ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Niedziela

24 listopada

Hotel Hyatt Regency Crystal City

Arlington, Wirginia


Maggie ponownie spojrzała na zegarek. Matka spóźniała się już kwadrans. No cóż, pewne rzeczy się nie zmieniają. Czym prędzej skarciła się za tę myśl, bo matka jednak próbowała się zmienić. Zdaje się, że jej nowi znajomi mają na nią dobry wpływ. Od pół roku skończyły się popijawy i spartaczone próby samobójcze. Kathleen nigdy dotąd nie osiągnęła tak dobrego wyniku, ale Maggie pozostała sceptyczna.

Jej matka rzadko opuszczała Richmond, ale ostatnio co dwa tygodnie wyruszała w jakieś całkiem nowe miejsce. Poprzedniego wieczoru Maggie zdumiała się jej telefonem, a jeszcze bardziej zaskoczyło ją, że dzwoniła z hotelu Crystal City Hyatt. Nie przypominała sobie, kiedy ostatnio Kathleen bawiła w stolicy. Tym razem oznajmiła, że przyjechała na jakieś spotkanie religijne. Przez moment Maggie spanikowała, że zostanie zaproszona do wspólnej modlitwy. Teraz zastanawiała się, dlaczego przypuszczała, że śniadanie z matką będzie mniej kuriozalne. No i dlaczego po prostu nie odmówiła?

Popijała powoli wodę, żałując, że to nie scotch. Kelner uśmiechał się do niej współczująco z drugiego końca sali, bez słów przekazując komunikat: „Przykro mi, że ktoś panią wystawił do wiatru”. Postanowiła, że jeśli matka się nie zjawi, zamówi jaja na bekonie i tost oraz szklaneczkę scotcha zamiast soku pomarańczowego.

Odłożyła na bok serwetkę, którą wciąż składała i rozkładała, i po raz któryś z kolei przetarła oczy, by spędzić z nich zmęczenie. Spała ledwie dwie godziny, walcząc z koszmarami. Śniła jej się głowa Delaneya, która eksploduje raz za razem. Boże, jak ona nie znosi pogrzebów! Nawet niewinna akceptacja śmierci ojca przez Abby nie uchroniła jej przed koszmarami. Zły sen, który zadecydował o tym, że już nie zasnęła, dotyczył jej samej: wrzucała nieskończoną liczbę garści ziemi do jakiejś czarnej dziury. Był to wyczerpujący i nieustający proces. A gdy zerknęła w dół, zobaczyła, że ziemia, którą rzuca, błyskawicznie zamienia się w robaki rozłażące się po twarzy jej ojca, po jego szeroko otwartych, patrzących na nią oczach. Ojciec miał na sobie ten głupi brązowy garnitur i był uczesany inaczej niż zwykle.

Zamrugała i potrząsnęła głową, żeby pozbyć się tych obrazów. Rozejrzała się za kelnerem. Nie było sensu rezygnować ze scotcha. I wtedy właśnie w drzwiach wypatrzyła matkę. Początkowo jej nie poznała, przeniosła wzrok w bok, bo atrakcyjna brunetka w długiej granatowej sukni i jasno-czerwonym szaliku była kimś obcym. Kiedy jednak ta właśnie kobieta pomachała do niej, Maggie ją rozpoznała. Kathleen zwykle nosiła jakieś absurdalne kombinacje, które potwierdzały tylko, jak bardzo jej na niczym nie zależy, natomiast zbliżająca się do stolika kobieta wyglądała na wyrafinowaną damę.

– Cześć, kotku – powiedziała słodkim głosem, którego Maggie też nie poznała, choć była w nim znajoma chrypka, spadek po dwóch paczkach papierosów dziennie. – Musisz koniecznie zobaczyć mój pokój – dodała z entuzjazmem. – Jaki wielki! Wielebny Everett był tak miły i pozwolił nam zostać tu na noc. Jest taki dobry dla Emily, Stephena i dla mnie.

Maggie nawet nie zdążyła wypowiedzieć zdumionych słów powitania, a jej matka już zajęła miejsce. Przy stoliku natychmiast pojawił się kelner.

– Mają panie ochotę rozpocząć dzień od jakiegoś soku i kawy czy może drinka?

– Na razie wystarczy woda – odparła Maggie, patrząc na matkę i czekając, jak zareaguje na propozycję przedpołudniowego drinka. Dawniej pora dnia nie miała dla niej żadnego znaczenia.

– Czy to woda z kranu? – Kathleen O’Dell pokazała na szklankę stojącą przed córką.

– Tak sądzę – odparł kelner. – Ale nie jestem pewien.

– Może mi pan podać wodę butelkowaną? Najlepiej z Kolorado.

– Z Kolorado?

– Tak, poproszę butelkę źródlanej wody. Najlepiej z Kolorado.

– Tak, psze pani, Zobaczę, co da się zrobić.

Kiedy kelner znikł, matka przechyliła się przez stół i szepnęła do Maggie:

– W wodzie z kranu jest pełno chemii. Dodają do niej różne obrzydlistwa, od których dostaje się raka.

– Kto dodaje?

