ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Szczerze mówiąc, Justin był zły, że musiał zostać na modlitwie. W końcu naharował się cały dzień, żeby zebrać ten tłum. Czy nie należy mu się za to odpoczynek? Był wykończony i umierał z głodu. Czy jest możliwe, by Ojciec jakimś cudem ich namierzył, gdyby po cichu wymknęli się z Alice? No tak, Alice na to nie pójdzie. Żyła tylko dla tych wyjców, i zdaje się, że naprawdę wzięło ją to całe śpiewanie, klaskanie i obściskiwanie się. Chociaż i on nie miał nic przeciw temu ostatniemu. A tego wieczoru udało im się namówić do przyjścia kilka fajnych laseczek.

Brandon rozmawiał właśnie z blondynkami. Wskazywał przy tym na jedną z granitowych ścian, tę, na której wyryte były napisy: „Wolność Słowa”, „Wolność Religii”, „Wolność od Pożądania”, „Wolność od Strachu”. Justin słyszał je wielokrotnie z ust Ojca, zwłaszcza gdy ten rozkręcał się na temat rządu i jego knowań, służących podporządkowaniu sobie ludzi. Przez chwilę sądził nawet, że to właśnie wielebny jest autorem tych haseł.

Dziewczyny wyraźnie połykały słowa Brandona, cokolwiek im wciskał. Ta wysoka, Emma, bez przerwy zarzucała do tyłu włosy i przekrzywiała głowę w sposób, którego nastolatki uczą się z durnych babskich pism i stron internetowych. Pewnie i tam uczą się tego pieprzonego zalotnego chichotu.

– Hej, Justin.

Ktoś klepnął go w ramię. Odwrócił się i zobaczył Alice wraz z ciemnooką Ginny. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, był ogromny bajgiel i puszka coli w rękach Ginny. Zapach bajgla wywołał burczenie w jego żołądku. Dziewczyny zaśmiały się zgodnie. Ginny podała mu obwarzanek.

– Chcesz kawałek?

Zerknął na Alice, czy aby nie ma nic przeciwko, ale ona patrzyła w innym kierunku, poszukując kogoś wzrokiem. Natychmiast przyszło mu do głowy, że szuka Brandona.

– Jednego gryza – odparł.

Pochylił głowę, wbił zęby w miękki precel trzymany przez Ginny i oderwał kawałek. Tak mu smakowało, że chciał poprosić o więcej, ale Ginny sama zajęła się jedzeniem, odgryzając dokładnie w tym miejscu, gdzie on, a potem oblizała wargi, patrząc mu prosto w oczy. Jezu! Ona się do niego przystawia! Sprawdził, czy Alice coś zauważyła, ale akurat machała do kogoś. Obejrzał się i zobaczył Ojca w otoczeniu kilku starszych kobiet i jednego czarnego mężczyzny. Tuż za nimi kroczyło trzech ochroniarzy postury Arnolda Schwarzeneggera.

Przyszło mu do głowy, że Ojciec przypomina bardziej gwiazdę filmową niż księdza. Wcześniej, w autokarze, widział nawet, jak Cassie, piękna czarnoskóra asystentka Ojca, nakłada mu na twarz podkład. Pewnie też czesze go. Ojciec naprawdę poświęcał się w imię tych spotkań modlitewnych. Na co dzień zaczesywał przydługie czarne włosy do tyłu, ale tego dnia miał porządną fryzurę zakrywającą uszy i układającą się miękko na kołnierzu. Modnie, ale bez przesady. Potem, podczas spotkania, kiedy wpadał w jeden z tych swoich, jak je nazywał, „wzniosłych momentów”, kosmyki włosów spadały mu na czoło, przywołując w pamięci Justina obraz Elvisa Presleya w transie. Ciekawe, co powiedziałby Ojciec na takie porównanie. Zapewne nie miałby nic przeciw temu, żeby wzorem wielkiego rockmana nazywano go Królem.

Poza tym Ojciec przypominał też dobrze opłacanego dyrektora. Tego wieczoru miał na sobie popielaty garnitur, białą koszulę i czerwony jedwabny krawat. Jego garnitury zawsze sprawiały wrażenie drogich. Justin znał się na tym, tak samo ubrałby się jego ojciec. Pewnie wielebny dał za te ciuchy kilka tysięcy dolarów. Spinki przy mankietach były ze złota, do tego oczywiście rolex i złota spinka do krawata. Były to prezenty od zamożnych ofiarodawców. Justin wkurzał się na myśl o tym. Ciekawe, jakim cudem zawsze znajdował się ktoś, kto fundował kosztowną biżuterię, a gdy chodzi o papier toaletowy, to musieli zamiast niego używać kawałków starych gazet, i to zbyt małych, by zagnieść je w kulkę i strzelić gola w lidze szkolnej.

Słońce właśnie zaszło, na niebie pozostały tylko różowopurpurowe smugi, ale Ojciec nie zdjął przeciwsłonecznych okularów. Pozbył się ich dopiero wtedy, gdy podszedł do grupki Justina. Uśmiechnął się do Alice, wyciągając ku niej obie ręce i oczekując od niej identycznego gestu. Justin patrzył, jak ręce wielebnego połknęły dłonie Alice, jak jego palce owinęły się wokół jej nadgarstków i pieściły je.

– Alice, moja droga, kim jest twój uroczy gość? – Ojciec uśmiechał się do Ginny, czarując ją wzrokiem.

Ginny musiała poczuć się dowartościowana jego uwagą. Niezdarnie usiłowała pozbyć się bajgla i puszki, instynktownie uznając, że przy wielebnym nie uchodzi stać z tak pospolitymi przedmiotami. Justin już chciał jej pomóc, kiedy odwróciła się i rzuciła cenny precel do pobliskiego kosza na śmieci. Zawiedziony Justin westchnął głęboko, ale z powodu hipnotyzującej obecności Ojca nikt na to nie zwrócił uwagi. Odsunął się więc na bok. Nie chciał ryzykować, że szurnie nim jeden z tych Szwarzeneggerów. Miał już za sobą to przykre doświadczenie.

Usiadł na ławce. Wszyscy wpijali się wzrokiem w Ojca, nie wyłączając Brandona i blondynek. Chociaż Brandon był chyba trochę wnerwiony. Może dlatego, że Ojciec odebrał mu widownię.

Wielebny ujął dłonie Ginny, tak samo jak zrobił to z Alice, ale wiedząc, że znajduje się w centrum uwagi, zrobił z tego jakąś pieprzoną ceremonię. Zaglądał dziewczynie w oczy, uśmiechał się i nie przestawał nadawać, jaka z niej piękna młoda kobieta. Ginny była jeszcze drobniejsza niż Alice, więc palce wielebnego owinęły się wokół jej przedramion.

Ta pełna sceptycyzmu Ginny, która bez końca powtarzała im, że jej ojciec wściekłby się, gdyby wiedział, gdzie spędza ten wieczór, rozpływała się teraz z rozkoszy. Justin musiał przyznać, że ten gość to niezły czaruś… prawdziwy wąż kusiciel. I wtedy Ojciec podniósł głowę i spojrzał w jego stronę.

Jezu, przestraszył się Justin. Może ten facet naprawdę potrafi czytać w myślach?

Загрузка...