ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Obóz Everetta

U stóp Appalachów


Justina Pratta zbudził nagły wrzask muzyki. Poderwał się gwałtownie i o mały włos nie spadł z wąskiego wojskowego łóżka polowego. Gdyby tak się stało, zleciałby na głowy kilku innych członków społeczności wyciągniętych w swoich śpiworach. Tak, powinien być wdzięczny, że ma własne łóżko w tej ciasnocie, która mieści ponad dwadzieścia osób. Po okresie próbnym – kiedykolwiek się to diabelstwo skończy – z pewnością wyląduje na podłodze z całą resztą.

To zresztą bez znaczenia, biorąc pod uwagę, że niemal wcale nie dają im spać, tylko co i rusz budzą tą koszmarną muzyką ryczącą z głośników. „Naprzód, żołnierze Chrystusa!”. Brzmiało to jak stara zjechana płyta. Nie, nie powinien narzekać, już raczej będzie okazywał wdzięczność, przynajmniej do powrotu Erica. Potem już sobie razem przemyślą, co zrobić. Może wybraliby się stopem na Zachodnie Wybrzeże? Chociaż nie bardzo wiedział, jak przeżyliby bez jednego pieprzonego grosza. A może wróciliby do domu? Gdyby tylko zdołał przekonać Erica, bo bez niego nie ruszy się na krok.

Przetarł zaspane oczy. Niech to cholera! Czuł się, jakby wcale nie spał. Z przyzwyczajenia rzucił okiem na nadgarstek, zapominając, że kosztowny seiko, prezent od dziadka, został wraz z innymi przedmiotami skonfiskowany, oczywiście dla dobra Justina. Jak widać, informacja o mijających godzinach mogła posłać go prosto do piekła.

Justin podejrzewał, że Ojciec pozbawia ich wszystkich przedmiotów mających wartość materialną lub użytkową, by ich od siebie uzależnić. I tak się właśnie działo. Zależeli od niego we wszystkim, od pieprzonego ryżu do skrawków gazety używanej zamiast papieru toaletowego.

– Wstawaj, Pratt. – Ktoś mocno potrząsnął go za ramię.

Justin zacisnął pięści. Od razu wiedział, że to Brandon. Chciałby chociaż raz przyłożyć w tę gładką arogancką buźkę. Zamiast tego ściągnął czystą bieliznę i skarpetki ze sznurka w rogu. Brandon był tak łaskawy, że podzielił się z nim tym sznurkiem. Można było odnieść wrażenie, że nawet kawałek pieprzonego sznurka jest tu rzadkim luksusem. Skarpetki jeszcze nie wyschły, co znaczyło, że Justin będzie miał cały dzień zimne stopy.

Ubierał się powoli, podczas gdy inni już gnali pod prysznice. Justin widział przez małe pojedyncze okno tworzącą się kolejkę. Ciągnęła się aż za rogiem betonowego budynku. Przeczesał palcami tłuste włosy. Chrzanić to! Może potem uda mu się cichaczem wskoczyć pod prysznic. Miał dość wystawania w kolejkach. Poza tym umierał z głodu, żołądek przypominał głośnym burczeniem, że Justin nie miał nic w ustach od lunchu poprzedniego dnia.

Ruszył zatem do stołówki, rozglądając się po drodze przez ogrodzony teren pieprzonego kompleksu. Tak to nazywali, kompleks. Przedtem słyszał to określenie tylko jeden jedyny raz, kiedy w telewizji mówili o Kennedych i ich posiadłości, którą właśnie tak nazwano. Więc kiedy Eric powiedział mu o tym kompleksie, Justin wyobraził sobie coś w tym stylu, z domkami dla służby, stajniami i ogromnym domem mieszkalnym. Ale tu było raczej jak w wojsku – surowe budynki, beton i metal, otoczone przez drzewa i jeszcze więcej drzew, położone na odludziu w dolinie Shenandoah.

