ROZDZIAŁ TRZECI

Suffolk, Massachusetts


R.J. Tully chorobliwie nie znosił furkotu śmigieł helikoptera. Nie chodzi nawet o to, że w ogóle bał się latać, ale lot tym właśnie wehikułem uświadamiał mu za każdym razem, że znajduje się dziesiątki metrów nad ziemią w czymś, co da się porównać wyłącznie do mydlanej bańki z silnikiem. Poza tym równie jazgotliwa maszyna po prostu nie może być bezpieczna, uważał. Z drugiej strony w duchu dziękował hałasowi za to, że uniemożliwia jakąkolwiek konwersację. Zastępca dyrektora Cunningham przez całą drogę był wyraźnie podenerwowany i przejęty. Fatalnie wpływało to na Tully’ego, który znał swego szefa od około roku. W ciągu tych wszystkich miesięcy jedynym wyrazem emocji Cunninghama była zmarszczka na czole. Ten facet nawet nie przeklinał.

Cunningham bawił się aparatem nadawczo-odbiorczym, usiłując zdobyć najświeższe informacje od zespołu, który znajdował się już na miejscu zbrodni. Jak na razie dowiedział się tylko tyle, że ciała zostały przewiezione samolotem do stolicy. W strzelaninie uczestniczył agent federalny, a zatem i śledztwo, w tym autopsja, miało być prowadzone pod nadzorem władz federalnych, a nie stanowych czy okręgowych. Dyrektor Mueller osobiście nalegał, by ciała przetransportowano do stolicy, a zwłaszcza ciało zastrzelonego agenta FBI.

W dalszym ciągu nie ustalono tożsamości zmarłych. Tully doskonale zdawał sobie sprawę, że szef nie może usiedzieć spokojnie, ponieważ nie zna nazwiska zabitego agenta, z tego powodu bez przerwy obraca i tłamsi coś w ręku i bez ustanku przestawia swoje radio, jakby zmiana częstotliwości mogła przynieść mu nowe dane. Marzył o tym, żeby Cunningham znieruchomiał. Zdawało mu się bowiem, że każdy dodatkowy ruch wzmaga trzęsienie helikoptera, choć wiedział też, że z naukowego punktu widzenia nie miało to sensu. A jeśli jednak miało?

Pilot ściął czubki drzew, rozglądając się za miejscem nadającym się do lądowania. Tully starał się nie myśleć o grzechotaniu pod swoim siedzeniem, które podejrzanie nasuwało porównanie ze zgrzytem obluzowanej śruby. Usiłował więc sobie przypomnieć, czy zostawił dla Emmy dość pieniędzy na stole w kuchni. Czy to dziś córka ma jechać na tę szkolną wycieczkę? Czy może w czasie weekendu? Powinien sobie takie rzeczy zapisywać. A swoją drogą Emma jest już wystarczająco dorosła, żeby być odpowiedzialną, i sama pamiętać o takich rzeczach. I właściwie dlaczego z czasem nie staje się łatwiej?

Odnosił ostatnio wrażenie, że całe to jego rodzicielstwo przychodzi mu z wielkim bólem. Jeżeli wycieczka ma się odbyć tego dnia, to może nie zaszkodzi, jeśli Emma czegoś się przy okazji nauczy? Jeżeli zostawił jej za mało pieniędzy, może ją to nareszcie przekona, żeby poszukać sobie jakiejś dorywczej pracy? Skończyła przecież piętnaście lat. Kiedy Tully był w jej wieku, pracował po szkole i w czasie wakacji, nalewając benzynę na stacji Ozzie 66 za dwa dolary na godzinę. Czyżby świat uległ aż tak drastycznej przemianie od czasów jego młodości? Zaraz, to było trzydzieści lat temu… Czy to możliwe, że to już trzydzieści lat?

Helikopter zaczął zniżać lot. Żołądek podszedł Tully’emu do gardła, natychmiast przywracając go do tu i teraz. Pilot postanowił wylądować na pasie trawy rozmiarów wycieraczki. Tully najchętniej zacisnąłby powieki. Zamiast tego wbił wzrok w rozdarcie na tyle skórzanego fotela pilota. Bez skutku. Widok gąbki i sprężyn przypomniał mu tylko o poluzowanych śrubach, które z hałasem turlają się pod jego siedzeniem. Zapewne koła odłączają się od helikoptera.

