jeżeli nie podołam, zaskwierczę jak przypalona grzanka.

Choć nigdy nie udało mi się sprostać wymaganiom ciotuni, nic szczególnego nie stało się, kiedy przestała mi przysyłać urodzinowe pocztówki z dolarem w środku, do mnie zaś dotarło, że jeśli obcy nie unicestwili nas po wysłuchaniu kilku kazań wielebnego Threshera, który czytał im Pismo i usiłował nawrócić, to w ogóle tego nie uczynią.

Niestety, nie zanosiło się też na to, że powiedzą nam, co tu robią. Członkowie komisji przemawiali do nich niemal w każdym języku, włączając w to farsi, migowy język Nawaho i londyński cockney. Grali im rozmaite utwory muzyczne, bębnili, wypisywali powitania, pokazywali prezentacje Power Point, wysyłali SMS-y i pokazywali kamień z Rosetty. Próbowali Ameslanu i pantomimy, choć było oczywiste, że Altairczycy mają dobry słuch. Cokolwiek im powiedzieli, cokolwiek dali, lub nawet uciekali się do modłów, obcy demonstrowali absolutną niechęć i dezaprobatę. Dokładnie jak ciocia Judith.

Gdy włączyłam się w prace komisji, jej członkowie osiągnęli już stan desperacji podobny do nastroju mojej matki, gdy bez rezultatu przemeblowała salon. W nadziei, że przybysze w ogóle jakoś zareagują, zaczęto im pokazywać slajdy z widokami Denver albo Colorado.

— Nic z tego nie będzie — orzekłam. — Moja matka zmieniła zasłony i tapety, ale to w ogóle nie poskutkowało. — Doktor Morthman nie raczył mnie usłyszeć.

Zabraliśmy ich do denverskiego Muzeum Sztuki, zaprowadziliśmy do Narodowego Parku Gór Skalistych, gdzie pokazaliśmy im Ogród Bogów, zademonstrowaliśmy im też rodeo. Stali i zionęli dezaprobatą.

Doktor Morthman nie zamierzał się poddawać.

— Jutro zabierzemy ich do zoo.

— Czy to dobry pomysł? — zapytałam. — Chcę powiedzieć, że nie chciałabym im niczego sugerować. — Doktor Morthman oczywiście nie usłyszał mojej opinii.

Na szczęście Altairczycy nie zwrócili na nic uwagi w zoo, nie poruszył ich widok świątecznej iluminacji w Civic Center, ani balet „Dziadek do orzechów”. I wtedy poszliśmy na deptak centrum handlowego.

* * *

Komisja wtedy skurczyła się już do siedemnastu ludzi (dwaj lingwiści i zwierzęcy psycholog zrezygnowali) wciąż jednak była dostatecznie liczną grupą obserwatorów, żeby narazić Altairczyków na niebezpieczeństwo stratowania w tłumie. Większość członków komisji zrezygnowała z pracy terenowej, zdając się na „alternatywne metody badawcze”, niewymagające bezpośredniej obserwacji, co oznaczało, że nie mogą wytrzymać palącego wzroku obcych na miejscu i podczas powrotu minibusem.

Do centrum handlowego udali się z obcymi tylko doktor Morthman, ekspert od zapachów doktor Wakamura, wielebny Thresher i ja. Nie towarzyszyli nam nawet dziennikarze. Gdy Altairczycy zjawili się po raz pierwszy, TV i CNN zalewały świat relacjami, ale po kilku tygodniach doskonałej bezczynności przybyszów sieci zaczęły pokazywać co bardziej ekscytujące sceny z Obcego, Inwazji porywaczy ciał, i drugiej części Facetów w czerni, a potem kompletnie straciły zainteresowanie i wróciły do Paris Hilton albo wyrzuconych na brzeg wielorybów. Jedynym fotografem, który nam towarzyszył, był wynajęty przez doktora Morthmana do dokumentacji naszych prac nastolatek Leo, który, gdy tylko weszliśmy na teren centrum, zapytał:

— Mielibyście coś przeciwko temu, żebym przed rozpoczęciem filmowania wyskoczył kupić mojej dziewczynie prezent pod choinkę? Powiedzmy sobie wprost, oni tylko stoją i się gapią.

Miał rację. Altairczycy ślizgali się kaczo po kilku poziomach, a potem się zatrzymali mierząc pełnymi bezosobowej dezaprobaty spojrzeniami reklamowe ekrany Sharper Image i Gap, a także gapiów, którzy przystawali popatrzeć na całą szóstkę i szybko odchodzili onieśmieleni niechęcią obcych.

Centrum pełne było par obładowanych zakupami, rodziców popychających wózki bagażowe, dzieci i gromadki czekających na okazję do śpiewu uczennic szkoły średniej w zielonych togach chórzystek. Centra handlowe zapraszały szkolne i kościelne chóry, by o tej porze roku prezentowały swe umiejętności przed stoiskami ze smakołykami. Dziewczęta chichotały i rozmawiały półgłosem, a dzieciaki darły się jak opętane krzycząc: „Nie chcę!”, Judy Garland sławiąc wolność zakupu śpiewała Radość światu z akompaniamentem fletów, a wielebny Thresher wskazywał na odziane w majteczki, i biustonosze skrzydlate manekiny w oknie wystawowym Victorias Secret i grzmiał: „Spójrzcie na to! Sam grzech!”

— Tędy! — powiedział idący przed Altairczykami doktor Morthman wymachując rękoma jak zawiadowca na stacji. — Chcę, żeby zobaczyli Świętego Mikołaja.

Obchodziłam bokiem trójkę nastolatków, którzy na chwilę odcięli mnie od obcych, gdy usłyszałam coś w rodzaju chóralnego westchnienia i na całym poziomie zapadła cisza zakłócana jedynie entuzjazmem Judy Garland i zachęcającą do zakupów muzyczką.

— Co się stało? — zapytał ostro doktor Morthman. Przepchnęłam się obok nastolatków, by zobaczyć, o co chodzi.

Altairczycy wodząc wokół pełnymi dezaprobaty spojrzeniami siedzieli spokojnie na placyku pomiędzy stoiskami. Otaczał ich krąg zafascynowanych klientów, do którego spieszył właśnie człowiek w garniturze wyglądający na jakiegoś kierownika.

— Co się dzieje?

— Niezwykłe — odparł doktor Morthman. — Wiedziałem, że w końcu zareagują, jeżeli oprowadzimy ich po dostatecznej liczbie rozmaitych miejsc. — Odwrócił się do mnie. — Była pani za nimi, panno Yates. Co sprawiło, że usiedli?

— Nie wiem — odpowiedziałam. — Nie widziałam, bo byłam z tyłu. Czy…

— Proszę pójść i poszukać Leo — polecił. — Powinien to sfilmować.

Nie byłam tego aż tak pewna, ale odszukałam naszego fotografa. Wychodził z magazynu Victorias Secret z niewielką, jasnoróżową paczuszką w dłoni.

— Co się stało, Meg? — zapytał.

— Altairczycy usiedli — odpowiedziałam.

— Dlaczego?

— Tego właśnie próbujemy się dowiedzieć. Zakładam, że ich nie filmowałeś?

— Nie, mówiłem ci, że muszę kupić prezent mojej… Jezusie, Morthman mnie zabije! — wetknął różowości w kieszeń dżinsów. — Nie sądziłem…

— No to zabierz się do filmowania — ponagliłam go — a ja zobaczę, czy znajdę kogoś, kto sfilmował to amatorsko. — Wśród tych wszystkich ludzi, którzy zabrali dzieciaki do Świętego Mikołaja musiał być ktoś, kto miał kamerę albo filmował komórką. Zaczęłam się przeciskać przez krąg widzów usiłując trzymać się z daleka od doktora Morthmana, który konferował z kierownikiem centrum, żądając, by ochroniarze otoczyli ten fragment pasażu i zatrzymali wszystkich klientów.

— Wszystkich? — kierownik z trudem przełknął ślinę.

— Tak, to bardzo ważne. Altairczycy najwidoczniej zareagowali na coś, co zobaczyli, albo usłyszeli…

— Albo zwęszyli — wtrącił doktor Wakamura.

— …i dopóki nie dowiemy się, co było przyczyną, nie możemy pozwolić, by ktokolwiek stąd odszedł. Być może wreszcie uda nam się jakoś do nich dotrzeć.

— Ale do Świąt zostały tylko dwa tygodnie — wymamrotał kierownik. — Nie mogę tak po prostu zamknąć…

— Najwyraźniej nie rozumie pan, że być może ważą się tu losy naszej planety — uciął doktor Morthman.

Miałam nadzieję, że się myli; wyglądało na to, iż nikt jakoś nie zdołał tego sfilmować, choć teraz wszyscy powyjmowali komórki i skierowali na Altairczyków ich obiektywy, mimo że ci nadal toczyli wokół spojrzeniami pełnymi dezaprobaty. Powiodłam wzrokiem po kręgu gapiów szukając ojca, czy dziadka, który mógłby mieć…

Chór. Któraś z tych dziewcząt musiała mieć kamerę wideo. Podbiegłam do grupki obleczonych w zielone powłóczyste szaty dziewcząt.

— Przepraszam — zwróciłam się do nich. — Towarzyszę tym Altairczykom i…

Błąd. Dziewczęta natychmiast zasypały mnie pytaniami.

— Dlaczego oni siedzą?

— Dlaczego nic nie mówią?

— Dlaczego są tacy stuknięci?

— Mamy zaśpiewać? Jeszcze nie śpiewałyśmy.

— Powiedzieli, że musimy tu zostać. Jak długo to potrwa? O szóstej mamy śpiewać we Flatirons Mall.

— Czy oni powiążą nam do środka, a potem wyskoczą z naszych brzuchów?

Spróbowałam przekrzyczeć tę ulewę pytań.

— Czy któryś z waszych rodziców przyniósł ze sobą kamerę wideo? — Po chwili bezowocnego czekania stwierdziłam bezradnie: — Muszę porozmawiać z waszym opiekunem.

— Z panem Ledbetterem?

— Jest pani jego dziewczyną?

— Nie — odpowiedziałam, usiłując wyłowić wzrokiem z tłumu kogoś, kto wyglądał na opiekuna tych dzierlatek. — Gdzie go znajdę?

— Tam — odpowiedziała jedna z nich wskazując wysokiego, szczupłego mężczyznę w luźnych spodniach i blezerze. — Chodzi pani z panem Ledbetterem?

— Nie — odparłam, próbując się do niego przecisnąć.

— Dlaczego? Jest naprawdę miły.

— Ma pani chłopaka?

— Nie — odpowiedziałam, gdy wreszcie dotarłam do wskazanego. — Pan Ledbetter? Jestem Meg Yates. Członek komisji badającej Altairczyków…

— Właśnie z panią chciałem pomówić, Meg — stwierdził.

— Obawiam się, że nie mogę panu powiedzieć, jak długo to potrwa — przyznałam. — Dziewczęta powiedziały mi, że macie kolejny występ śpiewacki o szóstej…

— Owszem, a ja dziś wieczorem mam próbę, ale nie o to chciałem zapytać.

— Panie Ledbetter, ona nie ma swojego chłopaka.

Wykorzystałam chwilę zaskoczenia rozmówcy, żeby zapytać:

— Zastanawiałam się, czy ktoś z waszego chóru nie ma przy sobie kamery?

— Pewnie tak. Belindo — zwrócił się do dziewczyny, która powiadomiła go, że nie mam chłopaka. — Sprowadź tu twoją matkę. — Dziewczyna ruszyła w tłum. — Jej matka zaczęła filmować wszystko od chwili, gdy wyszliśmy z kościoła. A jeżeli ona tego nie złapała, sfilmowała to mama Kaneeshy. Albo tatko Chelsea.

— Dzięki Bogu — westchnęłam. — Nasz kamerzysta zagapił się, a musimy się dowiedzieć, co było powodem ich reakcji.

— To znaczy tego, że usiedli? — zapytał. — Nie potrzebujecie do tego filmu. Wiem, co to było. Śpiew.

— Jaki śpiew? — zapytałam. — Gdy wchodziliśmy, chór nie śpiewał, a zresztą tym Altairczykom demonstrowano już muzykę. W ogóle ich nie ruszyła.

— Jaką muzykę? Nuty z Bliskich spotkań?

— Owszem — odpowiedziałam, nieco zbita z tropu. — I Beethovena, Debussy’ego… i Charlesa Ivesa. Całą masę kompozytorów.

— Ale to wszystko była muzyka instrumentalna, prawda? A ja mówię o śpiewie. O jednej ze śpiewanych tu w charakterze jingli kolęd. Widziałem, jak usiedli. Byli całkowicie…

— Panie Ledbetter, chciał się pan widzieć z moją mamą? — wtrąciła Belinda, która ciągnęła za sobą tęgą kobietę trzymającą kamerę wideo.

— Tak — odpowiedział. — Pani Carlson, muszę zobaczyć całe nagranie chóru od chwili, gdy weszliśmy do centrum.

Posłusznie odnalazła ten moment i podała mu kamerę. Przez chwilę przelatywał nagranie na podglądzie.

— O, proszę — powiedział cofając obraz i pokazując mi ekran tak, bym mogła zobaczyć. — Proszę, niech pani sama zobaczy.

Autobus z napisem na boku „Pierwszy Kościół Prezbiteriański”. Dziewczęta wsiadające, wysiadające i wchodzące do centrum. Dziewczęta tłoczące się przed stoiskiem Crate and Barrel. Rozchichotane i rozgadane, choć dźwięk był zbyt cichy, by dało się zrozumieć, o czym ćwierkają.

— Może pani podkręcić głos? — zwrócił się pan Ledbetter do pani Carlson. Nacisnęła jakiś guzik.

Teraz już dobrze słyszeliśmy dziewczęta.

— Panie Ledbetter, czy możemy wejść i kupić precla?

— Panie Ledbetter, nie chcę stać koło Heidi…

— Panie Ledbetter, zostawiłam pomadkę w autobusie…

— Panie Ledbetter…

Nie zobaczę na tym Altairczyków, pomyślałam. Ale zaraz… Za obleczonymi w zielone togi dziewczętami zobaczyłam doktora Morthmana, Leo z jego wideokamerą i obcych. Mignęli mi tylko, niczego nie mogłam dostrzec wyraźnie.

— Obawiam się… — zaczęłam.

— Cyt… — powiedział pan Ledbetter ponownie wciskając guzik głośności. — Proszę posłuchać.

Podniósł głośność do maksimum. Usłyszałam głos wielebnego Threshera:

— Spójrzcie na to! To absolutnie nie do przyjęcia!

— Meg, słyszy pani tego jingla? — zapytał pan Ledbetter.

— Tak jakby — odpowiedziałam. — Co to jest?

„Radość światu” — odparł trzymając kamerę tak, bym widziała ekran. Pani Carlson musiała się przesunąć, żeby mieć lepszy widok, bo nikt teraz nie zasłaniał Altairczyków podążających za doktorem Morthmanem. Spróbowałam dostrzec, czy nie popielą wzrokiem czegoś konkretnego — gapiów, bożonarodzeniowych dekoracji, manekinów anielic z Victoriaś Secret czy tablic wskazujących miejsca odpoczynku — ale nawet jeżeli tak było, niczego nie zauważyłam.

— Tędy — mówił doktor Morthman na taśmie. — Chcę, żeby zobaczyli Świętego Mikołaja..

— O, teraz — oznajmił pan Ledbetter. — Proszę uważać.

Pasterze, stróże swoich trzód… — zapiał cieniutko chórek.

Usłyszałam grzmiący głos wielebnego Threshera: — „Bluźnierstwo!” — i pytanie jednej z dziewczyn: — Panie Ledbetter, po występie możemy pójść do McDonaldsa? — a potem zobaczyłam, że wszyscy Altairczycy nagle jednym omdlewających ruchem usiedli na ziemi, niczym obleczona w krynolinę Scarlet O’Hara. — Słyszała pani, co śpiewali? — zapytał pan Ledbetter.

— Nie…

Usiądźcie wszyscy wraz… O, proszę — powiedział cofając nagranie. — Niech pani posłucha. — Odtworzył nagranie. Zobaczyłam, jak ignorujący wszystkie inne dźwięki Altairczycy skupili się na śpiewie. — Pasterze, stróże swoich trzód — kwilił chórek — usiądźcie wszyscy wraz…

Miał rację. Altairczycy usiedli, gdy przebrzmiało słowo: „usiądźcie”. Spojrzałam na niego.

— Widzi pani? — powiedział rozpromieniony. — Kolęda każe siadać i oni siadają. Zauważyłem to, bo podśpiewywałem sobie tę samą kolędę. Mam taki nawyk. Dziewczęta wciąż się ze mnie śmieją.

Ale czemu Altairczycy mieliby reagować na słowa kolędy, choć nie ruszało ich nic, co mówiliśmy do nich podczas minionych dziewięciu miesięcy?

— Mogę pożyczyć to nagranie? — zapytałam. — Muszę je pokazać pozostałym członkom komisji.

— Nie ma sprawy — odpowiedział i zwrócił się do pani Carlson.

— No nie wiem — odparła niechętnie. — Mam nagranie każdej solówki Belindy.

— Panna Yates zrobi kopię i odda pani oryginał — zapewnił ją pan Ledbetter. — Prawda, Meg?

— Oczywiście — odpowiedziałam.

— Świetnie — stwierdził mój rozmówca. — Prześle pani taśmę do mnie, a ja już przekażę ją Belindzie. Może tak być? — zapytał panią Carlson.

Kiwnęła głową, wyjęła kasetę i wręczyła mi ją.

— Dziękuję — powiedziałam i pospieszyłam do doktora Morthmana, który wciąż się spierał z kierownikiem centrum.

— Nie może pan zamknąć całego centrum — mówił kierownik. — Mamy teraz największe zyski w całym roku i…

— Doktorze Morthman — wtrąciłam się. — Mam tu taśmę z siadającymi Altairczykami. Nagrała ją…

— Nie teraz — odparł niecierpliwie. — Proszę powiedzieć Leo, żeby sfilmował wszystko, co obcy mogli zobaczyć.

— Ależ on filmuje właśnie obcych — stwierdziłam. — Co będzie, jak zaczną robić coś jeszcze? — Morthman oczywiście nie słuchał.

— Proszę mu powiedzieć, żeby sfilmował wszystko, na co oni mogli zareagować: stoiska, kupujących, bożonarodzeniowe dekoracje, wszystko… I proszę zadzwonić na policję, niech otoczą kordonem parking. Nikomu nie wolno stąd wyjechać.

— K-kordon? — stęknął kierownik. — Nie może pan tu zatrzymać tych ludzi!

— Wszyscy mają stąd przejść do jakiegoś miejsca, gdzie będzie można każdego przesłuchać — zażądał Morthman.

— Przesłuchać? — wyjąkał bliski zawału kierownik.

— Nie inaczej. Ktoś mógł zobaczyć, co skłoniło ich do reakcji.

— Ktoś zobaczył — oznajmiłam. — Właśnie rozmawiałam…

Nie słuchał.

— Będą nam potrzebne nazwiska, adresy, kontakty i zeznania każdej z tych osób — mówił do kierownika. — Trzeba też sprawdzić, czy ktoś nie choruje na jakąś zaraźliwą chorobę. Altairczycy mogli usiąść, bo poczuli się niedobrze.

— Doktorze Morthman, oni nie zachorowali — powiedziałam. — Oni…

— Nie teraz — warknął. — Przekazała pani Leo moje polecenie?

Poddałam się.

