ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY

Środa

21 listopada

Waszyngton


Ben Garrison udawał, że jest na luzie, a tymczasem przypięty kajdankami do pieprzonego krzesła siedział i czekał w dwunastym komisariacie. Policjanci mijali go, jakby go w ogóle nie było. Bezzębna dziwka posyłała mu uśmiech z drugiego końca pokoju. Nawet puściła do niego oko, rozstawiła nogi i odegrała Sharon Stone, ochoczo pokazując, co ma na sprzedaż. Nie zrobiła na nim wrażenia.

Nadgarstki swędziały pod ciasnymi kajdankami, a chwiejne nogi krzesła doprowadzały go do szału. Ben przysunął się do ściany, wywołując wrzaski tych drani, którzy go tu przywieźli. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Racine mu to zrobiła. Kto by pomyślał, że jest do tego zdolna? Dziwne, ale to tylko zwiększało jego ochotę, żeby się z nią bzykać.

Po powrocie z Bostonu znalazł w swoim mieszkaniu czekających na niego dwóch gliniarzy. Najpierw pomyślał, że to pani Fowler ich napuściła, zwłaszcza jeśli wyczuła opary środka na robaki, który rozpylił ku uciesze karaluchów. A jeżeli jeszcze te małe sukinkoty rozbiegły się po budynku, nieszczęsna staruszka mogła dostać ataku serca. Ale nie, to nie pani Fowler. To Racine. Co za niespodzianka. Okazuje się, że ta mała suka miała swój własny plan gry. A częścią tego planu było zmuszenie go do czekania.

Cóż, nie pozwoli jej zniweczyć swojej dobrej passy, zwłaszcza po tym, jak tego ranka dołożył Brittowi Harwoodowi swoimi kolejnymi zdjęciami, dając mu je na wyłączność. Ben uśmiechnął się. Racine nic już na to nie poradzi, jego zdjęcia ukażą się w wieczornym wydaniu „Boston Globe”.

Do diabła, zrobił z fotografiami, co chciał, więc potem może się nimi podzielić z Racine. Tak to zaplanował w każdym razie. Nie mogła go winić za to, że w zamian liczy na jakąś nagrodę.

– Czekają na ciebie, Garrison – odezwał się nagle jeden z neandertalczyków o grubym karku, ubrany na niebiesko. Odpiął kajdanki Bena od krzesła, a potem natychmiast zatrzasnął je z powrotem na jego nadgarstkach. Kiedy Ben podniósł się, facet chwycił go za łokieć i poprowadził korytarzem.

Pokój był niewielki, bez okien, z kilkoma dziurami w gołych ścianach. Niektóre z nich były tak małe, że mogły pochodzić od kul, te większe zaś wyglądały, jakby ktoś w ataku szału próbował przebić ścianę pięścią albo głową. Unosił się tam zapach przypominający spalony tost i przepocone skarpety.

Policjant posadził Bena przy stole, a potem powtórzył sztuczkę z kajdankami i składanym metalowym krzesłem.

Garrison miał ochotę powiedzieć mu, że jeśli zechce, może złożyć to krzesło i zabrać je ze sobą, może nawet rozwalić nim po drodze kilka głów. Ale to nie był dobry czas na odgrywanie cwaniaczka, siedział więc cicho, spodziewając się, że znowu każą mu czekać.

Ku jego zdziwieniu Racine pojawiła się po kilku minutach, zatrzymując się, by skonsultować się z neandertalczykiem przy drzwiach, zanim raczyła dostrzec obecność Bena. W ślad za nią weszła atrakcyjna brunetka w granatowym kostiumie ze spodniami. Zdawało mu się, że ją skądś zna. No jasne! Co za miła niespodzianka! Dwie policyjne lale naraz!

