ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY CZWARTY

Justin chciał powiedzieć tej kobiecie, że ją rozumie. Tyle już razy myślał o pozbawieniu się życia, że nawet usystematyzował sobie stosowne metody. Nigdy nie spotkał jednak nikogo starszego od siebie, kto przypominałby mu jego matkę, a ona przypominała ją, i to bardzo… Nigdy nie spotkał nikogo w tym wieku, kto by tego naprawdę spróbował.

– Psze pani, dobrze się pani czuje? – spytał. – Bo powinienem teraz pomagać przy pakowaniu.

– Dobrze, nic mi nie będzie. – Uśmiechnęła się do niego i ściągnęła w dół rękawy. – Mam na imię Kathleen. Nie musisz mówić do mnie pani. Ale pewnie znasz już moje imię po tym wieczorze.

– Jestem Justin.

– Dziękuję ci za pomoc, Justinie.

Skinął jej głową.

– Wiem, że pani nic złego nie zrobiła.

Potem odwrócił się i wyszedł tylnym wyjściem.

Musiał wracać do kuchni, do pudeł pełnych puszek fasolki i zupy, i takiej masy ryżu, że dałoby się nią chyba zapchać jakiś nieduży naród. Może za bardzo się starał, ałe miał świadomość, że przerżnął sprawę w Bostonie. Od powrotu nękała go wciąż obawa, że skończy z wężem dusicielem na szyi. Wiedział, że znalazł się bardzo blisko publicznego napiętnowania za zdradę. Może dlatego czuł potrzebę, żeby wrócić i pomóc tej kobiecie, tej Kathleen. A także dlatego, że przypominała mu jego mamę. Nie zdawał sobie z tego sprawy do tego wieczoru, ale tęsknił za matką. Tęsknił też za Erikiem. Nie miał już pewności, czy Eric w ogóle do nich wróci.

Na początku sądził, że nie pozwolą mu jechać do Clevelandu na kolejne spotkanie modlitewne. Nie miałby im zresztą tego za złe. Prawdę mówiąc, myślał nawet, że może zwieje, kiedy inni wyjadą. Był niemal pewny, że znalazłby drogę do parku narodowego Shenandoah, w końcu poprzednim razem udało mu się to bez większego wysiłku. Ale potem Alice powiedziała mu, że znajduje się na liście, na pieprzonej liście wyjeżdżających.

Znalazł starą kobietę, która nazywała się Mavis, i pomógł jej załadować metalowe pudło pełne kartonów do bagażnika autokaru, który był już zapakowany innymi pudłami. W obu wozach bagażniki na dachu były zapchane ponad normę. Kobieta z pralni poinstruowała Justina, żeby położył wszystkie pudełka, które ze sobą przytargała, pod siedzeniami.

– Muszą się zmieścić. Zrób tak, żeby się zmieściły – powiedziała i poszła.

Pudła te były oznakowane: „Koszule”, „Bielizna”, „Ręczniki”. Po co im to wszystko na dwudniową wycieczkę? Kiedy Justin upchnął ostatnie z pudeł pod siedzenie kierowcy, Alice weszła do autokaru z naręczem koców. Pomógł jej znaleźć dla nich miejsce, unikając jej wzroku i jakiegokolwiek kontaktu. Nie był z nią sam na sam od spotkania i rozmowy z Ojcem. Nie mógł na nią patrzeć. Nie mógł uwierzyć, że tak go oszukiwała, udając czystą i niewinną. I pomyśleć, że prawiła mu kazania na temat jego złych przyzwyczajeń. Ale on nie jest żadną pieprzoną dziwką.

Cholera! Obiecał sobie, że nie będzie myślał w ten sposób. Zwłaszcza po wczorajszym dniu, kiedy widział te biedne kobiety, które krzyczały wniebogłosy i kopały co sił. Tamte kobiety nie wychodziły mu z głowy.