— Zaraz to zrobię — odpowiedziałam i podeszłam do filmującego Altairczyków Leo, żeby mu przekazać polecenie doktora Morthmana.

— A jak oni zaczną coś robić? — zapytał patrząc na siedzących i mierzących wszystko pełnymi dezaprobaty spojrzeniami obcych. — On chyba ma rację — westchnął. — Nie wygląda na to, żeby mieli się ruszyć przez kolejne dziewięć miesięcy. — Obracając kamerę zaczął filmować wystawowe okno Victorias Secret. — Jak długo mamy tu siedzieć?

Powiedziałam mu o decyzji doktora Morthmana.

— Rany boskie! On zamierza przesłuchać tych wszystkich ludzi? — zapytał podchodząc do okna wystawowego WilliamsSonoma. — Ja muszę wieczorem gdzieś wyskoczyć.

Wszyscy ci ludzie muszą wieczorem gdzieś wyskoczyć, pomyślałam, patrząc na tłum, matki z niemowlakami na wózkach, dzieciaki, pary starszych ludzi, nastolatków. I pięćdziesiąt chórzystek ze szkoły średniej, które za godzinę mają występ w innym miejscu. Nie było winą kierownika, że doktor Morthman nigdy nikogo nie słuchał.

— Trzeba znaleźć pomieszczenie dostatecznie duże, żeby wszystkich w nim zamknąć — perorował Morthman. — I jakieś pokoje przyległe, w których będzie się ich przesłuchiwać.

— To jest centrum handlowe, a nie Guantanamo! — odparł wściekle kierownik.

Ostrożnie wycofałam się z miejsca sporu i przecisnęłam przez tłum do stojącego w otoczeniu chóru pana Ledbettera.

— Ale panie Ledbetter — mówiła jedna z dziewcząt — zaraz wrócimy, a stoisko z preclami jest tuż obok.

— Panie Ledbetter, czy mogę z panem pomówić? — zapytałam.

— Jasne. Cisza! — skarcił dziewczęta.

— Ale panie Ledbetter…

Zignorował nalegania.

— Jakie jest zdanie komisji w kwestii teorii kolędowej? — zapytał mnie.

— Nie miałam okazji jej zaprezentować. Proszę posłuchać, za pięć minut całe centrum zostanie zamknięte.

— Ale…

— Wiem. Ma pan jeszcze jeden występ. Jak chcecie stąd wyjść, to lepiej zróbcie to natychmiast. Poszłabym tędy — stwierdziłam wskazując wschodnie wyjście.

— Dziękuję — powiedział szybko. — Ale czy pani nie będzie miała kłopotów?

— Jak będę potrzebowała zeznań dziewcząt, zadzwonię — stwierdziłam — Niech mi pan da swój numer.

— Belindo, daj mi coś do pisania i jakąś kartkę — zwrócił się do pannicy. Podała mu pióro i zaczęła grzebać w plecaku.

— Nieważne — powiedział. — Nie mamy czasu. Wziął mnie za rękę i wypisał numer na mojej dłoni.

— Mówił pan, że nie wolno pisać na swoim ciele — wytknęła mu Belinda.

— Nie piszę na swoim — odpowiedział. — Meg, było mi naprawdę miło…

— Proszę już iść — powiedziałam patrząc z niepokojem na doktora Morthmana. Wyglądało na to, że jeżeli nie wymkną się w ciągu najbliższych trzydziestu sekund, w ogóle im się to nie uda, a w tak krótkim czasie nie było mowy, żeby zdołał zapanować nad pięćdziesięcioma nastolatkami. Nie zdołałby ich nawet przekrzyczeć.

— Panienki… — powiedział i podniósł obie ręce, jakby zabierał się do dyrygowania. — Ustawcie się. — Ku mojemu zaskoczeniu natychmiast go usłuchały. Cicho i sprawnie sformowały kolumnę dwójkową i szybko wyszły przez wschodnie wyjście bez żadnych tam chichotów i kwękań w stylu: „Panie Ledbetter…”. Moja opinia o jego zdolnościach pedagogicznych nagle skoczyła w górę.

Przepchnęłam się przez tłum do miejsca, gdzie doktor Morthman i kierownik centrum nadal toczyli zajadły spór. Leo przeniósł się w głąb pasażu, żeby sfilmować witrynę Verizon Wireless i odejść od wschodnich drzwi. Dobra nasza. Podeszłam do doktora Morthmana z prawej, tak żeby odwracając się ku mnie nie zobaczył wschodniego wyjścia.

— Ale co z toaletami?! — lamentował kierownik. — W naszym centrum nie ma dość klopików dla tych wszystkich ludzi!

Dziewczyny bezgłośnie znikały za drzwiami. Odprowadzałam je wzrokiem. Na końcu wyszedł pan Ledbetter.

— Mamy toalety przenośne. Panno Yates, proszę się zająć sprowadzeniem kilkunastu toy-toyów — polecił zwracając się do mnie doktor Morthman. Zrozumiałam natychmiast, że nie miał pojęcia o tym, iż przed chwilą się oddaliłam. — I proszę mnie połączyć z Radą Bezpieczeństwa Narodowego.

— Rany boskie! — jęknął kierownik. — Wie pan, jak to wpłynie na sprzedaż, jeżeli media dowiedzą się o… — Umilkł i spojrzał na tłum klientów, którzy zgromadzili się wokół Altairczyków.

Wszyscy razem westchnęli głośno i umilkli. Ktoś przed chwilą musiał wyłączyć świąteczne jingle, bo w pasażu panowała absolutna cisza.

— Co, u li… Proszę mnie przepuścić! — powiedział doktor Morthman przerywając ogólne milczenie. Przepchnął się przez krąg kupujących, żeby zobaczyć, co się stało.

Przecisnęłam się tuż za nim. Altairczycy powoli wstawali. Ich ruchy przywodziły na myśl napiętą strunę.

— Bogu dzięki — westchnął kierownik z miną skazańca, któremu właśnie przyniesiono ułaskawienie. — Teraz, gdy jest po wszystkim, mogę chyba otworzyć pasaż?

Doktor Morthman potrząsnął przecząco głową.

— To może być wstęp do innej czynności, albo reakcja na kolejny bodziec. Leo, chcę mieć na taśmie wszystko, co się wydarzyło, zanim oni wstali.

— Nie filmowałem tego — stwierdził Leo.

— Nie filmowałeś???

— Powiedział pan, żebym łapał wszystko, co jest w tym pasażu — odparł Leo. Doktor Morthman go nie usłyszał. Patrzył na Altairczyków, którzy powoli się odwracali i kaczym ślizgiem ruszali w stronę wschodniego wyjścia.

— Za nimi — polecił Leo. — Nie strać ich z oczu i tym razem wszystko nakręć. — Odwrócił się do mnie. — Proszę tu zostać i sprawdzić, czy jest coś na kamerach ochrony. I niech pani zbierze nazwiska i adresy tych wszystkich ludzi, na wypadek, gdybyśmy musieli ich przesłuchać..

— Zanim pan odejdzie, powinien się pan dowiedzieć…

— Nie teraz. Altairczycy się oddalają i nie sposób przewidzieć, dokąd pójdą — powiedział i pognał za przybyszami. — Proszę jeszcze zobaczyć, czy ktoś przypadkiem nie złapał tego jakąś kamerą.

* * *

Jak się okazało, Altairczycy oddalili się jedynie do minibusu, którym ich przywieźliśmy do centrum handlowego, gdzie tocząc dookoła gniewnymi spojrzeniami zaczekali aż ich odwieziemy na uniwersytet. Gdy wróciłam, byli w głównym laboratorium z doktorem Wakamurą. Spędziłam w centrum cztery godziny spisując nazwiska i adresy ludzi, którzy obrzucali mnie zdaniami: — Spędziłam w tym centrum sześć godzin z dwojgiem małych dzieci. Sześć godzin! — albo: — Zechce pani przyjąć do wiadomości, że straciłam przez was bożonarodzeniowy koncert mojego wnusia! — Rada byłam, że pomogłam panu Ledbetterowi wyprowadzić chyłkiem jego uczennice. Gdyby nie ja, nie zdążyłyby do tego drugiego pasażu.

* * *

Kiedy skończyłam spisywać nazwiska i wysłuchałam pretensje i żale, przeszłam do biura kierownika, żeby poprosić o udostępnienie nagrań ochrony. Spodziewałam się kolejnych narzekań, on jednak był tak uradowany możliwością otwarcia centrum, że natychmiast mi je wydał. — Czy te taśmy mają dźwięk? — zapytałam, a gdy zaprzeczył, stwierdziłam: — No tak, i nie powinnam się spodziewać, że ma pan również nagrania tych jingli, jakie puszczacie w czasie godzin sprzedaży?

Byłam prawie pewna, że nie miał — reklamówki zwykle lecą na żywo z radia — ale ku mojemu zaskoczeniu powiedział, że owszem i podał mi CD. Wetknęłam go wraz z taśmami do torebki, wróciłam na uniwersytet i poszłam do głównej pracowni, żeby znaleźć doktora Morthmana. Zamiast niego natknęłam się na doktora Wakamurę, który spryskiwał Altairczyków sprayem o zapachach rozmaitych paczek z żywnością — były wśród nich popcorn, sushi, kanapki i inne — żeby zobaczyć, czy któraś z woni sprawi, że obcy usiądą.

— Jestem pewien — oznajmił mi — że oni zareagowali na jeden z unoszących się w centrum zapachów.

— Właściwie to myślę, że oni…

— To tylko kwestia znalezienia tego jednego — mówił dalej, serwując obcym zapach pizzy. Obcy patrzyli nań wrogo i z dezaprobatą w oczach.

— Gdzie jest doktor Morthman?

— W sąsiedniej pracowni — powiedział pryskając w obcych sprayem o zapachu faworków. — Ma spotkanie z pozostałymi członkami komisji.

Skrzywiłam się i przeszłam do wskazanego miejsca.

— Musimy się przyjrzeć pokryciu podłóg w pasażu — mówił akurat doktor Short. — Altairczycy mogli zareagować na różnicę pomiędzy kamieniem i drewnem.

— I powinniśmy zbadać próbki powietrza — stwierdził doktor Jarvis. — Mogło ich ruszyć coś trującego w naszej atmosferze.

— Coś trującego? — zagrzmiał wielebny Thresher. — Chciał pan powiedzieć, coś bluźnierczego! Anioły w sprośnej bieliźnie! Altairczycy nie zechcieli poniżać się wchodząc do tego przybytku nieczystości i usiedli na znak protestu! Nawet obcy poznają grzech, gdy go widzą!

— Nie zgodzę się z panem, doktorze Jarvis — odezwał się doktor Short nie zwracając w ogóle uwagi na zacietrzewienie wielebnego. — Dlaczego niby powietrze w centrum handlowym miałoby się różnić jakościowo od powietrza w muzeum, lub w sali ćwiczeń sportowych? Szukamy różnic. Co z dźwiękami? Czy one mogą być jakimś czynnikiem?

— Tak — odezwałam się. — Altairczycy…

— Panno Yates, czy przyniosła pani taśmy? — przerwał mi doktor Morthman. — Proszę je przewinąć do momentu poprzedzającego chwilę, w której Altairczycy usiedli na ziemi. Chcę zobaczyć, na co patrzyli.

— Nie chodzi o to, na co patrzyli — powiedziałam. — Oni…

— I niech pani zadzwoni do tego centrum i zdobędzie próbki pokrycia podłóg. Co pan mówił, doktorze Short?

* * *

Zostawiłam nagrania ochrony i listę kupujących na biurku doktora Morthmana, zeszłam do laboratorium dźwięku, znalazłam odtwarzacz CD i przesłuchałam piosenki Nadchodzi Święty Mikołaj, Białe święta, Radość światu… No tak. „Pasterze stróże swoich trzód usiądźcie wszyscy wraz, bo Anioł Pański sprawi cud i stanie pośród was…”. Czyżby Altairczycy uznali, że piosenka traktuje o zjawieniu się ich gwiazdolotu? A może zareagowali na coś zupełnie innego, a koincydencja czasowa była przypadkiem?

Był tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. Przeszłam do pracowni głównej, gdzie doktor Wakamura podsuwał Altairczykom pod nosy zapalone świece.

— Wielkie nieba, co to jest? — zapytałam zatykając nos.

— Dziki cynamon — odpowiedział.

— To okropne.

— Powinnaś powąchać fiołki sandałowe — odparł. — Były tuż obok w Candle in the Wind, gdy oni usiedli. Może Altairczycy zareagowali na zapach ze sklepu?

— I co, zareagowali?

— Nie, nawet na zapach świerkowego arbuza, który pachnie naprawdę obco. Czy doktor Morthman znalazł jakieś wskazówki w nagraniach ochrony?

— Jeszcze ich nawet nie przejrzał — odpowiedziałam. — Gdy tu skończysz, chętnie odprowadzę Altairczyków do ich statku.

— Zrobisz to? — zapytał z nadzieją w głosie. — Bardzo by mi to odpowiadało. Patrzą dokładnie tak, jak moja teściowa. Możesz ich zabrać już teraz?

— Owszem — odpowiedziałam i podeszłam do Altairczyków, wzywając ich skinieniem, by podążyli za mną. Miałam nadzieję, że nie odejdą do swego statku, ponieważ była już prawie dziewiąta. Nie zrobili tego. Poszli za mną korytarzem do laboratorium dźwięku.

— Chciałabym tylko coś sprawdzić — powiedziałam i puściłam im: Pasterze stróże swoich trzód.

Chór śpiewał, a ja patrzyłam na niewzruszone oblicza obcych. Pan Ledbetter się myli, pomyślałam. Musieli zareagować na coś innego. Oni nawet nie słuchali.

„Usiądźcie wszyscy w krąg…”

Usiedli. Pomyślałam, że powinnam zadzwonić do pana Ledbettera. Wyłączyłam odtwarzacz i wybrałam numer, jaki zapisał na mojej dłoni. — Hej, tu Calvin Ledbetter — odezwał się głos w słuchawce. — Przepraszam, ale nie mogę teraz odebrać telefonu. — Zbyt późno przypomniałam sobie, że mówił coś o próbie. — Jeżeli dzwonisz w sprawie próby, to odbywają się w następującym porządku: czwartek, Chór Kobiecy w Mile High, dwudziesta zero zero; piątek, metodyści w Monview, chór w prezbiterium, jedenasta rano, Pierwszy Prezbiteriański z Orkiestrą Symfoniczną Denver druga po południu… — jasne było, że nie zastałam go w domu. I że jest za bardzo zajęty, by przejmować się Altairczykami.

Odłożyłam słuchawkę i spojrzałam na obcych. Nadal siedzieli, a do mnie dotarło, że odtwarzanie im tej kolędy było kiepskim pomysłem, bo nie miałam pojęcia, co mogło ich podnieść. Nie był to żaden z jingli, bo go wyłączono, a jeżeli bodźcem było coś w pasażu, to mogłam się szykować do spędzenia tu całej nocy. Po kilku minutach jednak wstali tymi swoimi śmiesznymi ruchami marionetek i zmierzyli mnie pełnymi dezaprobaty i oburzenia spojrzeniami. — Pasterze stróże swoich trzód usiądźcie wszyscy wraz… — powiedziałam im.

Nadal stali.

— … usiądźcie — powtórzyłam z naciskiem. — Usiądźcie. Siad!

Żadnej reakcji.

Ponownie zagrałam im kolędę. Usiedli w odpowiednim momencie. Wciąż nie miałam dowodu na to, że robili to, co kazały słowa kolędy. Mogli reagować na śpiew. Gdy weszli do pasażu, panował w nim hałas. Kolęda „Pasterze stróże swoich trzód” mogła być pierwszą, którą usłyszeli czysto i wyraźnie, usiedli więc, gdy usłyszeli śpiew. Odczekałam, aż wstaną i dwukrotnie odtworzyłam im nagrania poprzednie. Nie ruszyły ich Białe święta Binga Crosby’ego, ani Radość światu Julie Andrews. Nie zareagowali też na przerwy między piosenkami. Nic w ogóle nie wskazywało na to, że zdają sobie sprawę z tego, iż ktoś śpiewa.

— Pasterze stróże swoich trzóóóód — zaczął chórek. Spróbowałam stanąć bez ruchu i zachować obojętny wyraz twarzy, na wypadek, gdyby reagowali na jakieś niewerbalne sygnały, które im przedtem przekazywałam —…usiąąądźcie…

Usiedli dokładnie w tym samym miejscu kolędy, chodziło więc z pewnością o te konkretne słowa. Albo o śpiewające je głosy. Albo o kombinację nut. Albo o rytm. Albo o częstotliwości dźwięków…

Doszłam do wniosku, że cokolwiek to było, dziś w nocy tego nie odkryję. Dochodziła dziesiąta. Musiałam odprowadzić ich na statek. Odczekałam, aż wstaną i pod ogniem ich gniewnych spojrzeń zaprowadziłam do gwiazdolotu, a potem wróciłam do swojego pokoju.

Automatyczna sekretarka powitała mnie mrugającym światełkiem. Była to prawdopodobnie wiadomość od doktora Morthmana, który chciał, żebym poszła do pasażu i zdobyła próbki powietrza. Wcisnęłam klawisz odtwarzania. — Hej, mówi Ledbetter — usłyszałam dyrygenta chóru — Pamięta mnie pani, Spotkaliśmy się w pasażu. Muszę z panią o czymś pomówić. — Podał mi numer swojej komórki i powtórzył numer telefonu domowego —…na wypadek, gdyby wiadomość kiepsko się zapisała. O jedenastej powinienem być w domu. Do tego czasu proszę, żeby pani NIE POZWOLIŁA obcym na słuchanie żadnych kolęd bożonarodzeniowych.

* * *

Żaden z numerów nie odpowiadał. Pomyślałam, że wyłącza komórkę na czas próby. Spojrzałam na zegarek. Prawie kwadrans po dziesiątej. Chwyciłam informator, znalazłam adres kościoła metodystów i ruszyłam do Montview, zbaczając po drodze, żeby sprawdzić, czy statek kosmitów stoi na miejscu i czy nie zaczął wysuwać z luków dział, albo czy złowieszczo nie błyska światłami. Nic z tych rzeczy. Stał jak dawniej, zagadkowy niczym Sfinks, co mnie uspokoiło. Nie za bardzo, ale zawsze…

Dotarcie do kościoła zajęło mi dwadzieścia minut. Miałam nadzieję, że próba jeszcze trwa i złapię Ledbettera zanim wyjdzie. Na parkingu było wiele wozów, a z mozaikowych okien nawy padało światło, ale główne drzwi były zamknięte.

Podeszłam do bocznych. Nie były zamknięte i usłyszałam śpiew, dobiegający gdzieś z wnętrza świątyni. Podążając za dźwiękami, ruszyłam w głąb mrocznego przedsionka.

Pieśń urwała się nagle w połowie słowa. Odczekałam minutę nasłuchując, a gdy nie rozbrzmiała ponownie, zaczęłam otwierać kolejne drzwi. Pierwsze trzy były zamknięte, ale czwarte otworzyły się na prezbiterium. Zobaczyłam zwrócony do mnie frontem chór kobiecy i plecy stojącego przed nim Ledbettera.

— Strona dziesięć, góra — powiedział.

Dzięki, Bogu, jeszcze tu jest, pomyślałam cofając się dyskretnie.

— Od: „O usłysz anielskie pienia” — powiedział, skinął organiście i podniósł batutę.

— Zaraz, a w którym momencie nabieramy tchu? — zapytała jedna z kobiet. — Po „głosy”?