No i na domiar złego śmigłowiec siadł po kilku sekundach z podskokiem, werwą, łomotem i ostatnim fikołkiem żołądka Tully’ego, który pomyślał od razu o agentce O’Dell. Tak chętnie zamieniłby się z nią miejscami. Zaraz potem wyobraził sobie, jak przygląda się Wenhoffowi, który kroi ciała nieboszczyków. Odpowiedź okazała się prosta. Nie będzie się spierał. Wybiera helikopter, nawet taki z poluzowanymi śrubami.

Na spotkanie wyszedł im umundurowany żołnierz. Tully nie pomyślał o tym wcześniej, ale teraz wydało mu się całkiem logiczne, że Gwardia Narodowa z Massachusetts ochrania przepastny las. Tully i Cunningham zaczęli zbierać swoje manatki: kurtki przeciwdeszczowe, termosy i dwie teczki, cały czas pochylając głowy, żeby uniknąć dekapitacji przez rozszalałe śmigło. Żołnierz czekał na nich, służbiście stojąc na baczność. Gdy znaleźli się wreszcie w bezpiecznym miejscu, Cunningham pomachał do pilota, a ten, nie czekając ani minuty, poderwał maszynę, rozdmuchując liście, które po chwili opadły niczym szeleszczący czerwonozłoty deszcz.

– Proszę za mną, zaprowadzę panów na miejsce – odezwał się żołnierz. Sięgnął po teczkę Cunninghama, z miejsca odgadując, kto tu jest ważniejszy.

Tully był pod wrażeniem, natomiast Cunningham nagle przestał się spieszyć, tylko powoli uniósł rękę.

– Muszę znać nazwiska – powiedział. Nie brzmiało to jak pytanie, raczej jak rozkaz.

– Nie jestem upoważniony…

– Rozumiem – przerwał zastępca dyrektora. – Obiecuję, że zachowam to dla siebie, ale jeśli zna pan nazwiska, muszę je poznać. Muszę je poznać w tej chwili.

Żołnierz stanął znów na baczność, bez jednego mrugnięcia wytrzymując wzrok Cunninghama. Zdawało się, że nie wyda żadnej tajemnicy. Cunningham wiedział, co mu za to grozi. Tully nie wierzył własnym uszom, gdy szef odezwał się:

– Proszę mi powiedzieć. – Wyrzekł to cicho, niemal przyjacielskim tonem.

Żołnierz musiał uzmysłowić sobie, jak daleko posunął się Cunningham w łamaniu pragmatyki służbowej. Zmienił pozycję, jego twarz złagodniała.

– Naprawdę nie mogę podać panu wszystkich nazwisk. Powiem tylko, że ten zabity agent nazywał się Delaney.

– Richard Delaney?

– Tak, sir. Tak mi się zdaje. Przybył tu z grupą uderzeniową do ratowania zakładników, był negocjatorem. Słyszałem, że zgodzili się z nim rozmawiać. Zaprosili go do tego domu, a zaraz potem otworzyli ogień. Dranie. Przepraszam, sir.

– Nie musi pan przepraszać. Dziękuję za informację.

Żołnierz odwrócił się i poprowadził ich między drzewami. Tully patrzył z przerażeniem na szefa. Jego twarz zbladła śmiertelnie, szedł nie jak zwykle wyprostowany, lecz lekko utykając, z pochylonymi plecami.

Zerknął na agenta.

– Spieprzyłem sprawę – powiedział cicho. – Właśnie wysłałem agentkę O’Dell na autopsję jej przyjaciela.

Tully zrozumiał wtedy, że ta sprawa będzie inna. Fakt, że Cunningham wypowiedział jednego dnia, i to w ciągu jednej i tej samej godziny, dwa słowa: „proszę” i „spieprzyłem”, nie wróżył dobrze.

Загрузка...