ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY TRZECI

Tully starał zmieszać się z tłumem. W mgnieniu oka wypatrzył ubranych po cywilnemu agentów z biura w Clevelandzie. Byli rozrzuceni po całym parku. Jeśli Everett oczekiwał facetów w czerni, to bardzo się mylił. Wszyscy stawili się na miejsce, wszyscy byli gotowi do akcji. Tully znał większość z nich. Pracował z tymi ludźmi nad wieloma sprawami, zanim przeniesiono go do stolicy. Prawdę mówiąc, dobrze było znaleźć się znowu w domu.

Szukał wzrokiem Racine i dojrzał ją w pobliżu toalet na tyłach parku. Musiał przyznać, że w czapce bejsbolówce, znoszonych dżinsach, koszulce Cleveland Indians i w skórzanej kurtce mogła spokojnie uchodzić za miejscową. Nikt pewnie nie zauważył nawet, że szepcze do mankietu kurtki ani że coś jej sterczy pod kurtką w pasie. Racine robiła dobrą robotę, choć Maggie O’Dell miała o niej dość kiepską opinię. Może po prostu bała się zawieszenia albo przeniesienia do niższej ligi. Jej szef Henderson był niewzruszony, gdy w grę wchodziła dyscyplina pracy. Może Racine stara się odrobić błędy przeszłości? Jakkolwiek było, Tully miał to w nosie. Teraz ważne jest tylko to, żeby niczego nie zepsuła.

Spotkanie modlitewne rozpoczęło się bez udziału Everetta, ale według Caldwella wielebny powinien się pojawić lada moment. Nikt z nich dotąd go nie widział, zresztą Caldwella też nie. Ale to w tej chwili nieważne, trzeba zająć się tym, co działo się wokół. Piękna czarnoskóra kobieta w purpurowej sukni chórzystki kierowała rozwibrowanym tłumem klaszczących, śpiewających i recytujących wniebogłosy ludzi. Tully ledwie słyszał pozostałych agentów, dlatego postukał w swoją słuchawkę, żeby sprawdzić, czy nie nawaliła.

– Tully. – Szept Racine zabrzmiał w jego prawym uchu. – Widzisz go?

– Nie, jeszcze nie. – Rozejrzał się dokoła, by mieć pewność, że nie zwrócił swoim szeptem niczyjej uwagi. – Ale jeszcze jest wcześnie. Garrison się pojawił?

Najpierw coś zahuczało, a potem usłyszał:

– Wydawało mi się, że go widziałam, jak przyjechaliśmy. Ale nie dam głowy, że to on.

– Wypatruj go. Może nas zaprowadzić do celu.

Mówiąc to, zauważył wysokiego rudzielca, który wspinał się na wzgórze po przeciwnej stronie. Była z nim dziewczyna z jasnymi długimi włosami. Tully natychmiast pomyślał o Emmie.

– Mamy coś – rzucił do rękawa. – Południowy wschód od pawilonu, kierują się w stronę drzew na wzgórzu. Idę tam. Zaczekam na wsparcie.

Spojrzał na Racine, ale coś odwróciło jej uwagę, patrzyła teraz w przeciwną stronę, na toalety.

– Czy wszyscy mnie słyszą? – szepnął Tully, mając na uwadze przede wszystkim Racine.

Odpowiedzieli mu wszyscy prócz niej. Teraz nawet już jej nie widział. Nie miał pojęcia, dokąd poszła, gdzie tak nagle zniknęła. Niech ją szlag trafi! Co ona sobie wyobraża? Nie miał jednak czasu, żeby jej szukać. Ten chłopak, Brandon, prowadził już swoją kolejną ofiarę do góry między drzewa. Tully przeciskał się przez tłum, nie zdejmując oczu z tej pary. Tak się na nich zapatrzył, że zderzył się z całkiem atrakcyjną blondynką. Nie zatrzymał się jednak, tylko brnął dalej. Dopiero gdy go chwyciła za mankiet, odwrócił się.

– R.J., co ty tu robisz?

– Caroline?

Potem Tully zobaczył Emmę i żołądek zawiązał mu się w supeł.

– Co robisz w Clevelandzie? – dopytywała się była żona.

– Pracuję – odparł cicho, starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Twarz Caroline z miejsca zmarszczyła się ze złości, natomiast Tully myślał tylko o tym, żeby zabrać córkę jak najdalej od tego cholernego parku.

– Po prostu nie chce mi się wierzyć, że wyciąłeś mi taki numer – mówiła Caroline, patrząc jednak na Emmę, nie na niego. – A więc dlatego chciałaś tu przyjść dziś wieczorem, bo wiedziałaś, że będzie tu ojciec?

Tully spojrzał na Emmę, która poczerwieniała. Czasami bywał tępy, ale i tak znał swoją córkę zdecydowanie lepiej niż jej matka. Wiedział, że Emma przyszła tu z powodu młodego mężczyzny atletycznym wyglądzie, który stał obok niej. Młodego mężczyzny, który rzucał wzrokiem dokoła, jakby najbardziej ze wszystkiego pragnął znaleźć się teraz w jakimkolwiek innym miejscu, byle nie tu.

– Proszę, Caroline – zaczął znowu, biorąc ją za łokieć i prowadząc na bok.

– Was to bawi?

– Nie, wcale nie. – Mówił najspokojniej, jak potrafił, a jednak musiał przekrzykiwać gwar tłumu. – Możemy pogadać o tym później?

– Taa, mamo, nie rób mi takiego obciachu.

Tully potoczył wzrokiem, upewniając się, że nikt ich nie obserwuje. Szczęśliwie wszystkie twarze zwrócone były ku scenie. Jego oczy powędrowały dokoła, i nagle stwierdził, że nie widzi Brandona i tamtej dziewczyny. Jezu! To już się dzieje.

Nie mógł posłużyć się mikrofonem, bo Caroline zaraz by go zdemaskowała. Zaczęłaby drwić, że zabawia się w policjantów i złodziei, w każdym razie coś w tym stylu. Obrócił się więc do Emmy i młodego człowieka, spotykając się z nim wzrokiem i mówiąc w zasadzie do niego, nie do córki.

– Proszę, wyjdźcie stąd teraz.

Potem ich zostawił, nie zwracając uwagi na listę wyzwisk, jakimi obsypała go Caroline, kompletnie nieczuła na fakt, że dzieje się to w obecności ich córki. Przepychał się naprzód, szepcząc do mankietu, informując pozostałych, co robi, i usiłując dociec, gdzie się, u diabła, podziała Racine.

I znowu tylko ona się nie odezwała.

Загрузка...