— Nie, po „boskie” — odpowiedział, zaglądając w partyturę. — A potem na dole strony trzynastej.

— Możecie nam zagrać melodię altu? — zapytała inna kobieta. — Od „padnijcie na kolana”?

Szykowała się dłuższa dysputa, a ja nie mogłam czekać. Ruszyłam ku nim przejściem. Wszystkie panie podniosły wzrok znad nut i popatrzyły na mnie z dezaprobatą. Pan Ledbetter odwrócił się i jego twarz rozjaśnił uśmiech. Potem ponownie spojrzał na kobiety, rzucił im: — Zaraz wracam — i podbiegł do mnie. — Hej, Meg — przywitał się. — Co się…

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale dostałam pańską wiadomość i…

— Nie przeszkadza pani, już prawie skończyliśmy.

— Co pan miał na myśli mówiąc, żebym nie odtwarzała obcym żadnych kolęd? Odebrałam pańską wiadomość dopiero po tym, jak zagrałam im kilka melodii z pasażu.

— I co się stało?

— Nic, ale zostawił mi pan wiadomość…

— Jakie to były piosenki?

Radość światu i…

— Wszystkie cztery zwrotki?

— Nie, tylko dwie. Tylko te były na płycie. Pierwszą i tę o „cudach jego miłości”.

— Znaczy pierwszą i czwartą — odparł. Przecz chwilę patrzył gdzieś w bok i poruszał ustami, jakby odtwarzał w pamięci słowa piosenki. — Powinno być w porządku…

— Co pan chce przez to powiedzieć? Czemu zostawił mi pan tę wiadomość?

— Bo jeżeli Altairczycy zareagowali dokładnie na słowa Pasterze stróże swoich trzód to kolędy są groźne.

— Groźne?

— Nie inaczej. Proszę sobie przypomnieć tę o Trzech Królach. Nie odtwarzała im jej pani?

— Nie, tylko Radość światu i Białe święta.

— Panie Ledbetter — zawołała jedna z kobiet stojących wśród innych. — Długo to potrwa?

— Zaraz będę. — Odwrócił się do mnie. — Ile z „Pasterzy” im pani odtworzyła?

— Tylko to do „usiądźcie wszyscy wraz”.

— Nie dalej?

— Nie. A o co…

— Panie Ledbetter — powtórzyła ta sama kobieta nieco bardziej nagląco. — Niektórym z nas się spieszy…

— Zaraz wracam — zawołał ku niej, a potem zwrócił się do mnie: — Proszę dać mi pięć minut. — I pobiegł w głąb nawy.

Usiadłam w ławce z tyłu, wzięłam śpiewnik hymnów i spróbowałam odszukać Trzech Królów. Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Hymny ponumerowano, ale nie ułożono ich w jakiejś szczególnej kolejności. Zajrzałam na koniec, szukając w spisie treści.

— Ale jeszcze nie doszliśmy do Przyjdź Zbawco z Nieba — odezwała się młoda, ładna dziewczyna o czerwonych włosach.

— Przerobimy to w sobotę — odparł pan Ledbetter.

Spis treści nie powiedział mi, gdzie znaleźć Trzech Króli. Były w nim szeregi cyfr: — 5.6.6.5 — albo — 8.8.7 D. — a pod nimi kolumny dziwnych słów — Laban, Hursley, Olives Brow, Arizona — coś jakby szyfr. Czyżby Altairczycy reagowali na jakiś wpisany w kolędy kod, jak w Kodzie Leonarda da Vinci? Miałam nadzieję, że tak nie jest.

— Kiedy mamy tam się stawić? — pytały kobiety.

— O siódmej — odpowiedział pan Ledbetter.

— Ale nie będziemy miały dość czasu, żeby przećwiczyć Przyjdź Zbawco pogan, prawda?

— A co z Przybywa Święty Mikołaj? — zapytała czerwonowłosa. — Nie mamy drugiej partii solowej.

Zostawiłam spis treści i zaczęłam przeglądać hymny. Jeżeli nie mogłam zrozumieć układu jednego śpiewnika, jak mogłam mieć nadzieję na nawiązanie komunikacji z obcymi? O ile w ogóle z ich strony była to próba komunikacji. Mogli sobie po prostu usiąść i posłuchać muzyczki, jak wy przystajecie, żeby przyjrzeć się jakiemuś kwiatkowi. A może po prostu rozbolały ich nogi?

— Jakie buty mamy włożyć? — pytały panie z chóru.

— Wygodne — odpowiedział pan Ledbetter. — Długo będziecie stały.

Nadal przeglądałam hymny. „Cóż to za dziecię”. Musiałam być na dobrym tropie. „Przynieście pochodnie, Jeanette, Izabelo…”. To musiało być gdzieś tutaj. „W Noc Wigilijną słychać śpiew…”

W końcu panie zaczęły się zbierać do wyjścia i wychodzić.

— Widzimy się w sobotę — powiedział i odprowadził je do drzwi. Została tylko czerwonowłosa, która chwyciła go w drzwiach za guzik koszuli i zapytała: — Czy nie mógłby pan zostać ze mną jeszcze chwilkę? Przećwiczylibyśmy drugi sopran… To tylko kilka minut…

— Dziś nie mogę — odpowiedział. Odwrócił się i spojrzał na mnie. Dokładnie wiedziała, co znaczy ten błysk w jego oku.

— Proszę mi przypomnieć, przećwiczymy to w sobotę — powiedział i zamknął za nią drzwi. Potem usiadł obok mnie. — Przepraszam, w sobotę mamy ważny występ. Z teraz wróćmy do obcych. O czym rozmawialiśmy?

— O Trzech Królach. Mówił pan, że to niebezpieczna pieśń.

— No tak… — wziął ode mnie śpiewnik, przekartkował sprawnie i znalazł właściwą stronę. — Czwarta zwrotka: „…cierpiący, płaczący, krwawiący, umierający” — nie chcecie chyba, żeby Altairczycy zamknęli się w zimnym, kamiennym grobie.

— Nie — rzuciłam pospiesznie. — Mówił pan, że Radość światu też jest niebezpieczna. Co w niej jest takiego?

— Smutek, grzechy, ciernie porastają ziemię.

— Myśli pan, że oni wykonują wszystkie polecenia zawarte w hymnach? Że traktują to jak rozkazy do wykonania?

— Nie wiem, ale jeżeli tak jest, to w kolędach jest wiele rzeczy, których nie chcielibyście oglądać w ich wykonaniu: bieganie wokół po szczytach dachów, przynoszenie pochodni, zabijanie dzieci…

— Zabijanie dzieci? — żachnęłam się. — W której kolędzie?

— W Kolędzie z Coventry — odpowiedział przewracając kartki do odpowiedniej strony. — Ta zwrotka o Herodzie. Widzi pani? „…rozkazał tego dnia… wszystkie dzieci pod miecz…”

— O Boże! Ta kolęda była jedną z tych w pasażu! Miałam ją na płycie! — jęknęłam. — Cieszę się, że przyszłam się z panem zobaczyć!

— Ja też — odpowiedział i uśmiechnął się do mnie.

— Pytał mnie pan, ile z „Pasterzy” im odtworzyłam — powiedziałam. — Tam też jest coś o zabijaniu dzieci?

— Nie, ale w drugiej zwrotce jest „strach i wielkie przerażenie ogarnęły ich strapione umysły”.

— Oczywiście nie chcę, żeby Altairczycy to zrobili — stwierdziłam — ale teraz nie wiem, co z tym fantem zrobić. Usiłujemy nawiązać z nimi jakąś nić porozumienia, a ta pieśń była pierwszą rzeczą, na jaką zareagowali. Jeżeli nie będę mogła grać im kolęd…

— Tego nie powiedziałem. Proszę się tylko upewnić, że te, które im pani odtwarza, nie wprowadzą zamętu do ich głów. Mówiła pani, że ma płytę z kolędami i piosenkami odtwarzanymi w całym pasażu?

— Tak, te właśnie im puszczałam.

— Panie Ledbetter… — usłyszeliśmy nieśmiały głos i w drzwiach pojawił się jakiś starszawy, łysiejący mężczyzna w koloratce. — Jak długo jeszcze chce pan tu zostać? Muszę zamykać.

— Och, przepraszam, ojcze McIntyre — odparł pan Ledbetter wstając. Pobiegł do podstawki na nuty, zebrał je szybko i wrócił do mnie.

— Będzie pan na męce, prawda? — zwrócił się do wielebnego.

Na męce? Musiałam chyba źle usłyszeć.

— Nie jestem pewien. Dawno już nie miałem do czynienia z handlem.

O jakim handlu oni mówią?

— Szczególnie chór w Alleluja. Od lat tego nie śpiewałem.

A, mówili o Handlu, nie o handlu.

— Gdyby ojciec zechciał z nami spróbować, mam jutro rano o jedenastej próbę w Pierwszym Prezbiteriańskim.

— Może tam zajrzę.

— Wspaniale — powiedział pan Ledbetter. — Dobrej nocy życzę. — Wyprowadził mnie z nawy. — Gdzie pani zaparkowała?

— Od frontu.

— Świetnie. Ja też. — Otworzył boczne drzwi. — Może pojedzie pani za mną do mojego mieszkania.

Oczami wyobraźni ujrzałam cioteczkę Judith patrzącą na mnie wzrokiem, jaki wcześniej rezerwowała na kazanie o babilońskich wszetecznicach. Przyzwoita młoda panna nigdy sama nie odwiedza męskiego mieszkania.

— Mówiła pani, że przyniosła ze sobą muzykę z tego centrum handlowego, prawda? — zapytał.

Oto, co się dzieje, gdy wyciągasz przedwczesne wnioski, pomyślałam idąc za nim do jego mieszkania i zastanawiając się, czy zaglądał tam z rudowłosą drugą sopranistką.

— Myślałem o tym wszystkim jadąc tutaj — stwierdził, gdy wchodziliśmy do budynku, gdzie mieszkał. — Przede wszystkim musimy dojść do tego, na który element, lub elementy „… usiądźcie wszyscy wraz” zareagowali obcy: nuty — mówiła pani, że przedtem też słuchali muzyki, ale może chodzić o szczególny zestaw nut — czy słowa.

Powiedziałam mu o recytowaniu słów.

— Doskonale, przekonajmy się więc, czy chodzi o akompaniament — powiedział otwierając drzwi. — Albo o tempo. Albo o tonację.

— Jaką tonację? — zapytałam siadając i patrząc na klucze w jego dłoni.

— No, nie widziała pani Jumpin’ Jack Flash?

— Nie.

— Świetny film z Whoopi Goldberg. Kluczem do szyfru jest tonacja. Dosłownie. B-mol. Pasterze stróże swoich trzód jest w tonacji C, ale Radość światu w D. Może dlatego na to nie zareagowali? A może reagują na sumę pewnych instrumentów? Co to było za dzieło Beethovena, którego słuchali?

— Dziewiąta symfonia.

Zmarszczył brwi.

— Mało prawdopodobne, ale mogło chodzić o gitarę, zespół instrumentów lub coś w akompaniamencie do Pasterzy. Zobaczymy. Proszę wejść — powiedział otwierając drzwi. Zaraz potem dał nura do sypialni. — W lodówce jest woda gazowana! — zawołał stamtąd. — Niech się pani poczęstuje i usiądzie.

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Kanapa, krzesło i stolik do kawy — wszystko było zawalone kompaktami, muzycznymi nutami i ubraniami.

— Przepraszam — powiedział wyłaniając się z sypialni z laptopem w rękach. Umieścił go na stosie książek i robiąc mi miejsce zepchnął z krzesła stos ubrań przeznaczonych do prania. — Grudzień to ciężki miesiąc. W tym roku, oprócz zwykłych tysięcy koncertów w salach i kościołach, oraz dyrygowania wykonaniem kantat, mam jeszcze na karku mękę.

Jednak się nie przesłyszałam.

— Mękę? — zapytałam.

— MEKA. Międzykościelny Ekumeniczny Koncert Akademicki. MĘKA. Albo, jak mówią moje siódmoklasistki — męka i cierpienie. Ogromny koncert… właściwie to nie koncert, bo śpiewają wszyscy, nawet słuchacze. Biorą w nim udział wszystkie kościelne chóry i grupy wokalne. — Przeniósł stos płyt z kanapki na podłogę i usiadł naprzeciwko mnie. — W Denver odbywa się każdego roku. W Centrum Ekumenicznym. Czy brała pani kiedykolwiek udział w Śpiewie? — zapytał, a gdy potrząsnęłam głową dodał: — Robi wrażenie. W zeszłym roku było co najmniej trzy tysiące ludzi i czterdzieści cztery chóry.

— A pan dyryguje?

— Taaaa… W zasadzie to łatwiejsze, niż prowadzenie chórów kościelnych. Albo tego chórku szkolnego. I nawet zabawne. Wie pani, przywykłem już do prowadzenia Mesjasza w wykonaniu całego miasta… Gromada ludzi, usiłujących razem zaśpiewać Händla, i nagle grupa unitarian żąda, żeby włączyć jakieś pogańskie pienia z letniego przesilenia, które nie bardzo pasują do reszty. Teraz jeszcze mamy pieśni z Hanuki i Sam zrób sobie małe święta, Siedem Nocy Kwanzaa, kolędy wigilijne i fragment z Mesjasza. Którego, nawiasem mówiąc, też nie możemy puszczać obcym.

— Też jest o zabijaniu dzieci?

— O rozbijaniu głów. „Obijesz ich żelaznym prętem” i „rozwalisz na kawałki”. Są tam także rany, kaleczenie, ścinanie, drwiny i potępianie…

— O potępianiu to już Altairczyków uczyć niczego nie trzeba — powiedziałam.

— Ale nie o wstrząsaniu narodami. Ani o powlekaniu Ziemi ciemnościami — odparł. — Dobra. — Otworzył laptop. — Przede wszystkim muszę zeskanować tę pieśń, a potem usunę instrumentację, żebyśmy mogli zagrać im same głosy.

— A ja co mam robić?

— Pani… — Ponownie zniknął w sąsiednim pokoju i wyszedł z czterostopowym stosem muzycznych ksiąg i partytur, który zwalił mi na kolana. — Pani może zrobić listę wszystkich pieśni, których nie chcielibyśmy demonstrować Altairczykom.

Kiwnęłam głową i zaczęłam przeglądać Święta księgę pieśni wigilijnych. Zaskoczyło mnie, w jak wielu kolędach uważanych za radosne, spokojne pieśni, zwiastujące światu Dobrą Nowinę, są zwrotki pełne gwałtu i okrucieństw. Kolęda z Coventry nie była jedyną traktującą o zabijaniu dzieci. W Nadchodzą święta była mowa o grzechu, cierpieniu i wojnach. W O przyjdź zbawco, przyjdź śpiewano o cierpieniu, zazdrości i sporach. Święty i Bluszcz wspominała o kościach, krwi i niedźwiedziach, a Dobry król Wacław opowiadała o okrucieństwie, przynoszeniu ludzkiego mięsa, mrożeniu ludziom krwi i atakach serca.

— Nie miałam pojęcia, że w wigilijnych kolędach jest tyle ponurych rzeczy — stwierdziłam.

— Powinna pani posłuchać pieśni wielkanocnych — odparł pan Ledbetter. — Jak już pani szuka, proszę znaleźć pieśni ze słowem „usiądźcie”, żebyśmy mogli sprawdzić, czy oni reagują na to słowo.

Kiwnęłam głową i zabrałam się do przeglądania tekstów. W Zamilczcie śmiertelnicy wszyscy stali, oprócz tego był tam strach, drżenie i zwrotka o oddaniu się na niebiańskie pożywienie. Pierwsza gwiazdka miała „krew”, a pasterze w niej nie siedzieli, tylko leżeli.

W której kolędzie było „usiądźcie?” myślałam przeglądając w pamięci te z dzieciństwa. Czy nie w Dzwonków dźwięk, o pannie Jakiejśtam, albo kimś innym, kto usiadł przy czyimś boku?

W Hej kolęda, kolęda był wers o siedzeniu przy kominku, ale nie było słowa „usiądźcie”.

Szukałam dalej. Inne pieśni świąteczne, te nie kościelne, były niemal tak samo złe, jak kolędy. Nawet śpiewanki dziecięce, takie jak Me dostanę nic na święta, radośnie omawiały walenie pałkami w ludzkie głowy, była też cała seria piosenek takich jak ta o babuni przejechanej przez renifera, albo o zabójczym placku babuni, przejechaniu renifera osobiście, czy dziaduniu, który zamierza pozywać Mikołaja aż do skutku, którym będzie puszczenie świętego w skarpetkach.

A w kolędach, w których nie było gwałtu i przemocy, znajdowałam zdania takie jak: „…rządź całym światem”, „panuj nad wszystkimi” co Altairczycy mogliby uznać za zaproszenie do podboju Ziemi.

Muszą być jakieś nieszkodliwe kolędy, myślałam i znalazłam kolędą o żłóbku, która w odróżnieniu od śpiewnika kościelnego była w Księdze Wesołych Świąt. „…złóż słodką głowinę… gwiazdy na niebie…”. Nie, to nieszkodliwe, pomyślałam. Na pewno mogę ją dodać do listy. „I weź nas ze sobą do nieba…”. Niby nic, ale Altairczycy mogą to opacznie zrozumieć. Nie chciałabym się nagle znaleźć w gwiazdolocie prującym przestrzeń do konstelacji Orła, czy skądkolwiek tam przybyli.

Pracowaliśmy niemal do trzeciej; do tego czasu zdążyliśmy oddzielić z nagrania śpiew, akompaniament i nuty (pan Ledbetter odtwarzał je na pianinie, gitarze i flecie, a ja zapisywałam) tworząc listę rzeczy, które można było bezpiecznie odtworzyć Altairczykom i drugą, jeszcze krótszą, w której były słowa kolęd z „usiądźcie” „siadajcie” albo „siedzący”.

— Dziękuję, panie Ledbetter — powiedziałam wkładając płaszcz.

— Calvin — odparł.

— Dziękuję, Calvin. Naprawdę doceniam twoją pomoc. Odegram im te piosenki i powiadomię cię o rezultatach.

— Żartujesz, Meg — zdziwił się. — Zabierzemy się do tego razem.

— Ale myślałam… Nie masz tych swoich prób do MĘKI? — powiedziałam, przypominając sobie napięty plan jego zajęć.

— Owszem, mam próbę z symfonikami, i z chórem kościelnym, i przedszkolnym, a także z chóralnym koncertem dzwonów przed mszą wigilijną…

— A ja tak długo zajmowałam ci czas — powiedziałam. — Bardzo mi przykro.

— Dyrygenci chórów w Denver nie wiedzą, co to sen — powiedział beztrosko. — Chciałem powiedzieć, że mam wolne pomiędzy próbami jutro do jedenastej rano. Jak wcześnie rano możesz dorwać Altairczyków?

— Zwykle wychodzą ze swojego statku około siódmej, ale niektórzy z członków komisji mogą zechcieć z nimi pracować od rana.

— I spojrzeć w te rozpromienione radością twarze przed wypiciem porannej kawy? Idę o zakład, że możesz Altairczyków mieć wtedy dla siebie.

Prawdopodobnie miał rację. Przypomniałam sobie, że doktor Jarvis powiedział, iż musi się przygotować do codziennej pracy z Altairczykami. — Przypominają mi mojego nauczyciela z piątej klasy — mawiał.