Racine też nie można było nic zarzucić, jednak jeśli chce udawać macho, powinna się bardziej postarać. Chociaż musiał przyznać, że jej jasne sterczące włosy wyglądały, jakby pani detektyw dopiero co wyszła spod prysznica, taka cała świeżutka i pachnąca. Szkoda, że nie miała pojęcia o modzie. Tego dnia ubrana była w niebieskie dżinsy i sweter, który mógłby być bardziej obcisły. Ale za to nie miała na sobie kurtki ani żakietu, dzięki Bogu. Podniecał go widok skórzanego pasa z kaburą i glockiem wsadzonym pod jej lewą piersią. Tak, czuł już podniecenie. Biedna Racine. Pewnie łudziła się, że ściągając go tu, srogo go ukarze.

Neandertalczyk przyniósł marynarski worek Bena i położył go na stole. Racine przyciągnęła krzesło i postawiła na nim nogę, usiłując wyglądać groźnie. Druga z kobiet oparła się o ścianę, splotła ręce na piersiach i przyglądała się Benowi.

– A więc, Garrison, cieszę się, że udało nam się zorganizować spotkanie, o które prosiłeś – zaczęła Racine. – To jest agentka specjalna Maggie O’Dell z FBI. Pomyślałam, że nie będziesz miał nic przeciw temu, że zrobimy to we troje.

– Wybacz, Racine. Jeśli wydaje ci się, że mnie poniżysz, bardzo się rozczarujesz, kiedy powiem ci, że właśnie mi stanął.

Racine nie zaczerwieniła się ani trochę. Może pani detektyw jest twardsza od tamtej Racine sprzed awansu, pomyślał Ben.

– Ta sprawa podlega śledztwu federalnemu, Garrison. A to znaczy…

– Skończ tę gadkę, Racine – przerwał jej, zerkając na O’Dell, która stała bez ruchu wsparta o ścianę. Wyglądała bardzo oficjalnie, tak samo też patrzyła na niego. Już wiedział, kto tu rządzi, więc kiedy się znowu odezwał, zwrócił się do O’Dell: – Wiem, że chcecie tylko moje zdjęcia. Zamierzałem je wam dać.

– Naprawdę? – powiedziała O’Dell.

– Taa, naprawdę. Nie miałem pojęcia, że Racine tak źle mnie zrozumie. Ale pewnie chodzi tak nabuzowana, bo nie wie, kto będzie ją obrabiać w tym tygodniu.

– Garrison, możesz być pewny, że poczujesz się mocno obrobiony, jak z tobą skończymy – powiedziała Racine bez mrugnięcia, wcielając się w postać złego gliny.

O’Dell pozostała chłodna i spokojna.

– Ma pan ze sobą te zdjęcia? – spytała, wskazując na jego worek.

– Jasne. I nie mogę się już doczekać, kiedy je pani pokażę. – Uniósł ręce i zabrzęczał kajdankami o stalowe krzesło. – Dam je wam, do cholery. Oczywiście kiedy odstąpicie od wszystkich oskarżeń.

– Oskarżeń? – Racine zerknęła na O’Dell i wróciła do niego wzrokiem. – Czy chłopcy dali ci odczuć, że jesteś aresztowany? Na pewno musiałeś ich źle zrozumieć, Garrison.

Chciał jej powiedzieć, żeby się odpieprzyła, zamiast tego uśmiechnął się i raz jeszcze uniósł ręce, żeby mu zdjęła kajdanki.

O’Dell sięgnęła za siebie i zapukała w drzwi, zapraszając tego z grubym karkiem, żeby się zajął kajdankami. Potem gliniarz wyszedł, nie odzywając się zresztą ani słowem.

Ben długo rozcierał nadgarstki, by zyskać na czasie, aż wreszcie wziął swój worek i zaczął w nim grzebać. Nie życzył sobie, żeby mu przewracały jego rzeczy. Położył na stole aparat, obiektyw i statyw. Wyjął dwa T-shirty i parę spodenek oraz ręcznik, i w końcu dotarł do szarych kopert. Otworzył jedną z nich i wysypał zawartość na stół: negatyw, stykówki i odbitki wywołane przez ludzi Harwooda, którzy dali mu kopie. Położył na stole pięć zdjęć dwadzieścia na dwanaście i pół centymetra, dla pełnego efektu układając je w porządku chronologicznym.