– Rząd.

– Mamo, ja pracuję dla rządu.

– Oczywiście że nie, kochanie. – Kathleen wyprostowała się z uśmiechem, wygładzając serwetkę na kolanach.

– Mamo, FBI to agencja rządowa.

– Ale ty ich przecież nie lubisz, Maggie. Nie należysz do… – Zniżyła głos i szepnęła: – Do tej zmowy.

– Bardzo proszę, psze pani. – Kelner postawił kryształową szklankę, wypełnioną aż po brzeg wodą i ozdobioną plasterkiem cytryny. Jego wysiłki wywołały zmarszczkę na czole sceptycznie nastawionej Kathleen O’Dell.

– No dobrze, ale skąd mam wiedzieć, że to jest butelkowana źródlana woda, skoro przyniósł mi ją pan w szklance?

Kelner spojrzał na Maggie, szukając u niej pomocy, ale ta powiedziała tylko:

– Poproszę o scotcha. Bez wody.

– Już się robi. Jeden scotch bez wody i jedna butelka wody źródlanej.

– Najlepiej z Kolorado.

Mężczyzna rzucił Maggie pełne irytacji spojrzenie, jakby czekał na dalsze polecenia. Uwolniła go, mówiąc:

– Mój scotch może być skądkolwiek.

– Oczywiście. – Skrzywił się w udanym uśmiechu i zniknął.

Ledwie się oddalił, matka znowu przechyliła się przez stół i podjęła szeptem:

– Jest chyba bardzo wcześnie, za wcześnie na alkohol.

Maggie z trudem się opanowała i nie odpowiedziała matce, że odziedziczyła to po niej. Zacisnęła zęby i ścisnęła nerwowo serwetkę pod stołem.

– Źle dzisiaj spałam – próbowała się wytłumaczyć.

– No to powinnaś napić się kawy. Zawołam go. – Kathleen zaczęła szukać wzrokiem kelnera.

– Nie, mamo, przestań.

– Potrzeba ci trochę kofeiny. Wielebny Everett mówi, że kofeina w umiarkowanych dawkach ma właściwości lecznicze. Mała dawka ci pomoże. Przekonasz się.

– Nie chcę kawy. Prawdę mówiąc, nie lubię kawy.

– Och, gdzie on się podział?

– Mamo, daj spokój.

– Jest przy tamtym stole. Zaraz…

– Mamo, przestań. Po prostu chcę tego cholernego scotcha.

Ręce Kathleen zatrzymały się w pół drogi.

– No… dobrze. – Położyła je na kolanach, jakby dostała po nich od córki.

Maggie nigdy nie rozmawiała z nią w taki sposób. Skąd jej się to wzięło? Kathleen poczerwieniała, Maggie starała się przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek wcześniej widziała ją zażenowaną, choć jej przeszłość obfitowała w wydarzenia, które by to usprawiedliwiały. Na przykład wtedy, gdy córka musiała wciągać półprzytomną matkę na trzecie piętro albo gdy Kathleen budziła się w kałuży wymiocin.

Maggie odwróciła wzrok, czekając na kelnera i rozmyślając nad tym, jak przetrwa to śniadanie.

I Wolałaby być gdziekolwiek, byle nie tu.

– Pewnie nie spałaś przez tego psa – stwierdziła matka, jakby nad stołem nie wisiała żadna ciemna chmura przeszłości.

– Nie, to przez tę moją rządową robotę.

Kathleen spojrzała na Maggie i znowu się do niej uśmiechnęła.

– Wiesz, co sobie właśnie pomyślałam, kochanie? – Jak zwykle zmieniała temat, była ekspertem, jeśli chodzi o unikanie konfrontacji. – Właśnie sobie pomyślałam, że powinnyśmy urządzić uroczystą kolację z okazji Święta Dziękczynienia.

Maggie popatrzyła na nią. Nie, na pewno żartuje.

– Przygotuję indyka, z tymi wszystkimi dodatkami. Będzie zupełnie jak za starych dobrych czasów.

Stare dobre czasy! To chyba jakaś kpina, choć wszystko wskazywało na to, że Kathleen mówi całkiem serio. Maggie nie była pewna, czy jej matka potrafi odróżnić ogon indyka od głowy.

– Zaproszę Stephena i Emily. Najwyższy czas, żebyś ich poznała. A ty możesz przyjść z Gregiem.

Aha, to jednak nie żarty. I na pewno coś się za tym kryje. Oczywiście, jak mogła nie przewidzieć, że to nadejdzie?

– Mamo, wiesz, że to niemożliwe.

– Co u Grega? Tęsknię za nim. – Kathleen O’Dell ciągnęła tę swoją grę, jakby Maggie nie powiedziała ani słowa.

– Mam nadzieję, że ma się dobrze.

– Chyba ze sobą rozmawiacie?

– Tylko o podziale naszego wspólnie zgromadzonego majątku.

– Och, kochanie, powinnaś go po prostu przeprosić. Jestem przekonana, że Greg przyjąłby cię z powrotem.

– Słucham? Za co miałabym go przepraszać?

– Sama wiesz.