— Jesteś pewien, że chcesz spotkać się z nimi rano, zanim zrobisz cokolwiek innego? — zapytałam. — Ich spojrzenia…

— …są niczym w porównaniu ze wzrokiem, jakim patrzy na ciebie sopranistka, która nie dostała upragnionej solówki — stwierdził. — Nie mogę się doczekać sprawdzenia, na co reagują ci obcy.

* * *

Niestety, rezultaty naszych wysiłków były żadne.

Calvin miał rację. Gdy Altairczycy wyszli ze swego statku, przed głównym budynkiem uniwersytetu było pusto. Zapędziłam ich do pracowni, zamknęłam drzwi i zawołałam Calvina, który wszedł z kubkiem kawy od Starbucka i całym naręczem kompaktów.

— Rany boskie! — powiedział, gdy zobaczył stojących przy głośnikach Altairczyków. — Pomyliłem się! Daleko im do sopranistki. To jest raczej spojrzenie uczennicy z chóru, która usłyszała, że nie może nabłyszczać warg do czytania tekstu podczas koncertu.

Potrząsnęłam głową.

— To spojrzenie mojej cioci Judith.

— Rad jestem, że nie odtworzyliśmy im tej kolędy, w której mowa jest o rozbijaniu ludziom głów — powiedział.- Jesteś pewna, że nie przylecieli na Ziemię z morderczymi zamiarami?

— Nie — odparłam. — I dlatego musimy się z nimi jakoś porozumieć.

— To prawda — przytaknął i zabrał się do grania akompaniamentu tego, co zapisaliśmy poprzedniej nocy. Kosmici nie reagowali, gdy grał nuty na pianinie, gitarze i flecie, ale gdy puścił im sam śpiew, wszyscy pospiesznie usiedli.

— Z pewnością chodzi o słowa — stwierdził. Gdy odtworzył im Dzwonków dźwięk ponownie usiedli przy słowach „siedzący u mego boku”, co potwierdziło jego tezę.

Ale kiedy zagrał im Siadaj, kołyszesz łodzią i Siedząc na przystani nie usiedli przy żadnej melodii.

— To znaczy, że kluczowym słowem jest: „Usiądźcie” — orzekłam.

— Albo reagują tylko na kolędy — powiedział Calvin. — Masz jakieś inne, żebyśmy mogli je im puścić?

— Nie ze słowem „usiądźcie” — odparłam. — Chcę na święta tylko dwa przednie ząbki ma słowo „siedzący”.

Zagraliśmy to im. Żadnej reakcji. Ale gdy im odtworzyliśmy: Niewielkie święta z musicalu „Mamunia” usiedli, gdy tylko usłyszeli słowo „siedzący”.

Calvin uciął resztę frazy, bo nie chcieliśmy mieć Altairczyków siedzących na naszych ramionach i spojrzał na mnie.

— To dlaczego nie zareagowali na „siedzący” w Chcę na święta tylko dwa przednie ząbki?

Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć, że ta kolęda ma koszmarną melodię, ale się powstrzymałam.

— Głosy? — zasugerowałam.

— Może masz rację — odparł i pogrzebawszy wśród innych wyjął tę samą piosenkę w wykonaniu Statler Brothers. Altairczycy usiedli w dokładnie tym samym momencie.

Nie chodziło więc o głosy. I nie o kolędy. Gdy Calvin odtworzył im 1776 usiedli dokładnie w chwili, gdy Kongres Kontynentalny śpiewając chórem kazał usiąść Johnowi Adamsowi. I nie chodziło o słowo „siadać”. Gdy zagraliśmy im Pieśń o święcie Hanuka wszyscy z ogromną powagą obrócili się w miejscu.

— OK. Ustaliliśmy przynajmniej, że są nastawieni ekumenicznie — stwierdził Calvin.

— Bogu dzięki — powiedziałam, myśląc o wielebnym Thresherze i o tym, co by powiedział, gdyby kosmici reagowali wyłącznie na kolędy. Niestety, gdy zagraliśmy Altairczykom pieśń z okazji letniego przesilenia ze słowami „ziemia znów się obraca” stali jak kołki i patrzyli na nas z oburzeniem w oczach.

— Może chodzi o słowa zawierające „ś”? — zapytałam.

— Może. — Zagrał im szybko kolejno: Śnieg obsypał całą Ziemię, Przybywa Święty Mikołaj i Suzy Śnieżynka. Żadnej reakcji.

O dziesiątej czterdzieści pięć Calvin musiał iść na swoją próbę.

— W Pierwszym Prezbiteriańskim — powiedział. — Możesz się tam spotkać ze mną o drugiej, a stamtąd pójdziemy do mnie. Chciałbym przeprowadzić analizę częstotliwości zdań, na które reagowali.

— W porządku — powiedziałam i przekazałam Altairczyków doktorowi Wakamurze, który chciał ich opryskać zapachami z magazynów Crabtree i Evelyn. Zostawiłam go pod ostrzałem ich oskarżających spojrzeń i poszłam na górę do biura doktora Morthmana. Nie zastałam go.

— Wybrał się do centrum, żeby zebrać próbki farb — oznajmił doktor Jarvis.

Zadzwoniłam na komórkę Morthmana.

— Doktorze Morthman — powiedziałam — przeprowadziłam kilka testów. Altairczycy…

— Nie teraz — odpowiedział. — Czekam na telefon od chemików ACS.

Rozłączył się.

Wróciłam do pracowni dźwięku i odsłuchałam płyty Cambridge Boys’ Choir, Barbry Streisand i Barenaked Ladies Christmas, usiłując znaleźć piosenki z kombinacjami „usiądź” i „obróć”, ale bez żadnego rozlewu krwi. Szukałam też odmian „zwróć” w Pieśni o przesileniu, choć nie byłam pewna, czy cokolwiek w ten sposób udowodnię. Nie reagowali przecież na „siadanie” w Chcę na święta tylko dwa przednie ząbki.

O drugiej poszłam na spotkanie z Calvinem w Trinity Episcopal. Nie skończyli próby i nie wyglądało na to, żeby mieli skończyć w najbliższym czasie. Calvin kazał im zaczynać, potem przerywał i mówił:

— Basy, zaczynacie o dwa takty wcześniej; alty, słowa „śpiewają” mają być w b-mol. Zacznijmy jeszcze raz od góry, strona dziesięć.

Odśpiewali ten fragment cztery razy bez słyszalnej poprawy, a potem Calvin oznajmił:

— Dobrze, na dzisiaj dosyć. Zobaczymy się w sobotę wieczorem.

— Nigdy nie odśpiewamy tego wejścia właściwie — pomrukiwali zbierający nuty chórzyści, a łysawy ksiądz, którego Calvin zwerbował wczoraj wieczorem, wyglądał na kompletnie zbitego z tropu.

— Może w ogóle nie powinienem zajmować się śpiewaniem — zwrócił się do Calvina.

— Owszem, powinien pan — odpowiedział Calvin kładąc mu dłoń na ramieniu. — Proszę się nie martwić, wszystko przyjdzie samo. Zobaczy pan.

— Naprawdę w to wierzysz? — zapytałam Calvina, gdy wielebny McIntyre wyszedł.

Parsknął śmiechem.

— Wiem, że niełatwo w to uwierzyć, gdy się słucha ich teraz. Zawsze mi się wydaje, że nigdy im się nie uda, ale jakimś sposobem, choćby nie wiedzieć jak okropnie brzmiało to na próbach, zawsze w końcu osiągają harmonię. W pewien sposób odradza to moją wiarę w ludzkość. — Zmarszczył brwi. — Myślałem, że skończyliście i mieliśmy we dwójkę zbadać częstotliwości?

— Skończyliśmy — potwierdziłam. — A dlaczego pytasz?

Wskazał dłonią coś za moimi plecami. Stali tam Altairczycy w towarzystwie wielebnego McIntyre’a.

— Znalazłem ich na zewnątrz — powiedział uśmiechając się nieśmiało. — Pomyślałem, że się zgubili.

— O Boże, musieli iść za mną. Bardzo mi przykro — stwierdziłam, choć wielebny nie wyglądał na przesadnie urażonego, czy onieśmielonego spojrzeniami obcych.

— O, proszę się nie przejmować — odpowiedział. — Oni nie patrzą nawet w połowie tak wrogo i potępiająco, jak moi parafianie, kiedy im się nie spodoba niedzielne kazanie.

— Lepiej będzie, jak ich stąd zabiorę — zwróciłam się do Calvina.

— Nie, jak już tu są, możemy ich zabrać do mojego mieszkania i spróbować odtworzyć im kilka piosenek. Potrzebujemy więcej danych.

Jakoś udało mi się wcisnąć całą szóstkę do mojego wozu i zabrać do mieszkania Calvina. Ja odtwarzałam im muzykę z płyt, a Calvin analizował częstotliwości. Najwyraźniej nie reagowali na jakość piosenek i śpiewaków. Nie ruszył ich Pretty paper Willie Nelsona, a potem zareagowali na okropnie fałszujący dziecięcy chórek z Little Miss Muffet z 1940 roku.

Język też nie miał znaczenia. Usiedli jak jeden, gdy im puściłam chóralne łacińskie wykonanie Adeste Fidelis, przy słowach tibi sit gloria.

— Co dowodzi, że to, co usłyszą, traktują dosłownie — stwierdził Calvin, gdy zabrałam go do kuchni, gdzie Altairczycy nie mogli nas usłyszeć.

— Co dowodzi, że nie możemy im puszczać tekstów, w których są słowa o podwójnym znaczeniu — powiedziałam. — Nie możemy im na przykład odtworzyć „Uderzcie w dzwony”, bo jeszcze kogoś pobiją.

— I na pewno nie chcemy, „legli w żłóbku” — odparł Calvin z uśmiechem.

— To nie jest śmieszne — powiedziałam. — Jak tak, to nie możemy im odtworzyć żadnego nagrania.

— Muszą być jakieś pieśni czy piosenki…

— Jakie? — zapytałam poirytowana i zbita z tropu. — Ma miłość serce grzeje mi ma „serca w ogniu”, Przypływ uczuć może wywołać tsunami, a Zamieszkaj w nas brzmi jak cytat z Obcego.

— Wiem — powiedział. — Nie martw się, coś znajdziemy. Czekaj, pomogę ci. — Oczyścił kuchenny stół i przyniósłszy stos nut, albumów i kompaktów, usadowił mnie naprzeciwko siebie.

— Ja będę szukał piosenek, a ty przeglądaj teksty.

Zabraliśmy się do roboty.

— Nie… Nie… Co ze Słyszałem wigilijne dzwony?

— Nie — odpowiedziałam sprawdziwszy słowa. — Są w niej „nienawiść”, „martwi” i „rozpacz”.

— Wesolutko… — Przez chwilę sprawdzał nuty. — A Wesołych Świąt Lennona?

Potrząsnęłam głową.

— „Wojna”, „walczą” i „strach”.

Kolejna pauza.

Chcę na święta tylko ciebie?

Spojrzałam na niego lekko zdziwiona.

— Coś ty powiedział?

Chcę na święta tylko ciebie — powtórzył. — Tytuł piosenki. Śpiewa Mariah Carey.

— Aaaa… — zajrzałam do słów. — Myślę, że może być. Nie widzę żadnych mordów ani rozrób. — Calvin potrząsnął głową.

— Z drugiej strony nie sądzę, żeby tak było lepiej. Miłość może być jeszcze bardziej niebezpieczna, niż wojna.

Spojrzałam w stronę saloniku. Altairczycy, patrząc przez uchylone drzwi, spopielali mnie spojrzeniami.

— Nie sądzę, żeby naprawdę chciało im się porywać Ziemianki.

— Owszem, ale lepiej nie podsuwajmy im podobnych pomysłów.

— Nie — odpowiedziałam. — Tego byśmy z pewnością nie chcieli.

Ponownie zabraliśmy się do wertowania muzyki i tekstów.

— A co z Będę w domu na święta? — zapytał przeglądając album Patti Page.

Patti Page sprostała wymaganiom, ale Altairczycy nie raczyli zareagować; podobnie rzecz się miała z Edem Amesem i jego Balladą o wigilijnym osiołku i z Miss Piggy i jej Świętym Dzieciątkiem.

Nie mogliśmy znaleźć żadnego sensu w ich reakcjach. Odpowiadali na różne tonacje, nuty albo głosy. Zareagowali na Andrews Sisters, ale nie ruszył ich Randy Travis, nie chodziło też o głosy, bo ich reakcję obudziło Zbudźcie się, zbudźcie, uśpione dusze Julie Andrews. Gdy odtwarzaliśmy im jej Srebrne dzwoneczki, nie roześmiali się (co jakoś mnie nie zdziwiło), ale gdy Julie dotarła do zwrotki o czerwono i zielono błyskających ulicznych światłach, cała szóstka zamrugała oczami. A gdy im puściliśmy Wstańcie i pójdźcie pasterze, nawet się nie ruszyli.

— Spróbuj Walc wigilijny — powiedziałam patrząc na okładkę albumu.

Potrząsnął głową.

— W nim też jest o miłości. Powiedziałaś, że nie masz chłopaka?

— Bo nie mam — odparłam. — I nie mam też ochoty na umawianie się z Altairczykiem.

— W porządku — stwierdził. — A możesz znaleźć jakąś inną piosenkę, w której jest słowo „mrugać”?

* * *

Kiedy wychodził na próbę z symfonikami, nie byliśmy mądrzej — si, niż przedtem. Zaprowadziłam Altairczyków do doktora Wakamury, którego to wcale nie uszczęśliwiło, potem bez rezultatu spróbowałam znaleźć piosenkę ze słowem „mrugać”, zjadłam lunch i wróciłam do mieszkania Calvina. Skończył swoje zajęcia wcześniej ode mnie i już był pogrążony w pracy. Zaczęłam przeglądać nuty.

— A co z Pokój ludziom dobrej woli? — zapytałam. — Jest w niej „pokłońcie się”.

I wtedy zadzwonił telefon.

Calvin podniósł słuchawkę.

— Co się stało, Belindo? — powiedział. Słuchał przez chwilę, a potem zwrócił się do mnie: — Włącz telewizor — i podał mi pilota.

Włączyłam aparat. Marvin Marsjanin opowiadał Królikowi Bugsowi o tym, że zamierza unicestwić Ziemię.

— CNN — poprawił mnie Calvin. — Kanał czterdziesty.

Przełączyłam kanały i natychmiast tego pożałowałam. Na ekranie zobaczyłam wielebnego Treshera, stojącego w pracowni dźwięku przed tłumem reporterów.

— Z radością możemy oznajmić, że odkryliśmy już, na co zareagowali Altairczycy przed dwoma dniami w centrum handlowym — puszył się. — W pasażu rozbrzmiewały dźwięki kolęd…

— Och, nie! — jęknęłam.

— Myślałem, że nagrania ochrony są bez dźwięku — powiedział Calvin.

— Owszem, są. Ale ktoś inny musiał mieć kamerę wideo.

— …i gdy Altairczycy usłyszeli te święte pieśni — ciągnął wielebny — przekonała ich prawda przesłania i błogosławionych słów Pana…

— Och, nie! — jęknął Calvin.

— …a skruszeni grzesznicy padli na ziemię.

— Nie padli — warknęłam. — Usiedli.

— Od dziewięciu miesięcy uczeni usiłują odkryć powód, dla którego Altairczycy przybyli na Ziemię. Zamiast tego powinni się zwrócić do Ducha Świętego, ponieważ w Nim leżą wszystkie odpowiedzi. Dlaczego Altairczycy tu przybyli? Żeby zostać zbawionymi! Przybyli, by odrodzić się na nowo, co zaraz zademonstrujemy… — podniósł dysk ze świątecznymi kolędami.

— Och, nie — jęknęliśmy jednocześnie. Sięgnęłam po moją komórkę.

— Jak owi mędrcy ze Wschodu — smędził wielebny Tresher — przybyli szukając Chrystusa, co dowodzi, że chrześcijaństwo to jedyna prawdziwa religia.

Doktorowi Morthmanowi odebranie telefonu jak zwykle zajmowało całą wieczność.

— Doktorze Morthman — rzuciłam, gdy wreszcie mu się to udało — Nie może pan dopuścić do tego, by Altairczycy usłyszeli kolędy, bo…

— Nie mogę teraz rozmawiać — stwierdził. — Mamy tu konferencję prasową. — I przerwał połączenie.

— Doktorze Morthman… — wcisnęłam klawisz ponownego wybierania.

— Nie ma na to czasu — powiedział Calvin, który zdążył już przynieść kluczyki i mój płaszcz. — Chodź, pojedziemy moim wozem. — Zbiegliśmy po schodach. — Tam się roi od reporterów, a ten cymbał powiedział coś, co sprawi, że każdy Żyd, muzułmanin, buddysta, neopoganin i mormon kopnie się do atomowego guzika. Przy odrobinie szczęścia dotrzemy tam, gdy wciąż jeszcze będzie odpowiadał na pytania.

— A jak nie?

— Wszyscy niezdecydowani pójdą za przykładem Altairczyków i będziemy mieli świętą wojnę.

* * *

Prawie nam się udało. Jak Calvin przewidział, zadawano mnóstwo pytań, szczególnie po tym, gdy wielebny stwierdził, że Altairczycy zgadzają się z nim w kwestii aborcji, homoseksualnych małżeństw i konieczności oddania Republikanom wszystkich stanowisk politycznych.

Ale schody pełne były skłóconych reporterów i niemal nie sposób było przedrzeć się przez drzwi na korytarz. Gdy dotarliśmy wreszcie do laboratorium dźwięku, wielebny gestem pełnym dumy wskazywał na klęczących po drugiej stronie weneckiego lustra obcych i perorował zwracając się do mikrofonów:

— Jak widzicie, po wysłuchaniu chrześcijańskiego przesłania, uklękli pogrążeni w skrusze…

— Och nie, pewnie usłyszeli O Święta Nocy — powiedziałam. — Albo Jak starcy z radością.

— Co im zagraliście? — zapytał Calvin. Wskazywał klęczących Altairczyków.

— Kolędy w wykonaniu chóru Wszechkościoła Jedynie Prawdziwej Drogi — odparł z dumą wielebny Tresher podnosząc w górę kompakt, co reporterzy posłusznie filmowali, robili zdjęcia i pakowali w iPody. — Kolędy prawdziwych chrześcijan.

— Nie, nie. Którą pieśń?

— Czy poszczególne kolędy mają dla nich jakieś specjalne znaczenie? Jaką kolędę usłyszeli w pasażu? — wykrzykiwali reporterzy. — Wielebny ojcze, czy zostali ochrzczeni? — dopytywał się jakiś szczególnie dociekliwy, podczas gdy ja usiłowałam dotrzeć do doktora Morthmana. — Musi pan wyłączyć muzykę.

— Wyłączyć? — zapytał Morthman przekrzykując reporterów. — Akurat teraz, gdy udało nam się ustanowić jakąś nić porozumienia z Altairczykami?

— Musi mi pan powiedzieć, jaką kolędę im pan odtworzył — krzyknął Calvin.

— Kim pan jest? — zapytał gniewnie wielebny Tresher.

— On jest ze mną — wyjaśniłam i ponownie zwróciłam się do doktora Morthmana. — Musi pan wyłączyć te kolędy. Niektóre z nich są niebezpieczne.

— Niebezpieczne? — ryknął i reporterzy natychmiast przenieśli swoją uwagę na nas.

— Co macie na myśli mówiąc o niebezpieczeństwie? — pytali.