– Nie odzywasz się, odkąd wróciłeś z Bostonu – powiedziała Alice, patrząc na niego tym zatroskanym spojrzeniem, któremu przedtem ufał. Teraz nie wiedział, co myśleć. Jak się okazuje, nikt nie jest tym, za kogo brał go Justin. On także.

– Nic ci nie jest? – dodała.

– Jestem tylko zmęczony. – Udawał, że sprawdza pudełka, upewnia się, czy są bezpieczne pod siedzeniami.

– Jak już ruszymy, będziesz mógł się zdrzemnąć – powiedziała przyjaźnie.

Ale skąd miał wiedzieć, czy naprawdę tak czuła? W dalszym ciągu nie patrzył na nią, lecz Alice położyła rękę na jego ramieniu, zmuszając, by przerwał swą pozorowaną inspekcję.

– Justin? Jesteś na mnie zły? Zrobiłam coś nie tak?

– Nie, czemu?

– To dlaczego na mnie nie patrzysz?

Jasna cholera! Zapomniał, że ona potrafi czytać w jego duszy. Spojrzał jej w oczy, by jej udowodnić, że jest do tego zdolny. To był błąd. Ona widziała, że coś jest nie tak. I teraz to on odpowiadał za smutek, jaki pojawił się w jej głosie:

– Powiedz mi, proszę, jeśli zrobiłam coś złego. Nie mogę znieść myśli, że się na mnie gniewasz.

Sądził wcześniej, że tylko jej może ufać, że tylko ona jest z nim naprawdę szczera. Teraz stracił tę pewność. Kurwa! Taki był zmachany i ciągle męczyły go nudności. Nie jadł od chwili, kiedy zwrócił quarter pounders i piwo.

– Nie jestem na ciebie zły – odparł w końcu.

– Mówiłem ci, że ledwie żyję. – Widział, że jej nie przekonał. Przecisnął się obok niej. – To do jutra. – Uciekł, szybkimi długimi krokami pomknął z dala od autokarów, z nadzieją, że zniechęci Alice do tego, żeby go goniła.

Mijając budynek administracyjny, zobaczył za oknem personel biura. Zdawało mu się, że ci ludzie drą papiery i wyjmują twardy dysk z komputera. A znów za budynkiem trzy kobiety rozpaliły ognisko i wrzucały w płomienie coś, co wyglądało na teczki z dokumentami i stosy papierów. Jeszcze dalej, za drzewami, Justin dostrzegł światło reflektora i sylwetki ochroniarzy Ojca o szerokich barach. Nie widział z tej odległości, co dokładnie robią. Miał wrażenie, że kładą jakieś kable. Działo się coś dziwnego. Coś, co w niczym nie przypominało zwyczajnych przygotowań do wyjazdu na jedno z wielu spotkań modlitewnych.

Justin nagle przystanął i popatrzył przed siebie. Plac budowy był wyczyszczony, żadnego drewna, żadnych skrzynek, żadnych kozłów do piłowania drewna. Zniknął nawet stary ciągnik. Podszedł bliżej. Jak oni się pozbyli tych wszystkich gratów? Jak w tak krótkim czasie zdołali usunąć ten cały bajzel?

Potem za dołem na śmieci zobaczył światło latarki. Dwaj mężczyźni kopali w ziemi, trzeci trzymał latarkę. Justin oparł się o stary wychodek, gdzie mógł schować się w cieniu. Widział, jak mężczyźni wykopują cztery metalowe pudła. Wszyscy trzej musieli nieść jedno takie pudło, bo inaczej nie daliby rady, a szli powoli, ostrożnie stawiając stopy, aż zaciągnęli ciężar na drogę, gdzie parkował autokar.

Dopiero teraz Justinowi przyszło coś do głowy. Te wszystkie wysiłki wcale nie służą przygotowaniom do spotkania modlitewnego. Nie do wiary, że dopiero teraz na to wpadł. Oni robią to wszystko, ponieważ już tu nie wrócą.

Загрузка...