– Wczoraj, późne popołudnie. Boston.

Z kolejnej koperty wyciągnął kilka fotografii córki Briera z miejsca zbrodni oraz kilkanaście innych ze spotkania Everetta w Waszyngtonie. Na jednej z nich Everett stał z jasną blondynką, Ginny Brier i dwoma chłopcami, którzy byli też na zdjęciach z Bostonu. Szurnął je przez stół.

– Dość łatwo rozpoznać niektórych z tych dobrych młodych chrześcijan – powiedział Ben. – Kiedy byłem na spotkaniu w Waszyngtonie, w sobotę wieczorem, słyszałem, jak mówią o jakiejś inicjacji, która ma się odbyć w Boston Common we wtorek. Uznałem, że to może być interesujące.

– Zabawne, że mi o tym nie wspomniałeś. Nawet nie powiedziałeś, że byłeś na spotkaniu w sobotę – zauważyła Racine.

– Wtedy nie wydawało mi się to ważne.

– Nawet wiedząc, że masz zdjęcia tej zamordowanej dziewczyny?

– Zrobiłem przez weekend masę zdjęć. Może nie wiedziałem od razu, kto tam był, co?

– Tak samo jak nie wiedziałeś, że nie oddałeś całego filmu, który zrobiłeś na miejscu zbrodni?

Uśmiechnął się znowu i wzruszył ramionami.

– Czy Everett był w Bostonie? – spytała z kolei O’Dell, biorąc do ręki jedno ze zdjęć i patrząc nań wnikliwie. Odłożyła je i wzięła następne.

– Nie widziałem go, ale z tego co mówili, wnioskowałem, że mógł tam być. – Wskazał na Brandona na kilku zdjęciach z Bostonu i ze spotkania. – Chyba ten tam rządził. Wszyscy byli pijani. Widać na jednym ze zdjęć, że mają butelki z piwem i polewają nim kobietę.

– Nie wierzę – powiedziała Racine. – A gdzie była w tym czasie policja?

– To był wtorek po południu. Kto wie? Nie widziałem w okolicy ani jednego gliny.

– I przyglądał się pan temu wszystkiemu spokojnie? – O’Dell patrzyła na niego, jakby chciała zrozumieć, z kim naprawdę ma do czynienia.

– Nie, robiłem zdjęcia. Taką mam pracę.

– Oni atakowali te kobiety, a pan sobie stał i robił zdjęcia?

– Kiedy patrzę w obiektyw, nie jestem uczestnikiem zdarzeń. Jestem po to, żeby zapisać i uchwycić w kadrze to, co się dzieje.

– Jak pan mógł nie zareagować? – O’Dell nie poddawała się, teraz słyszał już złość w jej głosie.

– Nie rozumie pani. Gdybym odłożył aparat, nie miałybyście tych pieprzonych zdjęć, żeby oskarżyć teraz tych sukinsynów.

– Gdyby odłożył pan aparat i starał się im przeszkodzić, może nie potrzebowalibyśmy tych zdjęć. Może te kobiety nie musiałyby tego przeżywać.

– No tak. Czyli wychodzi, że to ja jestem winny. Powiem pani, pani agentko FBI, że to, co ja robię, wymaga o wiele więcej pracy i planowania. Ja stwarzam dla was tematy. Zatrzymuję emocje w kadrze. Nie biorę udziału w zdarzeniach. Jestem częścią tego instrumentu. Za obiektywem staję się niewidzialny, do cholery. Ma pani swoje zdjęcia. Ja się zmywam.

Chwycił worek, wpakował aparat i obiektyw, i ruszył do drzwi, przekonany, że któraś z kobiet zatrzyma go. Tymczasem obie zajęły się zdjęciami. Racine zaczęła robić notatki.

Chrzanić je! Jeśli tego nie rozumieją, nie będzie im wkładał takich banałów do głowy. Wyszedł ciut rozczarowany, że nie natknął się na neandertalczyka, bo by go chętnie popchnął, a przynajmniej lekko pacnął. Tak, zdaje się, że Racine wygrała tę rundę.

Загрузка...