— Niebezpieczeństwo — uciął Calvin. — Altairczycy nie odpowiadają. Oni…

— Jak pan śmie twierdzić, że oni się nie odrodzili duchowo?! — zagrzmiał wielebny. — Widziałem na własne oczy, jak w odpowiedzi na natchnione słowa autora hymnu padli na kolana…

— Zareagowali tak też na Srebrne dzwony — powiedziałam. — I na Pieśń o święcie Hanuka.

— Hanuka? — ucieszyli się reporterzy i natychmiast zaczęli zasypywać pytaniami mnie i Calvina. — Czy to znaczy, że są Żydami? Ortodoksami, czy zreformowanymi? A czy reagowali na pieśni hinduskie? Czy odtwarzaliście im pieśni Mormon Tabernacle Choir? Ruszyły ich?

— To nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek religią — oznajmił Calvin. — Altairczycy reagują na literalne znaczenie niektórych słów w pieśniach i piosenkach. Pewne słowa, które mogą usłyszeć, są niebezpieczne…

— Bluźnierca! — zagrzmiał wielebny Tresher. — Co może być niebezpiecznego w natchnionym przesłaniu Świąt Bożego Narodzenia?

— W Nadchodzi Boże Narodzenie jest mowa o zabijaniu niemowląt — powiedziałam. — W słowach innych kolęd mogą usłyszeć o przelewie krwi, wojnach i ognistym deszczu z gwiazd. Dlatego musicie natychmiast wyłączyć głośniki.

— Za późno — powiedział Calvin wskazując jednostronne zwierciadło.

Altairczycy zniknęli.

— Gdzie oni się podziali? — zaczęli dopytywać się reporterzy. Wielebny Tresher i doktor Morthman rzucili się na mnie i zażądali, żebym natychmiast wyjaśniła, co zrobiłam z obcymi.

— Zostawcie ją. Ona wie tyle samo, co i wy — stwierdził Calvin swym dyrygenckim tonem.

Efekt był dokładnie taki sam, jak w przypadku uczennic. Doktor Morthman puścił mój rękaw, a reporterzy umilkli.

— Teraz proszę mi powiedzieć, jaką kolędę im pan odtwarzał? — zwrócił się Calvin do wielebnego Treshera.

Pokój wam ludzie dobrej woli — odparł kapłan. — Ale to jedna z najstarszych i najbardziej popularnych kolęd. Śmieszna jest myśl o tym, że mogłaby komukolwiek zaszkodzić…

— Czy odeszli przez Pokój ludziom? — dopytywali się reporterzy. — Jakie są słowa? Czy jest w niej coś o wojnie? Albo o zabijaniu dzieci?

Pokój wam ludzie dobrej woli — mruczałam pod nosem usiłując przypomnieć sobie słowa — „…niech nic nie trapi was…”

— Dokąd poszli? — dopytywali się nieskładnym chórem reporterzy.

— „…złej wszyscy unikając doli… odejdźcie szukać łask…”.

— Dokąd oni poszli? — krzyknął któryś z reporterów.

Calvin spojrzał na mnie.

— Na manowce — odparł ponuro.

* * *

Altairczycy nie przenieśli się do innej pracowni, do innego budynku w kampusie, ani do swego statku. Nikt przynajmniej nie widział opuszczanej pochylni ani obcych wchodzących do środka. Nikt nie widział ich gdziekolwiek w kampusie, ani na żadnej z przyległych ulic.

— Panno Yates, odpowiedzialność za cały ten bałagan spada wyłącznie na panią — oznajmił doktor Morthman. — Powiadomcie wszystkie agencje — Zwrócił się do policjantów. — I ogłoście alarm Megan.

— Ogłasza się go w przypadku porwania dzieci — wytknęłam mu. — Altairczycy nie…

— Tego nie wiemy — uciął. — I zadzwońcie do FBI — zwrócił się do jednego z policjantów.

— Doktor Morthman powiedział, że uważa pan, iż obcy zareagowali na słowa „zbłądzili na manowce”. Czy w tej kolędzie są jakieś słowa, które mogły ich skłonić do niebezpiecznych zachowań?

— Sza… — zaczęłam.

— Nie ma — odparł Calvin. Gdy doktor Morthman nakłaniał oficera policji do powiadomienia Rady Bezpieczeństwa Narodowego i ogłoszenia Czerwonego Alarmu, zepchnął mnie z chodnika za statek obcych.

— Czemu im nie powiedziałeś? — zapytałam gniewnie. — Co z „pogardą”? Albo z „mocą Szatana”?

— Sza! — szepnął ostrzegawczo. — On już dzwoni do Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nie chcemy, żeby ściągnął nam na łby lotnictwo. I nuklearne pociski. Nie mamy czasu na to, żeby im wszystko wyjaśniać. Musimy znaleźć Altairczyków.

— A masz jakiś pomysł, dokąd mogliby się udać?

— Nie. Ale przynajmniej ich statek jest na miejscu — powiedział oglądając się przez ramię.

Nie byłam pewna, czy to ma jakiekolwiek znaczenie w świetle tego, że obcy potrafili opuścić laboratorium nie korzystając z zamkniętych drzwi. Calvin zgodził się ze mną, gdy zwróciłam mu na to uwagę. — Oni mogli nawet zareagować wcale nie na te manowce. Mogli udać się na poszukiwania żłobu lub pasterzy. Są zresztą rozmaite wersje Kolęd prawdziwych chrześcijan, mogli skorzystać ze starszej.

— W takim przypadku powinniśmy pójść do pracowni i sprawdzić, co oni naprawdę usłyszeli — stwierdziłam ze ściśniętym sercem. Gdyby zobaczył mnie doktor Morthman, kazałby pewnie mnie aresztować.

Calvin doszedł widocznie do tego samego wniosku.

— Nie możemy tam wrócić — powiedział. — To zbyt ryzykowne, a my musimy znaleźć Altairczyków, zanim zrobi to wielebny. Diabli wiedzą, co im odtworzy w następnej kolejności.

— Ale jak…

— Jeżeli udali się na manowce, wciąż jeszcze mogą być gdzieś niedaleko. Weź swój wóz i sprawdź ulice na północ od kampusu, a ja sprawdzę południe. Masz swoją komórkę?

— Tak, ale nie mam samochodu. Mój został pod twoim mieszkaniem. Przyjechaliśmy twoim, pamiętasz?

— A co z minibusem, którym woziliście obcych w różne miejsca?

— Nie będzie rzucał się w oczy?

— Szukają sześciu obcych, a nie minibusu — powiedział. — A zresztą, jak ich znajdziesz, to będziesz miała przynajmniej czym ich przywieźć.

— Masz rację. — Ruszyłam na parking modląc się w duchu, żeby doktor Morthman nie wpadł na ten sam pomysł.

Nie wpadł. Parking był pusty. Otworzyłam drzwi minibusu licząc po cichu na to, że tu akurat mogły być manowce Altairczyków. Niestety, nie znalazłam ich ani w wozie, ani na żadnej z ulic w odległości dwóch mil na północ od terenów uniwersytetu. Przejechałam całą University Boulevard, a potem powoli objeździłam boczne uliczki. Cały czas byłam w strachu, że znajdę obcych rozmazanych na bruku.

Nadciągał zmierzch. Zadzwoniłam do Calvina.

— Nigdzie ich nie ma — powiedziałam. — Może udali się do tego handlowego pasażu? Podjadę tam i…

— Nie, nie rób tego — odparł. — Są tam doktor Morthman i agenci FBI. Przeszukują Victorias Secret. Altairczyków tam zresztą nie ma.

— Skąd wiesz?

— Bo są u mnie. W moim mieszkaniu.

— Naprawdę? — zapytałam z ogromną ulgą. — Gdzie ich znalazłeś?

Nie odpowiedział.

— Jak tu będziesz jechała, nie korzystaj z głównych ulic — ostrzegł mnie. — I zaparkuj w bocznym zaułku.

— Dlaczego? Co im zrobiłeś? — zapytałam, ale on już przerwał połączenie.

* * *

Gdy weszłam do mieszkania Calvina, znalazłam Altairczyków stojących pośrodku saloniku.

— Wróciłem, żeby znaleźć inne teksty „Pokój ludziom” i znalazłem ich tutaj. Już na mnie czekali — wyjaśnił Calvin. — Zaparkowałaś w zaułku?

— Tak. Co oni zrobili? — zapytałam, bojąc się odpowiedzi.

— Nic. A przynajmniej nic, co trafiłoby do CNN — powiedział wskazując mi gestem TV, gdzie pokazywano policjantów przeszukujących w pasażu magazyn ze świecami. Wyłączył dźwięk, ale na dole ekranu był napis: OBCY NA SAMOWOLCE.

— To po co ta tajemnica?

— Bo nie możemy im pozwolić na znalezienie Altairczyków, zanim nie odkryjemy, na co reagują. Następnym razem mogą zrobić coś mniej niewinnego, niż ta samowolka. I nie możemy pojechać do ciebie — Morthman wie, gdzie mieszkasz. Musimy siedzieć tutaj. Powiedziałaś komuś, że pracujemy razem?

Spróbowałam sobie przypomnieć. Zamierzałam powiedzieć o Calvinie doktorowi Morthmanowi, gdy wrócił z pasażu, ale nie pozwolił mi nawet wymienić nazwiska, a gdy wielebny Tresher zapytał mnie, kim jest Calvin, odpowiedziałam tylko, że pracuje ze mną.

— Nikomu nie powiedziałam, jak się nazywasz — stwierdziłam.

— Dobrze. A ja jestem pewien, że nikt nie widział, jak Altairczycy tu wchodzą.

— Jak możesz być tego pewien? Twoi sąsiedzi…

— Altairczycy czekali na mnie wewnątrz mieszkania — powiedział. — Stali tu, gdzie teraz. Potrafią więc albo otwierać zamki bez klucza, przechodzą przez ściany, albo posiedli umiejętność teleportacji. Stawiam na teleportację. I jest oczywiste, że nikt z członków komisji nie ma pojęcia o tym, iż oni są tutaj — powiedział wskazując ekran TV, gdzie właśnie prezentowano podobne do tych z listów gończych zdjęcie któregoś z Altairczyków, z podpisem: „Czy widziałeś obcego”? Poniżej pokazywano numer telefoniczny. — Na całe szczęście w drodze do domu zajrzałem do sklepu spożywczego i porobiłem zakupy na jutro, więc nie będę musiał wychodzić pomiędzy koncertami.

— Twoje koncerty! Zupełnie o nich zapomniałam — powiedziałam ogarnięta poczuciem winy. — Czy nie miałeś dziś wieczorem próby?

— Odwołałem ją — stwierdził. — A jak będzie trzeba, mogę odwołać i jutrzejszą poranną. A koncert miejski będzie dopiero wieczorem. Mamy mnóstwo czasu, żeby odkryć, o co tu chodzi.

Jeżeli przedtem nas nie znajdą, pomyślałam patrząc na ekran TV, gdzie policjanci przeszukiwali dział spożywczy. Gdy stwierdzą, że tam też nie ma Altairczyków, zorientują się, że i ja nie biorę udziału w poszukiwaniach i zaczną rozglądać się za mną. A reporterzy, w odróżnieniu od Leo, nagrywali wszystko. Jak pokażą fotografię Calvina z numerem, na który trzeba zadzwonić, któraś z uczennic albo chórzystek z pewnością go rozpozna.

Co oznaczało, że musimy się pospieszyć. Wzięłam w dłonie ułożoną przez nas listę piosenek i czynności Altairczyków.

— Od czego zaczniemy? — zapytałam Calvina, który przeglądał stos kompaktów.

— Nie od Bałwanka Lodzika — powiedział. — Nie sądzę, żebym jeszcze raz wytrzymał tę bieganinę tam i z powrotem.

— A może Sądzę, że błądzę7.

— Bardzo zabawne — mruknął z przekąsem. — Ponieważ wiemy, że reagują na „klękanie”, to może zaczniemy od tego?

— OK. — Zagraliśmy im „padnijcie na kolana” i „przyjdźcie uwielbiać na kolanach” i „ci, których członki zgięte są”. Na niektóre reagowali a na inne nie, bez widocznego czy zrozumiałego dla nas powodu.

Pierwsza kolęda ma „na kolanach i pełni uwielbienia” — powiedziałam i Calvin ruszył do sypialni, żeby ją odnaleźć.

Zatrzymał się jednak przed telewizorem.

— Sądzę, że powinnaś na to popatrzeć — powiedział i wzmocnił głos.

— Nie znaleźliśmy Altairczyków w pasażu handlowym, choć mieliśmy taką nadzieję — mówił doktor Morthman. — Spostrzegliśmy też, że nieobecna jest należąca do naszej komisji panna Margaret Yates. — Na ekranie za nim pojawiło się nagranie stojących w laboratorium doktora Morthmana i reportera, a w głębi widać było mnie krzyczącą, żeby wyłączono odtwarzanie. Lada moment mogło się pojawić nagranie Calvina, domagającego się wyjaśnień, jakie kolędy odtworzono obcym.

Chwyciłam komórkę i zadzwoniłam do doktora Morthmana. Miałam nikłą nadzieję, że nie zdołają wyśledzić, skąd dzwonię i że odpowie, choćby był na wizji TV.

Odpowiedział.

— Skąd pani dzwoni? — zapytał gniewnie. — Znalazła pani Altairczyków?

— Nie — odpowiedziałam. — Ale chyba domyślam się, gdzie mogą być.

— Gdzie? — zapytał doktor Morthman.

— Nie sądzę, żeby odeszli na manowce. Myślę, że zareagowali na jedno z innych słów pieśni. „Odpocznijcie” albo…

— Wiedziałem! — zapiał tryumfalnie wielebny Tresher, wpychając się między kamerę i doktora Morthmana. — Odpowiedzieli na słowa, „Pamiętaj, Chrystus Zbawca nasz, dziś przyszedł na ten świat!”. Udali się do świątyni! W tej chwili są w Kościele Jedynie Prawdziwej Drogi!

Niezupełnie o to mi chodziło, ale fotka Wszechkościoła Jedynie Prawdziwej Drogi była lepsza, niż zdjęcie Calvina.

— To powinno dać nam dwie godziny. Ten kościół jest w Colorado Springs — powiedziałam ściszając odbiornik. Zabrałam się ponownie do odtwarzania pieśni Altairczykom i notowania ich reakcji albo ich braku, ale w pół godziny później, gdy Calvin przechodził do sypialni, żeby poszukać kompaktu Louisa Armstronga, zatrzymał się przed telewizorem i zmarszczył brwi.

— Co się stało? — zapytałam zsuwając stos nut z kolan na kanapę i przemykając obok Altairczyków do Calvina. — Nie dali się nabrać?

— Och, dali, jak najbardziej — powiedział i wzmocnił głośność odbiornika.

— Sądzimy, że Altairczycy są w Betlejem — mówił właśnie doktor Morthman. Stał przed tablicą odlotów Denver International Airport.

— W Betlejem? — jęknęłam.

— Dwa razy wspomniano o nim w tekstach kolęd — stwierdził Calvin. — Ale przynajmniej jak polecą do Izraela, będziemy mieli więcej czasu.

— A wtedy będziemy mieli na karku międzynarodowy incydent — powiedziałam. — No, przynajmniej na skalę Bliskiego Wschodu. Muszę zadzwonić do doktora Morthmana. — Morthman jednak musiał wyłączyć swoją komórkę, a do pracowni nie mogłam się dodzwonić.

— Mogłabyś zadzwonić do wielebnego Treshera — powiedział Calvin wskazując ekran.

Wsiadającego do Lexusa Treshera otoczyli reporterzy.

— Teraz właśnie udaję się do Altairczyków — oznajmił — a wieczorem odprawimy nabożeństwo dziękczynne, wy zaś będziecie mogli usłyszeć ich wyznanie wiary i wigilijną kolędę, która ich przyprowadziła do Pana…

Calvin wyłączył TV.

— Lot do Betlejem jest o szesnastej — stwierdził dodając mi otuchy. — Do tego czasu z pewnością zdążymy wszystko rozgryźć.

Zadzwonił telefon. Calvin spojrzał na mnie i podniósł słuchawkę.

— Witam, panie Steinberg — zaczął. — Nie dostał pan mojego SMS-a? Odwołałem dzisiejszą wieczorną próbę. — Słuchał przez chwilę. — Jeżeli niepokoi pana pańskie wejście na stronie dwunastej, możemy jeszcze to przećwiczyć przed koncertem. — Słuchał jeszcze przez chwilę. — Wszystko się ułoży. Jak zawsze.

Miałam nadzieję, że okaże się to też prawdą w przypadku zagadki dotyczącej reakcji Altairczyków. Jeżeli nie, zostaniemy oskarżeni o porwanie. Albo o rozpoczęcie wojny religijnej. Obie perspektywy były jednak lepsze od pozwolenia wielebnemu na odegranie obcym „konający powoli” albo „ciernie porastają Ziemię”. Oznaczało to, że musimy szybko odkryć, na co obcy reagują. Zaprezentowaliśmy im Dolly Parton, Manhattan Transfer, Barbershop Choir z Toledo i Deana Martina.

Nie był to najlepszy pomysł. Nie spałam prawie od dwu dni i po kilku pierwszych taktach odkryłam, że kiwa mi się głowa. Usiadłam prosto i spróbowałam się skupić na Altairczykach, ale nic z tego nie wyszło. Następne co zapamiętałam, to moja głowa na ramieniu Calvina, który mówił: — Meg? Meg, czy Altairczycy w ogóle sypiają?

— Czy sypiają? — zapytałam siadając prosto i przecierając oczy. — Przepraszam, musiało mnie na chwilę zmorzyć. Która godzina?

— Kilka minut po czwartej.

— Rano?

— Tak. No, czy Altairczycy śpią?

— Owszem, tak przynajmniej sądzimy. Zmienia im się rytm mózgu i nie reagują na bodźce… co prawda oni w ogóle nie reagują na nic.

— A są jakieś widoczne oznaki, że śpią? Zamykają oczy albo kładą się?

— Nie, oni tylko flaczeją jak niepodlewane kwiaty. A ich pełen potępienia wzrok staje się trochę mniej intensywny. Czemu pytasz?

— Bo chciałbym coś sprawdzić. A ty się prześpij.

— Nie, wszystko w porządku — odpowiedziałam tłumiąc ziewnięcie. — Jeżeli ktokolwiek potrzebuje snu, to ty. W ciągu minionych nocy nie zmrużyłeś przeze mnie oka, a musisz wstać, żeby dyrygować koncertem. Teraz ja się wszystkim zajmę, a ty…

Potrząsnął głową.

— Nie, czuję się całkiem dobrze. Mówiłem ci, że o tej porze roku w ogóle nie śpię.

— A. To czego chcesz spróbować?

— Chcę im puścić pierwszą zwrotkę Cichej nocy.

— Tę z „…Dzieciąąąątka sneeeem…”? — zaśpiewałam.

— Właśnie. Żadnej przemocy… a ja mam z pięćdziesiąt wersji tej kolędy. Johnny Cash, Kate Smith, Britney Spears…

— A mamy czas na wszystkie pięćdziesiąt wersji? — zapytałam zerkając jednocześnie na ekran telewizora. Podzielony na dwie połowy ekran ukazywał mapę Izraela i budynek Wszechkościoła Jedynie Prawdziwej Drogi z zewnątrz. Wizerunkowi kościoła towarzyszył pełen namaszczenia głos reportera:

— Tysiące wiernych czekają wewnątrz na pojawienie się Altairczyków, których wielebny Tresher spodziewa się lada moment. Dwudziestoczterogodzinne intensywne czuwanie połączone z modłami…

Ściszyłam dźwięk.

— Owszem, chyba mamy — stwierdziłam. — Co mówiłeś?