W południowej części zgromadzono chrust i drzewa z korzeniami, które wyrwano z ziemi buldożerem, żeby oczyścić teren pod kompleks. Chociaż nie było to zbyt dobrze pomyślane. Wykopano na przykład za płytkie studnie i wiele budynków nie miało wody. Zresztą zawsze brakowało ciepłej wody. A gorąca? O tej nawet nie było mowy.

W ogóle wszystko to wyglądało jak jedna wielka prowizorka. Justin słyszał plotki, że Ojciec buduje gdzieś nowy kompleks, jakiś raj, który zresztą im wszystkim obiecywał. Ale po ostatniej nocy nie wierzył już temu dupkowi, ani jednemu jego słowu. Ten zboczeniec to pieprzony hipokryta. Swoją drogą wcześniej też mu nie ufał. Justin nigdy nie był zbyt ufny, wręcz przeciwnie. Już w pierwszym tygodniu pobytu powinien był wiedzieć, że z tego faceta niezły oszust, i tyle.

Pierwszego tygodnia Eric zabrał go ze sobą na spotkanie, które Ojciec nazywał „rytuałem oczyszczenia”. Wszyscy musieli wyznać na piśmie swoje najbardziej zawstydzające postępki, a także swoje największe lęki. No i rzecz jasna należało to potem podpisać własnym imieniem i nazwiskiem.

– Nikt więcej nie ujrzy tych wyznań – zapewniał Ojciec jak zwykle gładko i hipnotycznie. – A podpisy to tylko ćwiczenie dla was, żebyście wzięli odpowiedzialność za waszą przeszłość i spojrzeli w twarz waszym lękom.

Następnie kazał im wrzucić kartki do czarnego, porysowanego metalowego pudełka. Poproszono Justina o ich zebranie, a gdy już to zrobił, polecono, by złożył je za potężnym drewnianym krzesłem Ojca, które wyglądało jak tron. Z obu jego stron stali potężni ochroniarze. Pod koniec dnia Ojciec przyniósł czarne, pełne tajemnic pudełko, i wrzucił do niego zapaloną zapałkę. Tak więc sekretne wyznania spłonęły. Przyjęto to z westchnieniami ulgi. Ale Justin natychmiast zauważył, że na tym drugim czarnym pudełku nie było żadnych zarysowali.

Kiedy później powiedział Ericowi o cudownym zniknięciu porysowanego pudełka, brat mało nie urwał mu głowy.

– Czasami trzeba po prostu mieć wiarę. Jeśli nie potrafisz tego zaakceptować, nigdy nie będziesz tu należeć. – Był bardzo zdenerwowany i mówił tonem, jakim nigdy nie zwracał się do brata. Justinowi wydało się nawet, że Eric wcale nie jego chce przekonać, ale próbuje przekonać samego siebie.

Przeskakując kozły do rąbania drewna, przechodząc przez drewniane szczapy i mijając jakieś archaiczne sprzęty, Justin na skróty szedł do stołówki. Nie mógł sobie wybić z głowy, że za złote spinki do koszuli Ojca można by kupić wózek widłowy i pozbyć się tego żenującego starego traktora z pordzewiałym pługiem przyczepionym z tyłu.

W pewnej chwili doleciał do niego smród śmietnika i nagle pożałował, że biegnie na skróty. Nic dziwnego, że wszyscy omijali to miejsce. Wracając zatem zakolami na główną drogę, zobaczył paru mężczyzn, którzy za stosami śmieci kopali ziemię. Może wreszcie zakopią ten śmierdzący gnój? Przystanął, i wtedy przekonał się, że mężczyźni chowają do ziemi coś, co przypomina kasy pancerne.

– Hej, Justin.

Odwrócił się, Alice machała do niego zza stosu drewna. Próbowała pokonać ten labirynt. Jej miękkie włosy lśniły w porannym słońcu, miała na sobie czyste świeże ubranie. Jej skarpetki na pewno nie były mokre. Justin pożałował nagle, że nie skorzystał z przysługujących mu dwu minut pod prysznicem. Alice patrzyła na niego, a na jej twarzy pojawił się ten słodki wyraz troski.