– Nie wiem.

– Za to, że go zdradziłaś z tym kowbojem z Nebraski.

Maggie ścisnęła serwetkę, żeby nie wybuchnąć.

– Nick Morrelli nie jest kowbojem. I nie zdradziłam Grega.

– Może nie fizycznie.

Kathleen schwyciła ją wzrokiem, więc nie mogła się odwrócić. Nigdy nie wspominała matce o Nicku Morrellim, ale widać zrobił to za nią Greg. Poznała Nicka rok wcześniej, był wówczas szeryfem z małej mieścinie w Nebrasce. Wspólnie ścigali przez tydzień mordercę małoletnich chłopców. Od tamtej pory Maggie nie mogła sobie tego szeryfa wybić z głowy, a stało się to jeszcze trudniejsze, gdy Nick zamieszkał w Bostonie i został asystentem prokuratora okręgowego w Suffolk. Ale i tak się z nim nie widywała. Prawdę mówiąc, uparła się, żeby się nie kontaktowali, póki nie sfinalizuje sprawy rozwodowej. I mimo tego, co do niego czuła, rzeczywiście jeszcze z nim nie spała. Nie zdradziła więc Grega, a przynajmniej nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Być może zdradziła go w swoim sercu.

To nieważne. To nie jest sprawa matki. Jak ona, po tym wszystkim, co zrobiła córce, śmie bezceremonialnie grzebać w jej tajemnicach? Absolutnie nie miała do tego prawa, choć oczywiście uważała, że jest inaczej.

– Złożyliśmy już papiery rozwodowe – poinformowała wreszcie z nadzieją, że to zakończy temat.

– Ale chyba jeszcze ich nie podpisaliście?

Maggie nie spuszczała wzroku z Kathleen, z jej zafrasowanej twarzy, w równym stopniu zdumiona tym zatroskaniem, co skonsternowana. Czyżby matka szczerze próbowała się zmienić? Czy naprawdę się o nią martwi? A może tylko rozmawiała z Gregiem i zgodziła się być jego cichym wspólnikiem? Czyżby to był prawdziwy powód pomysłu na Święto Dziękczynienia?

– Podpiszemy czy nie, to i tak nic już między nami nie zmieni.

– Nie, jasne że nie. Jeżeli będziesz się upierać przy tej swojej rządowej pracy, oczywiście.

No i doczekała się. Subtelne, ale jakże efektywne dźgnięcie w samo serce. O wiele bardziej skuteczne niż policzek. Prawda jest taka, że to Maggie jest winna i to ona odpowiada za rozwód. A do tego, zdaniem jej matki, wszystko da się naprawić, jeśli wyrazi skruchę i zmiecie z widoku wszelkie problemy. Nie ma potrzeby ich rozwiązywać, wystarczy zmieść je sprzed oczu. W końcu czyż nie jest to specjalność Kathleen O’Dell? To, czego nie widać, nie istnieje.

Maggie potrząsnęła głową i posłała uśmiech kelnerowi, który właśnie wrócił i postawił przed nią szklaneczkę bursztynowego płynu. Podniosła szklankę i zamoczyła usta, nie zwracając uwagi na zmarszczone czoło świeżo odnowionej matki. Tak. Niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Zadzwoniła jej komórka, Maggie obróciła się, żeby ją wyjąć z żakietu powieszonego na oparciu krzesła. Tylko dwa dzwonki i cała restauracja wraz z jej matką marszczyła teraz czoła.

– Maggie O’Dell.

– Mówi Cunningham. Przepraszam, że dzwonię w niedzielę rano.

– Nic nie szkodzi, sir. – Ten nowy, przepraszający Cunningham wkrótce zacznie grać jej na nerwach. Wolała swojego dawnego szefa.

– Znaleziono zwłoki na terenie federalnym, lokalna policja już tam jest, ale proszono mnie, żeby zajrzał tam ktoś z waszego wydziału.

– Jestem w Crystal City Hyatt. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie mam być. – Czuła, że matka już ma jej za złe. Miała ochotę łyknąć scotcha, ale go odstawiła.

– Spotka się pani z agentem Tullym przy FDR Memorial.

– Przy pomniku?

– Tak. Czwarta galeria. Z miejscowych sprawę prowadzi… – Słyszała, jak szef przewraca strony. – Prowadzi detektyw Racine.

– Racine? Julia Racine?

– Tak mi się zdaje. Jakiś problem, agentko O’Dell?

– Nie, sir, wszystko w porządku.

– To dobrze. – Urwał bez pożegnania, znak, że dawny Cunningham wciąż żyje.

Maggie włożyła żakiet i wyciągnęła dwudziestodolarówkę za śniadanie, którego jeszcze nie zamówiła, a potem spojrzała na matkę.

– Wybacz, muszę lecieć.

– Tak, słyszałam. Twoja praca. Ona zrujnuje ci jeszcze niejedno w życiu, prawda?

Maggie nie szukała nawet właściwej odpowiedzi, tylko chwyciła scotcha i wychyliła do dna. Mruknęła „do widzenia” i wyszła.

Загрузка...