Cicha noc to kolęda, którą śpiewali wszyscy — Gene Autry, Madonna, Burl Ives… Różne głosy, akompaniamenty, tonacje… Możemy stwierdzić, która wersja poruszy naszych milusińskich, a która…

— …jest im obojętna — dopowiedziałam. — I w ten sposób może zdołamy ustalić, na co reagują.

— O to mi właśnie chodzi — powiedział wyjmując CD z koperty. Wetknął płytę w odtwarzacz i nacisnął Track 4. — Jazda z tym koksem — powiedział.

Pokój wypełnił głos Elvisa śpiewającego „Cicha noc, święta noc”. Calvin podszedł do kanapy i usiadł obok mnie. Gdy Elvis doszedł do słów „czule i łagodnie” oboje pochyliliśmy się obserwując czujnie obcych. „Śpi niebiańskim snem…” ciągnął Elvis, ale Altairczycy dalej stali sztywno jak kołki. Nie drgnęli, choć Król powtórzył: „…śpi niebiaaaańskim sneeeem…”. Nie ruszyło ich też solo Alvina Wiewórki ani Celine Dion.

— Ich gniewne spojrzenia nawet nie łagodnieją — powiedział Calvin. — Jeżeli już, to przybierają na intensywności.

Miał rację.

— Puść im Judy Garland — powiedziałam. Puścił. Potem do akcji weszli Dolly Parton i Harry Bellafonte. — A jeśli nie zareagują na żadnego ze śpiewaków?

— To spróbujemy czegoś innego. Mam też dwadzieścia sześć wersji Renifer stratował babunię. — Uśmiechnął się łobuzersko. — Żartuję. Mam jednak dziewięć wersji Zimno na dworze, maleńka.

— Żeby używać drugich sopranów?

— Nie — odparł. — Cśśś… Lubię tę wersję. Nat King Cole.

Zamknęłam się i słuchałam rozmyślając o tym, jak Altairczycy mogą unikać zasypiania. Głos Nat King Colea był jeszcze bardziej miękki i łagodny, niż głos Deana Martina. Oparłam się o poduszkę. „Spokój w krąg, cisza w krąg…”.

Musiałam ponownie zasnąć, ponieważ następną rzeczą, jaką zobaczyłam, było światło dnia, padające od okien. Spojrzałam na zegarek. Druga po południu. Altairczycy stali w tym samym miejscu i patrzyli na nas gniewnymi spojrzeniami, a Calvin siedział zgarbiony na kuchennym taborecie i patrzył na nich ponuro, wsparłszy brodę na pięści.

— Czy coś się stało? — Spojrzałam na ekran telewizora. Wielebny Tresher nadal wygłaszał mowę. Pod spodem był napis: „Tresher wzywa do galaktycznej krucjaty”. No, lepsze to, niż doniesienia o nuklearnym uderzeniu na Bliskim Wschodzie.

Calvin powoli potrząsał głową.

— Co, nie było reakcji na „Cichą noc”?

— Była. Ty zareagowałaś na Nat King Colea.

— Wiem — odpowiedziałam. — Przepraszam. Ale pytałam o Altairczyków. Nie zareagowali na żadną wersję kolędy?

— Owszem, zareagowali — stwierdził. — Ale tylko na jedną.

— To dobrze, czyż nie? — zapytałam. — Teraz możemy przeanalizować wszystko po kolei i dowiemy się, na co zareagowali. Która to była wersja?

Zamiast odpowiedzieć, wcisnął klawisz odtwarzacza. Głośny chór kobiecych głosów zaczął śpiew: „Cicha noc, święta noc”. Musiały niemal krzyczeć, żeby ich głosy przebiły się przez kakofonię klaksonów i warkotu samochodowych silników.

— Co to jest? — zapytałam.

— Uliczny chór z Broadwayu wykonuje i stepuje Cichą noc z musicalu „42nd Street”. Był to koncert dobroczynny z okazji Świat Bożego Narodzenia.

Spojrzałam na Altairczyków, licząc na to, że Calvin może się myli, ale mimo hałasu w tle opadli ciężko na ziemię. Ich głowy dotykały niemal ziemi i wyglądali na ukojonych, a wzrok im złagodniał. Nie spopielali już wszystkiego dookoła niczym cioteczka Judith; patrzyli jak istoty normalnie niezadowolone.

Przez chwilę słuchałam chórzystek i tancerek „42nd Street”, jak stepowały i wykrzykiwały co sił w płucach i stopach Cichą noc.

— W pewnym sensie jest to poruszające — stwierdziłam. — Osobliwie, gdy wrzeszczą o „Matce i dziecięciu”.

— Wiem — odpowiedział. — Chciałbym to zagrać na naszym weselu. Altairczycy mają równie dobry smak, jak my. Ale pomijając kwestię smaku, nie jestem pewien, jaki możemy wyciągnąć z tego wniosek.

— Że Altairczycy lubią uliczne przedstawienia? — podsunęłam.

— Boże Broń! Pomyśl, co by z tym zrobił wielebny Tresher — powiedział. — Nie zareagowali zresztą na „Usiądź, kołyszesz łodzią”.

— Nie, ale zrobili to przy tej piosence z „Marne”.

— I przy tej z „1776” — dodał. — Ale nie ruszyły ich musicale „Music Man” ani „Rent” — mruknął z frustracją w głosie. — Wracamy więc do miejsca, w którym zaczęliśmy. Nie mam pojęcia, co wywołuje ich reakcje.

— Rozumiem — powiedziałam. — Bardzo mi przykro. Nie powinnam była cię w to wciągać. Masz przecież dyrygować MĘKĄ.

— Zaczyna się dopiero o siódmej — odparł ponownie rzucając się na stos kompaktów. — Co znaczy, że mamy jeszcze cztery godziny. Gdybyśmy znaleźli jeszcze jedną Cichą noc, na którą by zareagowali, moglibyśmy my wreszcie odkryć, co oni, na Boga, wyprawiają! Gdzie, psiakrew, podział się album Star Wars Christmas?

— Przestań — powiedziałam. — To się robi śmieszne. — Wyjęłam mu z rąk kompakty. — Jesteś wyczerpany, a masz przed sobą trudne zadanie. Nie możesz dyrygować tymi ludźmi bez odrobiny snu. Altairczycy mogą poczekać.

— Ale…

— Jak się prześpisz, lepiej będzie ci się myślało — powiedziałam stanowczo. — Obudzisz się, a rozwiązanie samo ci się objawi.

— A jak nie?

— To się weźmiesz za te swoje chóry i…

— Chóry… — przerwał mi nagle z namysłem w głosie.

— Albo ten koncert Śpiewu, Męki czy Cierpienia, jak zwał, tak zwał. Ja tu zostanę, zagram Altairczykom jeszcze kilka razy Cichą noc i jak wrócisz…

Siadaj, John było w wykonaniu chóru — powiedział patrząc ponad moim ramieniem na siedzących Altairczyków. Tak samo Pasterze stróże. A Cicha noc z „42nd Street” była jedynym chóralnym wykonaniem tej kolędy. — Chwycił mnie za ramiona. — To wszystko chóry! Dlatego nie zareagowali na Julie Andrews śpiewającą Wstańcie pasterze, ani na Stubby Kayea, gdy śpiewał Siadaj, kołyszesz łodzią! Oni reagują tylko na grupowe wezwania.

Potrząsnęłam głową.

— Zapomniałeś o Zbudźcie się, zbudźcie uśpione dusze.

— Ooo… — powiedział ze zgaszoną twarzą. — Masz rację… Czekaj! — wziął płytę Julie Andrews i wetknął ją do odtwarzacza. — Julie chyba śpiewa zwrotkę, a potem powtarza ją za nią chórek. Posłuchaj.

Miał rację. Chór śpiewał „Zbudźcie się, zbudźcie…”.

— Kto śpiewał Radość światu? gdy odtwarzałaś im to z płyty zabranej z pasażu?

— Julie Garland solo — powiedziałam. — A Brenda Lee śpiewała Zbierzmy się pod świąteczną choinką.

— A Johny Mathis śpiewał Aniołowie głoszą chwałę — powiedział radośnie. — Ale pieśń o Hanuka, na którą zareagowali, śpiewali… — przeczytał z okładki — „Shalom Singers”. To musi być to!

Ponownie zaczął przetrząsać stos płyt.

— Czego szukasz? — zapytałam.

— Mormon Tabernacle Choir — odpowiedział. — Oni musieli nagrać Cichą noc. Puścimy ją Altairczykom. Jak zasną, będziemy wiedzieli, że jesteśmy na właściwym tropie.

— Ale oni już śpią — powiedziałam, wskazując naszych gości, którzy stali jak bukiet przez tydzień niepodlewanych kwiatów. — Jak…

Ponownie zaczął grzebać w płytach. Wyciągnął album Cambridge Boys, wyjął zeń płytę i przez chwilę czytał spis treści. — Wiem, że tu jest… o, mam.

Uruchomił odtwarzacz. Słodkie, chłopięce głosiki zaintonowały: „Zbudźcie się chrześcijanie, uczcijcie radosny ranek..”.

Altairczycy natychmiast się wyprostowali i niemal spalili nas spojrzeniami.

— Miałeś rację — powiedziałam cicho, ale on nie słuchał. Zdjął płytę z talerza i znów czytał naklejkę pomrukując: — No, no… musieliście śpiewać Cichą noc. Wszyscy to śpiewali… — Odwrócił płytę na drugą stronę. — No tak, wiedziałem — położył płytę na talerzu i zręcznie opuścił ramię z igłą. — „I spokojnie…”- zaśpiewały anielskie chłopięce głosiki — „…śpią”.

Altairczycy padli, zanim jeszcze przebrzmiały te słowa.

— To jest to! — powiedziałam. — Wspólny mianownik!

Calvin potrząsnął głową.

— Potrzeba nam więcej danych. To może być zbieg okoliczności. Musimy znaleźć chóralną wersję Wstańcie pasterze i Siadaj, kołyszesz łodzią. Gdzie położyłaś Chłopców i laleczki?

— Ale to było solo.

— Owszem, pierwsza część, ta, którą im odtworzyliśmy, była solówką. Później śpiewają wszyscy chórzyści. Powinniśmy im odtworzyć całą piosenkę.

— Nie mogliśmy, przypomnij sobie — odpowiedziałam podając mu płytę. — Były tam fragmenty o przeciąganiu pod kilem i topieniu, nie wspominając o pijaństwie i szulerce.

— No tak — odpowiedział. Włożył słuchawki, słuchał przez chwilę, a potem je zdjął. — „Usiądź…” zaśpiewał z uczuciem chór i Altairczycy usiedli.

Odtworzyliśmy im chóralne wersje Dwóch przednich ząbków i Wstańcie pasterze. Altairczycy usiedli i wstali.

— Masz rację — stwierdził, gdy goście z kosmosu uklękli przy dźwiękach Pierwszej kolędy w wykonaniu Platersów. — Owszem, to wspólny czynnik. Ale dlaczego akurat ten?

— Nie mam pojęcia — przyznałam. — Może nie potrafią zrozumieć niczego, co nie jest zaśpiewane chóralnie? To by wyjaśniało, dlaczego jest ich sześciu. Może każdy słyszy tylko pewne częstotliwości, które pojedynczo są bez znaczenia, ale wszystkie razem…

Calvin potrząsnął głową.

— Zapominasz o Andrews Sisters. I Barenaked Ladies. I nawet jeżeli oni reagują na chór, wciąż nie wiemy, co tu robią.

— Ale teraz wiemy, jak im powiedzieć, żeby nam powiedzieli — stwierdziłam biorąc do ręki Świętą księgę pieśni wigilijnych. — Możesz znaleźć chóralną wersję Adeste Fidelis po angielsku?

— Chyba tak — odpowiedział. — A dlaczego?

— Bo jest w niej „witamy ciebie” — powiedziałam przesuwając palcem po zapisie słów kolędy Pokój wam ludzie dobrej woli.

— Mam tu: „Stróżu, opowiedz nam o nocy” — dodał Calvin. — I „opowiedzcie o Dobrej Nowinie”. Muszą zareagować na którąś z nich.

Nie zareagowali. Piotr, Paweł i Maria kazali Altairczykom „iść i głosić” (ściszyliśmy: „ze zbocza góry”), ale albo Altairczykom nie podobał się folk, albo Andrews Sisters trafiły nam się jak ziarno ślepej kurze.

Albo wyciągnęliśmy zbyt pochopne wnioski. Gdy spróbowaliśmy ponownie tej samej piosenki, tym razem w wykonaniu Boston Commons Choir, Altairczycy wciąż nie reagowali. Nie ruszyła ich też chóralna wersja Uderzcie w dzwony („opowiem wam”), ani Wesoły stary Mikołaj („nie mówcie nikomu” — wyciszyliśmy „nie” i „nikomu”). Nie zareagowali na Zwierzęta wielbiły, choć we wszystkich sześciu wersjach było „powiedzcie”.

Calvin wpadł na myśl, że istotny jest może czas, w jakim użyto słowa, zagrał im więc fragmenty Mikołajka („opowieść” i „powiedział”) i Dzwonkowej kolędy („opowiadanie”), ale bez rezultatu.

— Może problemem jest odpowiednie słowo — powiedziałam. — Może oni nie znają słowa „opowiadać”. — Niestety, obcy nie zareagowali też na „głosić”, „gadać” i „wysławiać”, albo „oznajmiać”.

— Musieliśmy się pomylić z tym chórem — powiedział Calvin, ale nie chodziło i o to. Gdy poszedł do sypialni włożyć frak na występ odegrałam Altairczykom urywki Aniołów na wysokościach i Ponad dachami z kompaktu Barenaked Ladies, a obcy jak jeden klękali i skakali zgodnie z poleceniami.

— Może oni sądzą, że Ziemia to szkoła, a tu jest klasa — powiedział Calvin wchodząc do salonu, gdy obcy skakali w rytm Dwunastu dni Bożego Narodzenia w wykonaniu chóru londyńskiej katedry Świętego Pawła. — I nie sądzę, by słowo „powołanie” miało dla nich jakieś znaczenie.

— Nie — odparłam usiłując zawiązać mu muszkę. — I „głoszę wam Dobrą Nowinę” też nie. Czy nie przyszło ci do głowy, że muzyka może nie mieć niczego wspólnego z ich zachowaniem i że oni po prostu przypadkiem siadają, wstają i klękają, gdy chór śpiewa odpowiednie słowa?

— Nie — sprzeciwił się Calvin. — Na pewno musi być jakiś związek. Gdyby go nie było, nie wyglądaliby na tak wściekłych, że jeszcze się nie połapaliśmy, w czym rzecz.

Miał rację. O ile dało się cokolwiek powiedzieć, gniew i dezaprobata w ich spojrzeniach jeszcze się pogłębiły; od Altairczyków zionęło wprost niezadowoleniem i złością.

— Trzeba nam więcej danych, to wszystko — odpowiedział idąc do szafki po lakierki. — Jak tylko wrócę, to… — urwał nagle.

— Co się stało?

— Lepiej sama zobacz — odparł wskazując telewizor. Na ekranie widać było statek obcych. Z niektórych bocznych dysz buchały płomienie. Calvin chwycił pilota i wzmocnił głos.

— Powszechnie się uważa — mówił komentator — że obcy wrócili do swego statku i szykują się do odlotu. — Spojrzałam na Altairczyków. Wciąż stali na środku saloniku Calvina. — Analiza cyklu startowego wskazuje, że odlot nastąpi za sześć godzin.

— I co teraz zrobimy? — zapytałam Calvina.

— Musimy to wyjaśnić. Słyszałaś. Mamy sześć godzin do startu.

— Ale twój koncert…

Podał mi płaszcz.

— Oboje wiemy, że porozumienie ma coś wspólnego z chórami, a ja będę tam miał każdy chór, jaki tylko zdołasz sobie wyobrazić. Zabierzmy Altairczyków do centrum koncertowego i miejmy nadzieję, że po drodze coś wymyślimy.

* * *

Niestety, niczego nie wymyśliliśmy.

— Może powinniśmy ich zabrać do statku — powiedziałam skręcając na parking. — Co będzie, jak przeze mnie oni tu zostaną?

— Nie są ET — odparł Calvin.

Zaparkowałam przy wejściu dla personelu i zaczęłam odsuwać boczne drzwi minibusu.

— Nie, niech tu zostaną — stwierdził Calvin. — Zanim ich stąd zabierzemy, musimy znaleźć dla nich odpowiednie miejsce. Zamknij wóz.

Zrobiłam, o co prosił, choć wątpiłam, czy wszystko to na coś się zda. Weszłam za Calvinem przez boczne drzwi z tabliczką „Tylko dla chórów”, a potem podążyłam za nim labiryntem korytarzy obok pokojów oznaczonych: „Chłopięcy Chór im. Św. Piotra”, „Chór Czerwonego Kapturka”, „Denverski Chór Gejów”, „Chór Słodkich Adelinek”, i „Mile High Jazz Singers”. Od frontu budynku dolatywała wrzawa, a gdy weszliśmy do głównego korytarza, zobaczyliśmy tłum pogrążonych w rozmowach i spacerujących ludzi w złotych, zielonych i czarnych powłóczystych szatach.

Calvin otwierał kolejno jedne drzwi po drugich, zaglądał do pomieszczeń, wchodził zamykając drzwi za sobą, a potem wychodził ponownie i potrząsał głową.

— Nie możemy dopuścić do tego, żeby Altairczycy usłyszeli Mesjasza, a tu wciąż słychać hałas z sali — powiedział. — Musimy znaleźć jakieś dźwiękoszczelne pomieszczenie.

— Albo położone dalej — powiedziałam idąc w głąb korytarza i skręcając w boczny. Natychmiast też nadziałam się na gromadkę uczennic, które wysypywały się z jakiegoś bocznego pomieszczenia. Pani Carlson wszystko nagrywała, jakaś inna matka usiłowała ustawić je w szereg, one same zaś, gdy tylko dostrzegły Calvina, zbiegły się do niego wołając: — Gdzie pan był, panie Ledbetter? Myślałyśmy, że pan nie przyjdzie! Panie Ledbetter, Shelby i ja miałyśmy śpiewać w duecie, ale ona mówi, że woli Danikę!

Calvin zignorował wszystkie interpelacje.

— Kaneesha, czy tam, gdzie się przebierałyście, było słychać jakiekolwiek śpiewy próbne?

— A bo co? — zapytała Belinda. — Nie usłyszymy wezwania, czy jak?

— Kaneesha? — nalegał Calvin.

— Trochę było słychać — odpowiedziała zagadnięta.

— To ten pokój się nie nada — zwrócił się Calvin do mnie. — Sprawdzę pomieszczenia na końcu. Zaczekaj tutaj. — Pospieszył w głąb korytarza.

— Była pani w pasażu — powiedziała Belinda patrząc na mnie oskarżycielsko. — Czy pani wyjdzie za pana Ledbettera?

— Nie — odparłam.

— Bzykacie się? — zapytała Chelsea.

— Chelsea! — jęknęła zaszokowana pani Carlson.

— Czy nie powinnaś już się ustawić? — zapytałam.

Calvin wrócił truchtem.

— Powinno się udać — powiedział do mnie. — Znalazłem pomieszczenie prawie dźwiękoszczelne.

— Po co zaraz dźwiękoszczelne? — zapytała Chelsea.

— Żeby nikt nie słyszał, jak się migdalą — stwierdziła Belinda, a Chelsea kilka razy wymownie cmoknęła.