– Co robisz, Justin? Tam nie wolno nikomu chodzić.

– Chciałem pójść na skróty.

– Chodź tutaj, znikajmy stąd, zanim ktoś nas zauważy. – Wzięła go za rękę, ale on ani drgnął.

– Co ci faceci tam robią?

Spojrzała na niego ze znaczącą zmarszczką na czole, zmrużyła oczy i zasłoniła je przed słońcem wolną ręką, patrząc we wskazanym przez niego kierunku.

– Nie twoja sprawa.

– A więc nie wiesz?

– Nieważne. Proszę, lepiej będzie, jeśli cię tu nie przyłapią.

– Bo co? Nikt nie będzie ze mną rozmawiał przez parę tygodni? A może odbiorą mi moją rację gumowego ryżu i fasoli.

– Justin, przestań.

– Powiedz mi, co oni tam zakopują, to grzecznie sobie pójdę bez jednego słowa.

Puściła jego rękę, raczej ją odepchnęła, a on zdał sobie sprawę, że głupio się zachował. Była jedyną ważną osobą w jego życiu, a on tak ją wkurza, zupełnie jakby zapomniał, ile Alice dla niego znaczy.

– Zakopują pieniądze, które zebraliśmy w czasie wczorajszego spotkania.

Pod koniec każdego spotkania puszczano w ruch sześć wiklinowych koszy z prośbą o „wyraz wdzięczności” Bogu, jak nazywał to Ojciec. Zazwyczaj z koszy dosłownie się przelewało.

– Co to znaczy, po co je zakopują?

– Zakopują wszystkie pieniądze, które uda nam się zebrać.

– Zakopują je w ziemi?

– Nic im się nie stanie. Wkładają do tych pojemników środek na mole, żeby banknoty nie uległy zniszczeniu.

– Ale dlaczego je zakopują?

– A co mają z nimi zrobić? Bankom nie można wierzyć, bo kontroluje je rząd. Sekretarki automatyczne i przelewy elektroniczne są także monitorowane przez rząd, który może zabrać twoje pieniądze, kiedy tylko mu się spodoba.

– No dobra, to czemu ich nie zainwestować, na przykład w giełdę?

– Justin, co ja mam z tobą zrobić? – Alice poklepała go po ramieniu, uśmiechając się przy tym, jakby powiedział kiepski dowcip. – Giełda jest także pod kontrolą rządu. Nie uczyłeś się na historii o Wielkim Kryzysie? – Mówiła do niego swoim nauczycielskim tonem, ale przynajmniej zniknęły jej zmarszczki. – Zawsze gdy notowania giełdy gwałtownie spadają, dzieje się tak za sprawą rządu, który kradnie ciężko zarobione pieniądze obywateli i każe im wszystko zaczynać od nowa.

Justinowi jakoś nigdy nie przyszło to do głowy. Owszem, jego ojciec wpadł w niezłą furię, kiedy stracił pieniądze na giełdzie, słyszał też bluzgi sąsiada, którego ponoć wykiwał makler, lecz Alice wiedziała o tych sprawach naprawdę dużo. Ale cóż, nigdy nie był dobry ani z historii, ani z ekonomii. Wzruszył więc tylko ramionami, udając, że wszystko rozumie, a kiedy Alice znów wzięła go za rękę, pozwolił się poprowadzić, ciesząc się dotykiem jej delikatnej skóry. Chciał spytać ją o minioną noc. O Ojca i jego zboczone działania. Z drugiej jednak strony wcale nie miał ochoty do tego wracać. Wolał zapomnieć, że coś takiego miało miejsce. Może lepiej będzie, jeśli oboje zapomną.

W drodze do stołówki Justin postanowił, że później spróbuje oszacować, ile pieniędzy znajduje się w tym dole. Nie mógł przestać myśleć, kto jeszcze o tym wie. Może wcale nie będą musieli z Erikiem podróżować stopem, kiedy już zdecydują się stąd odejść.

Загрузка...