— Panienki, wejście — stwierdził Calvin swoim „dyrygenckim” głosem. To było naprawdę zdumiewające. Dziewczęta natychmiast się uciszyły i ustawiły w pary.

— Poczekaj, aż wszyscy się zejdą do sali widowiskowej — zwrócił się Calvin do mnie, odciągając mnie na bok — a potem wprowadź obcych. Ja przez kilka minut będę przedstawiał orkiestrę i członków komitetu organizacyjnego tak, żeby Altairczycy nie usłyszeli żadnego dźwięku, gdy będziesz ich kierowała do tego pomieszczenia. Jest tam stół, którym możesz zabarykadować drzwi i nikt już po was nie wejdzie.

— A co będzie, jak Altairczycy zechcą wyjść? — zapytałam. — Wiesz, że barykada ich nie zatrzyma.

— Zadzwoń na moją komórkę, a ja powiem, że mamy ćwiczenia przeciwpożarowe, czy coś w tym guście. Postaram się załatwić wszystko najszybciej, tak szybko, jak to tylko możliwe. — Uśmiechnął się do mnie. — Żadnych Dwunastu dni Bożego Narodzenia. Poradzimy sobie i dowiemy się, o co chodzi.

— Mówiłam wam, że ona jest jego dziewczyną!

— Jest pana dziewczyną, panie Ledbetter?

— Idziemy, panienki, idziemy — powiedział Calvin i poprowadził je korytarzem do sali widowiskowej. Gdy tylko drzwi zamknęły się za ostatnimi z dziewcząt, zadzwoniła moja komórka. Doktor Morthman; dzwonił, żeby mi powiedzieć:

— Może pani przestać szukać. Altairczycy są w swoim statku.

— Skąd pan wie? Widział ich pan? — zapytałam myśląc jednocześnie, że nie powinnam była zostawiać obcych w samochodzie.

— Nie, ale ich statek przyspieszył procedurę startową, która teraz według ocen NASA ma potrwać mniej niż cztery godziny. Gdzie pani jest?

— W drodze — powiedziałam usiłując mówić tak, żeby się nie domyślił, że biegnę — a biegłam na parking, żeby otworzyć minibus. Na szczęście stał na miejscu i był nietknięty.

— To niech się pani pospieszy — warknął doktor Morthman. — Są tu dziennikarze. Będzie im musiała pani wytłumaczyć, jak to się stało, że pozwoliła pani obcym odlecieć! — Otworzyłam boczne drzwi minibusu. Był pusty. Och, nie! — To pani odpowiada za to całe zamieszanie — stwierdził doktor Morthman. — Jeżeli będą jakieś międzynarodowe reperkusje…

— Przyjadę tak szybko, jak będę mogła — powiedziałam. Rozłączyłam się i odwróciłam, żeby przejść na miejsce kierowcy.

I wpadłam niemal na Altairczyków, którzy najwidoczniej przez cały czas stali za mną.

— Nie straszcie mnie tak — powiedziałam. — A teraz chodźmy. — Poprowadziłam ich szybko do centrum koncertowego i korytarzem obok zamkniętych drzwi sali widowiskowej; dzięki Bogu słychać było przemówienia, a nie śpiew. Potem skierowaliśmy się do pomieszczenia wskazanego przez Calvina.

Salka była pusta. Stał w niej tylko stół, o którym wspominał Calvin i który szybko przesunęłam pod drzwi, a potem przechyliłam i wepchnęłam jego krawędź pod klamkę. Przystawiwszy ucho do drzwi nasłuchiwałam chwilkę, ale Calvin miał rację. Nie usłyszałam żadnego dźwięku, a musieli już zacząć występ.

I co teraz. Cztery godziny do startu. Musiałam wykorzystać każdą chwilę, ale w pomieszczeniu nie było nic, co mogłoby mi się przydać — żadnego pianina, odtwarzacza kompaktów czy adaptera. Pomyślałam, że powinniśmy skorzystać z szatni jego uczennic — one przynajmniej miały iPody, albo coś w tym rodzaju.

Ale nawet gdybym puszczała Altairczykom setki śpiewanych przez chóry kolęd i gdyby oni reagowali na wszystkie klękając, siadając, wstając, bijąc pokłony czy idąc za wigilijną gwiazdą, nie przybliżyłoby mnie to o krok do rozwiązania problemu, po co do nas przybyli, ani dlaczego postanowili odlecieć. Ani nawet dlaczego uznali głośny śpiew i stepowanie chóru z „42nd Street” za bezpośrednie polecenie. Cicha noc, święta noc. Nawet gdyby wiedzieli, co znaczą słowa „spać”, „usiąść” „obrócić się” albo „mrugać”.

Calvin wysnuł przypuszczenie, że Altairczycy słyszą wyłącznie słowa śpiewane przez więcej niż jeden głos, ale musiał się mylić. Ktoś, kto słyszy jakieś słowo po raz pierwszy, nie ma pojęcia, co ono znaczy, a obcy nigdy wcześniej nie słyszeli „usiądźcie wszyscy wraz”, dopóki nie zaśpiewano tego w pasażu. Żeby wiedzieć, co znaczą te słowa, musieliby usłyszeć je gdzieś wcześniej, a mogli je usłyszeć wyłącznie mówione. Co oznaczało, że mowę słyszą równie dobrze, jak śpiew.

Pomyślałam, że mogli je gdzieś przeczytać. Przypomniałam sobie Kamień z Rosetty, który im pokazywano i wszystkie te słowniki, jakie doktor Short podtykał im pod nosy. Ale gdyby nawet nauczyli się czytać po angielsku, nie mogliby nauczyć się wymowy. Jedynym sposobem byłoby usłyszenie danego słowa. Co oznaczało, że słyszeli i rozumieli każde słowo, jakie do nich mówiliśmy podczas minionych dziewięciu miesięcy. Włącznie z moją i Calvina rozmową o tym, że mogliby pozabijać dzieci i zniszczyć planetę. Nic dziwnego, że zechcieli odlecieć.

Ale jeżeli nas rozumieli, oznaczało to tylko dwie rzeczy: nie chcieli z nami rozmawiać, albo nie mogli wydawać dźwięków. Czyżby ich siadanie, wstawanie i inne zachowania były próbami porozumiewania się w języku znaków?

Nie, i to nie mogło być sednem sprawy. Równie dobrze mogliby zareagować na słowo „siadajcie” mówione do nich kilka miesięcy wcześniej. A jeżeli próbowali jakoś się z nami porozumieć, czy nie daliby mnie i Calvinowi w nocy jakiegoś znaku, że jesteśmy na złej, lub dobrej drodze, zamiast gapić się na nas tymi swoimi „wcale nas to nie bawi” spojrzeniami? I nie wierzyłam, żeby te ich miny były przypadkowe. Poznaję dezaprobatę, gdy ją widzę. Zbyt wiele razy widziałam ją na twarzy cioteczki Judith, żeby nie… Cioteczka Judith! Wyjęłam z torebki komórkę i zadzwoniłam do mojej siostry Tracy.

— Opowiedz mi wszystko, co wiesz o cioci Judith — zażądałam, gdy się odezwała.

— A co, czy coś jej się stało? — zapytała jakby z niepokojem w głosie. — Gdy z nią rozmawiałam w zeszłym tygodniu była…

— W zeszłym tygodniu? — zapytałam. — Chcesz powiedzieć, że cioteczka Judith jeszcze żyje?

— No, żyła jak najbardziej, gdy w zeszłym tygodniu jadłyśmy razem lunch.

— Lunch? — Czy mówiły o tej samej osobie? O siostruni tatki? O Gorgonie?

— Owszem, tylko że ona wcale nie jest Gorgoną. Gdy poznasz ją bliżej, okazuje się całkiem miłą osobą.

— Cioteczka Judith — stwierdziłam. — Ta, która zawsze na wszystkich i wszystko patrzyła z dezaprobatą.

— Ta sama, choć od wielu lat tak już na mnie nie patrzy Jak powiedziałam, gdy pozna się ją bliżej…

— A jak ci się to udało?

— Podziękowałam jej za prezent urodzinowy.

— I co? — zapytałam. — Przecież nie mogło tylko o to chodzić. Mama zawsze nam kazała pięknie jej dziękować za każdy prezent, jaki od niej dostawałyśmy.

— Owszem, ale to nie była właściwa forma podziękowań. Jedyną właściwą jest własnoręcznie napisana kartka z podziękowaniami — powiedziała Tracy najwyraźniej kogoś cytując. — W szkole średniej musiałyśmy napisać listowne podziękowania dla kogokolwiek. Cioteczka akurat przysłała mi jednodolarowy banknot, jak co roku, więc napisałam do niej i następnego dnia zadzwoniła do mnie i zrobiła mi długi wykład o tym, jak ważne są dobre maniery i jak okropne jest to, że nikt już nie przestrzega podstawowych wymogów etykiety i jak jej było miło, gdy mogła stwierdzić, że choć jedna młoda osoba wie, jak się zachować. Zapytała też, czy nie zechciałabym z nią obejrzeć musicalu Nędznicy. Kupiłam podręcznik dobrych manier Emily Post i od tej pory doskonale nam się układa. Gdy pobieraliśmy się z Evanem, przysłała mi nawet w prezencie ślubnym srebrny wisiorek z Silver Fish Jevelry…

— Za coś ty jej posłała podziękowania? — zapytałam odruchowo. Ciocia Judith nie lubiła nas, bo byłyśmy nudne i niezamężne. Czy przypadkiem Altairczycy nie patrzyli na nas z dezaprobatą, bo czekali na jakiś ekwiwalent ręcznie pisanej kartki z podziękowaniami?

Jeżeli tak było w istocie, to mieliśmy przerąbane. Zasady etykiety są diabelnie nielogiczne i osadzone w kulturach poszczególnych społeczności, a nie miałam żadnego galaktycznego podręcznika savoir vivre, do którego mogłabym zajrzeć. I-o Boże! — zostało mi mniej niż dwie godziny do odlotu obcych.

— Powiedz mi dokładnie, co ci mówiła, gdy do ciebie zadzwoniła? — zapytałam nie chcąc zrezygnować z idei, że w tym właśnie tkwi klucz do zrozumienia zachowania obcych.

— To było osiem lat temu…

— Wiem. Przypomnij sobie.

— Dobrze… No więc było mnóstwo gadania o rękawiczkach, o tym, że nie powinnam nosić białych bucików po Święcie Pracy pierwszego maja i nie powinnam zakładać nogi na nogę. Dobrze wychowane młode damy siadając krzyżują nogi w kostkach.

Czy Altairczycy siadając w pasażu chcieli nam dać lekcję dobrych manier i odpowiedniego sposobu siadania? Wydawało się to nieprawdopodobne… ale ciocia Judith nie chciała rozmawiać z ludźmi, którzy zakładali trzewiki nieodpowiedniego koloru.

— … i mówiła jeszcze, że gdy będę wychodzić za mąż, powinnam rozesłać ręcznie tłoczone zaproszenia — oznajmiła Tracy. — Co też raczyłam uczynić. I chyba dlatego przysłała mi srebrny wisiorek.

— Nie mów mi o wisiorku. Co powiedziała o liście z podziękowaniami, który jej przysłałaś?

— Powiedziała: „Najwyższy czas. Zaczynałam już wątpić, czy którekolwiek z waszej rodziny okaże choć śladowe resztki manier godnych istoty cywilizowanej”.

Maniery istoty cywilizowanej. To było to! Altairczycy, siedzący jak ciocia Judith w naszym saloniku, patrzyli na nas z dezaprobatą, czekając na jakikolwiek nasz gest, który by ich przekonał, że umiemy się zachować jak istoty cywilizowane. A śpiew — poprawka, śpiew chóralny — był taką oznaką. Ale czy to była jakaś arbitralnie ustalona zasada etykiety, taka jak białe trzewiki czy ręcznie pisane zaproszenia? Może oznaczało to coś jeszcze innego?

Przypomniałam sobie Calvina, który kazał rozbieganym, rozgadanym i rozchichotanym uczennicom ustawić się w szyku, zamieniając je w grupę świetnie zorganizowanych i doskonale wychowanych młodych dam.

Wspólne działanie i współpraca. Cywilizowane zachowanie się, którego oznak Altairczycy wypatrywali od dziewięciu miesięcy. Jakże niewiele widzieli go od pierwszego dnia pobytu na Ziemi: zbiurokratyzowane komisje, których członkowie rezygnowali lub nikogo nie słuchali, okropne próby, podczas których basy nie brzmiały odpowiednio, biegający bezładnie po handlowym pasażu klienci, wlokący za sobą rozwrzeszczane bachory. Pienia chórku, który nakłaniał pasterzy, żeby usiedli, były dla nich chyba pierwszą oznaką tego, że potrafimy się jakoś zorganizować i zrobić cokolwiek w sposób cywilizowany.

Nic dziwnego, że natychmiast usiedli pośrodku pasażu. Musieli, jak cioteczka Judith, pomyśleć sobie: „Najwyższy czas!” Ale dlaczego nie wykonali gestu, który byłby ekwiwalentem zaproszenia na Nędzników?

Może nie byli pewni tego, co zobaczyli — poprawka — usłyszeli. Nigdy nie widzieli ludzi śpiewających razem, poza tym przypadkiem, gdy Calvin poprawiał te nieszczęsne basy. Nic nie wskazywało na to, że potrafimy śpiewać pięknie i harmonicznie.

Kolęda Pasterze stróże swoich trzód przekonała ich, że jest to możliwe i dlatego chodzili za nami, dlatego siadali, zasypiali i odchodzili, gdy słyszeli kilka głosów razem. Mieli nadzieję, że zrozumiemy wskazówkę i czekali na kolejny dowód.

Ale to oznaczało, że powinniśmy się udać do audytorium i posłuchać śpiewu, zamiast tkwić w tym dźwiękoszczelnym pomieszczeniu. Zwłaszcza że fakt zainicjowania procedury startowej wskazywał na rezygnację z ich strony z nawiązania kontaktu. Doszli do wniosku, że się pomylili.

— Chodźcie — zwróciłam się do Altairczyków i wstałam. — Muszę wam coś pokazać.

Odsunęłam stół spod drzwi, otworzyłam je i niemal wpadłam na Calvina.

— O, dobrze, że jesteś — powiedziałam. — Chcę ci powiedzieć… Zaraz, dlaczego nie dyrygujesz?

— Ogłosiłem przerwę, żeby coś ci powiedzieć. Myślę, że już wiem, dlaczego Altairczycy reagują na kolędy — powiedział obejmując mnie ramionami. — Myślałem o tym podczas dyrygowania Kasztany prażone w ognisku. Co wspólnego jest we wszystkich kolędach?

— Nie wiem — odpowiedziałam. — Kasztany? Święty Mikołaj? Dzwonki?

— Prawie trafiłaś — stwierdził. — Chóry.

— Chóry? Przecież już wiedzieliśmy, że reagują na chóry — odparłam zbita z tropu.

— Nie są to tylko pieśni śpiewane przez chóry. Są to pieśni o chórach. Kolędy o pieśniach śpiewanych przez chóry, aniołów, dzieci, kolędników. „Stańcie, uderzcie w struny harf i przyłączcie się do chóru…”. Aniołowie w Gdy się Chrystus rodzi „pod niebiosa wyśpiewują”. W innej kolędzie „świat cały śpiewa Jego chwałę”. Wszystkie są o śpiewaniu — mówił z zapałem. — „Wspaniała stara pieśń”, „hymn anielski”. — Zobacz — przekartkował strony wskazując odpowiednie fragmenty tekstu. — „Usłyszcie anielskie głosy”, „starcy śpiewali”, „pasterze i aniołowie wyśpiewują”, „niech ludzie wzniosą śpiew”. W piosenkach Randy Travisa, Peanuts Kids, Paula McCartneya i w Jak Grinch ukradł Boże Narodzenie, wszędzie są wzmianki o śpiewie. Nie chodzi tylko o to, że Pasterzy śpiewał chór. Sęk w tym, że była to pieśń o śpiewaniu chórem. I nie chodziło tylko o to, że śpiewali, ale o czym śpiewali. — Podetknął mi tekst pod nos i pokazał odpowiednią zwrotkę. — „Pokój ludziom i ziemi…” To właśnie usiłowali nam zakomunikować.

Potrząsnęłam głową.

— I to jest to, czego od nas oczekiwali, co chcieli, żebyśmy im pokazali. Jak cioteczka Judith.

— Jaka cioteczka Judith?

— Później ci powiem. Teraz musimy udowodnić Altairczykom, że jesteśmy cywilizowani.

— I niby jak mamy to zrobić?

— Zaśpiewany im. A właściwie zaśpiewają im członkowie Powszechnego Ekumenicznego Koncertu Chórów.

— A co mamy zaśpiewać?

Nie miałam pewności, czy to ważne. Obcy z pewnością czekali na dowód, że potrafimy harmonijnie współpracować i w takim przypadku Mele Kalikimaka byłoby równie dobre, jak Kolęda pokoju. Nie zaszkodziłoby jednak przedstawić im to bardzo jasno. Miło byłoby też wybrać coś, czego wielebny Tresher nie mógłby użyć jako argumentu do ogłoszenia Galaktycznej Krucjaty.

— Musimy zaśpiewać im coś, co udowodni, że jesteśmy istotami cywilizowanymi — powiedziałam. — Coś o pokoju i dobrej woli. Szczególnie o pokoju. I żeby tam nie było religii, o ile to możliwe.

— Ile mamy czasu na napisanie tekstu? — zapytał Calvin. — Będziemy musieli porobić kopie…

W tej chwili zadzwoniła moja komórka. Napis na ekranie oznajmił mi, że zgłasza się doktor Morthman.

— Zaczekaj — powiedziałam Calvinowi wciskając guzik odbioru. — Za sekundę ci powiem, ile mamy czasu.

— Gdzie pani jest? — zagrzmiał w słuchawce głos doktora Morthmana. — Statek zaczyna ostateczny rozruch!

Odwróciłam się, żeby zobaczyć, czy Altairczycy wciąż jeszcze są z nami. Dzięki Bogu byli i nadal mierzyli nas pełnymi dezaprobaty spojrzeniami.

— Ile czasu trwa ten ostateczny rozruch? — zapytałam Morthmana.

— Nie wiadomo — odpowiedział. — Góra dziesięć minut. Jeżeli pani natychmiast się tu nie zjawi…

Rozłączyłam się.

— I co? — zapytał Calvin. — Ile mamy czasu?

— W ogóle go nie mamy — odpowiedziałam.

— To musimy wykorzystać coś gotowego — powiedział i zaczął przewracać kartki z nutami — i coś, co ludzie potrafią zgodnie zaśpiewać. Cywilizowani… cywilizowani… myślę… — znalazł to, czego szukał, przejrzał pospiesznie tekst. — Taaa… jak zmienię kilka słów, powinno się udać. Jak sądzisz, czy Altairczycy znają łacinę?

— Nie zdziwiłabym się…

— Wystarczą dwa pierwsze wersy Poczekaj pięć minut.

— Pięć minut?

— Muszę wszystkich zaznajomić ze zmianami. Potem wprowadź obcych.

— W porządku — powiedziałam i Calvin pognał do sali koncertowej.

* * *

Nasze wejście przez podwójne drzwi powitał szmer podniecenia. Ustawieni wokół podium dyrygenta chórzyści w brunatnych, złotych, zielonych i czerwonych szatach zaczęli szeptem wymieniać rozmaite uwagi.

Widać było, że Calvin skończył wyjaśnienia. Niektórzy członkowie chórów i słuchacze pospiesznie zapisywali coś na swoich kartach nut, podawali sobie ołówki i pytali o coś jedni drugich. Stojąca z boku orkiestra rozgrzewała się, częstując wszystkich kakofonią beknięć i jęków w wykonaniu rozmaitych instrumentów.

Z drugiej strony soprany z żeńskiego Chóru Mile — High najwyraźniej dogadały się z altami podczas próby, którą przerwałam poprzedniego wieczoru, bo wszystkie odwróciły się i zmierzyły mnie pełnymi dezaprobaty spojrzeniami.

— Myślę, że to śmieszne; nie możemy zaśpiewać słów, które już znamy — powiedziała do koleżanki kobieta w kapeluszu z woalką i w rękawiczkach.

— Moim zdaniem z tym ekumenizmem posuwają się już za daleko — odparła koleżanka. — Ludzie, to jedna sprawa, ale obcy?

Nie ma mowy, żeby się udało, pomyślałam patrząc na uczennice Calvina, które przechylały się do siebie ponad oparciami krzeseł, chichotały i żuły gumę. Belinda wysyłała komuś SMS-a, a Kaneesha wetknęła w uszy słuchawki iPoda.

— Panie Ledbetter! Panie Ledbetter, Shelby zabrała mi nuty! — darła się Chelsea.

Bębniarz na tyłach orkiestry ćwiczył solo na cymbałach. To beznadziejne, pomyślałam patrząc na toczących wokół gniewnym wzrokiem Altairczyków. Nie ma mowy, żebyśmy przekonali ich, że jesteśmy rozumni, a już w kwestii ucywilizowania…

Zadzwonił mój telefon. Przysłowiowa słomka łamiąca grzbiet wielbłąda, pomyślałam grzebiąc w torebce. Teraz już wszyscy, nawet muzycy, gapili się na mnie i spalali mnie spojrzeniami.

— Złe maniery i brak wychowania! — orzekła starsza dama w białych rękawiczkach.

— Statek rozpoczął odliczanie! — ryknął mi w ucho doktor Morthman.

Rozłączyłam się i całkowicie wyłączyłam telefon.

— Pospiesz się — rzuciłam bezgłośnie wstępującemu na podium Calvinowi, który odpowiedział mi skinieniem głowy.

Uderzył pałeczką w pulpit i całe audytorium się uciszyło.

Adeste Fidelis — oznajmił i wszyscy otworzyli nuty.

Adeste Fidelis? Co on wyprawia, pomyślałam. „Przyjdźcie wszyscy wierni” to nie jest tekst, którego potrzebowaliśmy. Przerzuciłam w myślach słowa. „Przybądźcie do Betlejem…”. „Pokłońmy się maleńkiemu…” Nie, bez żadnych wzmianek religijnych!

Odwróciłam się, żeby spojrzeć na Altairczyków. Toczyli wokół wzrokiem jeszcze bardziej pełnym potępienia, niż przedtem. Przecisnęłam się tak, żeby stanąć pomiędzy nimi i drzwiami.

Czy brała pani kiedykolwiek udział we wspólnym śpiewie? zapytał mnie niedawno Calvin. Robi wrażenie. Zebrało się tu blisko cztery tysiące ludzi, wszyscy śpiewali w idealnej harmonii i nawet gdyby śpiewali Piosenkę Wiewiórek Alvina wciąż byłoby to inspirujące i budziłoby podziw. Słowa, które śpiewali, nie mogłyby być lepsze, nawet gdyby Calvin razem ze mną napisał je na zamówienie. „Śpiewajcie, ziemskie chóry…” — dźwięczało w powietrzu, „śpiewajcie w uniesieniu… Śpiewajcie mieszkańcom niebios na wysokościach..!.

Altairczycy swoim kaczoślizgiem zbliżyli się do Calvina i usiedli u jego stóp.

Wymknęłam się na korytarz i zadzwoniłam do doktora Morthmana.

— Co ze statkiem? — zapytałam go.

— Gdzie pani jest? — zagrzmiał. — Myślałem, że pani już tu jedzie!

— Straszne korki! — powiedziałam. — Co ze statkiem?

— Przerwał sekwencję startową i wygasił światła — usłyszałam.

Dobra nasza, pomyślałam. Cokolwiek robimy, skutkuje.

— Po prostu stoi na ziemi.

— Najwyższy czas — mruknęłam.

— Co pani przez to rozumie? — warknął Morthman oskarżycielsko i podejrzliwie. — Analiza spektralna pokazuje, że Altairczyków nie ma na statku. Czy przypadkiem pani ich gdzieś nie zabrała? Gdzie pani jest z tym swoim kompanem i co im zrobiliście? Jeżeli…

Rozłączyłam się, wyłączyłam telefon i wróciłam na salę. Śpiewacy skończyli Adeste Fidelis i teraz wykonywali zgodnie: Słuchajcie niebiańskiego anioła zwiastuna.

Altairczycy wciąż siedzieli przed Calvinem. „Pogódźcie się” — śpiewali zgromadzeni, „powstańcie w uniesieniu wszystkie narody” i Altairczycy wstali.

A potem się unieśli — dobre dwie stopy ponad ziemię. W sali koncertowej rozległo się chóralne, zbiorowe westchnienie. Wszyscy przerwali śpiew i zapatrzyli się na bujających w powietrzu obcych.

Nie przerywajcie, pomyślałam i rzuciłam się naprzód, ale Calvin panował nad sytuacją. Rzucił swoim chórzystom spojrzenie, którego mogłaby mu pozazdrościć ciocia Judith, one zaś przełknęły tylko ślinę i natychmiast ponownie podjęły śpiew. Po chwili wszyscy oprzytomnieli i przyłączyli się do zakończenia zwrotki.

Gdy pieśń ucichła, Calvin spojrzał na mnie.

— Co teraz? — zapytał mnie bezgłośnie poruszając wargami.

— Śpiewajcie dalej — odpowiedziałam takim samym sposobem.

— Ale co?

Wzruszyłam ramionami.

— Nie wiem. — A potem poruszając ustami dodałam: — Może to? — i wskazałam czwartą stronę programu.

Uśmiechnął się szeroko, odwrócił do chóru i oznajmił:

— Zaśpiewamy teraz Brzmi pieśń w przestworzach.

Rozległ się szelest przewracanych kartek i wszyscy zaczęli śpiewać. Patrzyłam uważnie na Altairczyków wypatrując spadku „uniesienia”, oni jednak wisieli w powietrzu nieruchomo jak kamienie, a gdy chór dotarł do „pięknego śpiewu” wydało mi się, że dezaprobata w ich wzroku jakby topnieje.

„I pieśń z wysokości obmywa Ziemię…” śpiewali zgromadzeni. W tejże chwili drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i do sali wpadli doktor Morthman, wielebny Tresher, w towarzystwie kilkunastu reporterów oraz policjantów, agentów FBI i kamerzystów.

— Nie ruszać się! — wrzasnął jeden z federastów.

— Bluźnierstwo! — zagrzmiał wielebny Tresher. — Spójrzcie tylko! Wiedźmy, homoseksualiści i liberałowie!

— Aresztujcie tę kobietę! — Doktor Morthman wskazał na mnie — i tego młodego człowieka, który dyryguje… — umilkł nagle, ujrzawszy unoszących się nad sceną Altairczyków. Reporterzy zaczęli nagle jednocześnie mówić do swoich mikrofonów, fotografowie zalali wszystko lawiną błysków, a wielebny Tresher złożywszy dłonie jak do modlitwy stanął przed jedną z kamer:

— O Panie! — zagrzmiał. — Przepędź z Altaira demony Szatana!

— Nie! — krzyknęłam do siódmoklasistek Calvina. — Śpiewajcie dalej! A ty dyryguj! — Spojrzałam na Calvina z rozpaczą w oczach, ale policjanci przedzierali się już ku niemu przez szeregi chórzystów, żeby go aresztować obchodząc ostrożnie Altairczyków, którzy osuwali się ku ziemi jak poprzekłuwane balony.

— I ukaż obecnym tu grzesznikom ich błędy — piał wielebny Tresher.

— Doktorze Morthman, nie może pan tego zrobić! — stwierdziłam z rozpaczą w głosie. — Altairczycy…

Chwycił mnie za ramię i pociągnął ku jednemu z policjantów.

— Chcę, żeby tym obojgu przedstawiono zarzut porwania — oznajmił — i spiskowania na szkodę ludzkości. Ta kobieta jest odpowiedzialna za… — Urwał i spojrzał na coś za moimi plecami.

Odwróciłam się. Tuż za mną stali Altairczycy i patrzyli na wszystko bardzo gniewnymi spojrzeniami. Funkcjonariusz, który zabierał się do skucia mnie kajdankami puścił moją rękę i odskoczył w tył — to samo zrobili reporterzy i agenci FBI.

— Wasze Ekscelencje — zaczął doktor Morthman, który też się cofnął o kilka kroków. — Chciałbym podkreślić, że komisja absolutnie nie miała niczego wspólnego z działaniami tych dwojga młodych ludzi. Wszystko działo się bez naszej wiedzy. Wszystko jest wyłącznie i całkowicie winą tej młodej kobiety. Ona…

— Przyjmujemy wasze powitanie — odezwał się stojący pośrodku Altairczyk gnąc się przede mną w ukłonie — i odpowiadamy w podobnym duchu.

Przez audytorium przeleciał szmerek zdziwienia.

— Wy… Wy m-mówicie po a-angielsku? — wyjąkał doktor Morthman.

— Oczywiście — odpowiedziałam i skłoniłam się przez obcymi. — Miło będzie wreszcie móc z wami porozmawiać.

— Witamy was w społeczności mieszkańców niebios — odezwał się jeden z obcych stojących na końcu szeregu — i przyjmujemy waszą ofertę dobrej woli, pokoju na ziemi i kasztanów.

— Zapewniamy was, że i my przybyliśmy z darami — powiedział drugi z przeciwległego krańca szyku.

— Cud! — zagrzmiał wielebny Tresher. — Pan ich uzdrowił! Rozwiązał ich języki! — Padłszy na kolana zabeczał: — O Panie, wiemy, że to nasze modły sprawiły ten cud…

Doktor Morthman przecisnął się przed reporterów.

— Wasze ekscelencje pozwolą, że będę pierwszym, który was powita na naszej skromnej planetce… — powiedział wyciągając rękę.

— W imieniu rządu…

Altairczycy kompletnie go zignorowali.

— Zaczynaliśmy już myśleć, że popełniliśmy błąd przybywając do waszego świata — powiedział ten, który odezwał się do mnie (a może był to stojący obok niego?). — Zwątpiliśmy w to, czy jesteście w pełni rozumni.

— Wiem — odpowiedziałam. — Sama miewam czasem wątpliwości.

— Nie byliśmy też pewni, czy rozumiecie koncepcję zgody i współpracy — odezwał się stojący na drugim końcu, odwracając się i patrząc gniewnie na kajdanki spinające nadgarstki Calvina.

— Myślę, że lepiej będzie, jak pan każe rozkuć pana Ledbettera — stwierdziłam patrząc w oczy doktorowi Morthmanowi.

— Niech im pani wyjaśni, że mieliśmy tu małe nieporozumienie — wyszeptał mi w ucho. Altairczycy odwrócili się i gniewnymi spojrzeniami zaczęli wiercić doktora i policjanta.

Gdy uwolniono Calvina, stojący na końcu obcy powiedział:

— Jak starcy z radością witamy wieść, żeśmy się mylili…

My też, pomyślałam.

— A my radzi jesteśmy mogąc was powitać na naszej planecie — powiedziałam.

— Teraz, jeżeli zechcecie wrócić ze mną na uniwersytet — wtrącił doktor Morthman — zaaranżujemy wam podróż do Waszyngtonu na spotkanie z naszym prezydentem…

Spojrzenia Altairczyków znów gwałtownie się ochłodziły. Och, nie, pomyślałam i spojrzałam na Calvina w poszukiwaniu wsparcia.

— Doktorze Morthman — odezwał się Calvin — nie skończyliśmy jeszcze uroczystości powitalnej. Odwrócił się do Altairczyków. — Chcielibyśmy odśpiewać pozostałe pieśni, mające uczcić wasze przybycie.

— Z przyjemnością ich wysłuchamy — stwierdził Altairczyk stojący w środku i cała szóstka natychmiast wykonała zwrot, wróciła przejściem przed scenę i usiadła.

— Dobrze byłoby chyba, gdyby i panowie usiedli — zwróciłam się do doktora Morthmana i policjantów.

— Czy niektórzy z was nie mogliby podejść i zaśpiewać razem z nimi — powiedział Calvin patrząc na ludzi stojących w ostatnim rzędzie. — Pomóżcie im znaleźć właściwe miejsce.

— Nie mam zamiaru śpiewać z tymi wiedźmami i peda… — warknął wielebny Tresher z urazą w głosie. Altairczycy odwrócili się, popatrzyli nań przez chwilę i świątobliwy usiadł. Jakiś starszy człowiek w jarmułce podał mu nuty.

— Co zrobimy ze słowami w chóralnej pieśni Alleluja? — zapytał mnie szeptem Calvin. Altairczycy wstali i podeszli do nas przejściem pomiędzy rzędami.

— Nie ma potrzeby zmieniania waszych radosnych pieśni. Chcielibyśmy ich wysłuchać w waszym rodzinnym języku — powiedział ten, który stał pośrodku.

— Interesują nas bardzo mity i przesądy waszej planety — oznajmił ten stojący na końcu szeregu. — Dziecię w żłóbku, zapalanie świeczników Kwanzaa, przynoszenie dzieciom zabawek i zębów. Z największą przyjemnością usłyszymy kolejne…

— Mamy wiele pytań — odezwał się drugi od końca. — Co ma zbawienie wspólnego z sanną?

— Jaką sanną? — zapytał doktor Morthman, a Calvin spojrzał na mnie.

— „Hosanna, hosanna, nadchodzi z łaską zbawienia” — szepnęłam mu — Ho! Sanna!

— I jeszcze, co to znaczy „Poznali go Mesyjaszem być prawym”. I czemu nie lewym? — zapytał stojący po przeciwnej stronie szeregu obcy. — Panie Ledbetter, czy panna Yates jest pańską dziewczyną?

— Będzie jeszcze czas na pytania, negocjacje i podarunki, gdy ceremonia powitalna dobiegnie końca — odezwał się Altairczyk, stojący jako drugi z lewej, który do tej pory jeszcze nic nie mówił. Zorientowałam się, że on właśnie musi być szefem. Albo dyrygentem, pomyślałam. Gdy się odezwał, Altairczycy natychmiast ustawili się w pary, podeszli w głąb przejścia i usiedli.

Podniosłam batutę Calvina.

— Jak myślisz, co powinniśmy zaśpiewać najpierw? — zapytał, gdy mu ją podawałam.

Chcę na święta tylko ciebie — odpowiedziałam.

— Naprawdę? Myślałem, że powinniśmy zacząć od Śpiew aniołów na niebiosach albo…

— To nie był tytuł… — stwierdziłam.

— Och… — Calvin odwrócił się do Altairczyków. — Odpowiedź na wasze pytanie brzmi: „TAK!”.

— „Radość na Ziemi i w niebiosach” — odparł stojący pośrodku.

— Będzie mnóstwo jemiołowania — dodał jeden z zamykających szyk. Altairczyk, stojący na drugim końcu, spojrzał na obu z dezaprobatą w oczach.

— Myślę, że powinniśmy usiąść — powiedziałam i wcisnęłam się do pierwszego rzędu, pomiędzy wielebnego Treshera i jakąś Afroamerykankę w turbanie i dashiki.

Calvin wszedł na podium.

— Chór, Alleluja — powiedział. Wszyscy śpiewacy z szelestem zaczęli przewracać strony. Siedząca obok mnie kobieta podsunęła nam nuty pod nos, żebyśmy i my mogli wziąć udział w śpiewie. — Uważa się za właściwe wykonanie tej pieśni na stojąco — szepnęła. — Ze względu na szacunek dla króla Jerzego III. On wstał, gdy usłyszał to po raz pierwszy.

— Właściwie — szepnął mi w drugie ucho wielebny Tresher — mógł się poderwać na nogi po usłyszeniu silnego i głębokiego dźwięku, ale wyrażenie szacunku i podziwu przez powstanie jest właściwe i słuszne.

Kiwnęłam głową. Calvin podniósł pałeczkę i wszyscy obecni — poza Altairczykami — wstali i zaczęli śpiewać. I jeżeli uznałam, że Adeste Fidelis brzmiało wspaniale, to chóralne wykonanie Alleluja zapierało dech w piersiach. Nagle wszystkie te słowa o wspaniałości dawnych pieśni, słodkich hymnów i nieustannej radości nabrały sensu. „I cały świat podejmie pieśń — pomyślałam — śpiewaną przez anioły…”.

I nagle Altairczycy ulegli — jak ja — czarowi muzyki. Po piątym „Alleluja!” unieśli się w powietrze jak przedtem. Wzlatywali coraz wyżej… i wyżej… aż w końcu zatrzymali się beztrosko tuż pod wysoko sklepioną kopułą sali.

Dobrze wiedziałam, co czują.

* * *

Był to ostateczny i definitywny przełom w komunikacji. Od tego koncertu Altairczycy nie przestali do nas mówić, choć właściwie to nie wiemy o nich więcej, niż na początku. Są znacznie lepsi w zadawaniu nam pytań, niż w odpowiadaniu na te, które my im zadajemy. W końcu powiedzieli nam, skąd przybyli — z gwiazdy Alsafi w konstelacji Smoka. Ponieważ jednak „Altairi” oznacza „latający” (a „Alsafi” znaczy „trójnóg na kociołek”) wszyscy nadal nazywają ich Altairczykami.

Powiedzieli nam też, dlaczego zmienili nastawienie w mieszkaniu Calvina i podążali za mną („zobaczyliśmy możliwość powstania interesujących zgodnych powiązań pomiędzy panią i panem Ledbetterem”), i wyjaśnili z grubsza, jak działa ich statek kosmiczny, co spece z Sił Powietrznych uznali za diablo interesujące. Wciąż jednak nie wiemy, po co do nas przybyli. Ani czego chcą. Jedyną rzeczą, którą powiedzieli nam wyraźnie i wprost było żądanie usunięcia ze składu komisji doktora Morthmana i wielebnego Treshera, oraz postawienie na jej czele doktora Wakamury. Okazało się, że lubią jak się im pryska w nosy rozmaitymi zapachami, przynajmniej tak samo, jak wszystko inne, co robimy. Chociaż wciąż patrzą na nas z dezaprobatą.

* * *

Podobnie jak cioteczka Judith. Następnego dnia po Koncercie Ekumenicznego Śpiewu zadzwoniła do mnie, żeby mi powiedzieć, że choć zrobiłam dość dobrą rzecz dla świata, to co ja na miłość boską na siebie włożyłam? Czy nie wiem, jak należy się ubrać na koncert? Wyjaśniłam, że to jej należą się podziękowania za wszystko, co się stało, a ona spopieliła mnie wzrokiem (wyczułam to przez telefon) i przerwała połączenie.

Ale chyba nie za bardzo się rozzłościła. Gdy dowiedziała się o moich zaręczynach, zadzwoniła do Tracy i powiedziała, że spodziewa się zaproszenia na mój wieczór panieński. Mama sprząta, jakby najadła się szaleju.

Zastawiam się, czy Altairczycy dadzą nam srebrny wisiorek. Albo kartkę z jednodolarowym banknotem w środku. A może zdradzą nam sposób podróży szybszych niż światło?


Przełożył Patryk Sawicki

Загрузка...