ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Poruszyła się przy mnie w ciepłym mroku i przytknęła usta do wrażliwej skóry tuż poniżej mojej szyi. Objąłem ją mocniej i wtuliłem nos w jej wonne włosy.

– Ciągle coś nowego – powiedziała sennie. – Połamane żebra to niezły chwyt.

– Wcale ich nie czułem.

– A właśnie, że czułeś.

Przesunąłem dłońmi po jej gładkim ciele, nie siląc się na odpowiedź. Byłem odprężony i zaspokojony. Obeszła się z moimi żebrami i stłuczeniami delikatnie i subtelnie. Sprawiły jej one nawet jakąś nieokreśloną przyjemność.

– Jak do tego doszło?

– Do czego?

– No, do tych sińców.

– Przegrałem spór. Potarła mi nosem pierś.

– To dopiero musiała być dyskusja – powiedziała. Uśmiechnąłem się w ciemnościach. Cały świat mieścił się w pościeli, w małym intymnym kokonie spowijającym dwa ciała splecione w uścisku, rozumiejące się bez słów.

– Ty? – Mm?

– Nie możemy być razem przez cały weekend?

– Muszę przetelefonować sprawozdanie z Newcastle. Nie da się tego uniknąć – powiedziałem z twarzą wtuloną w jej włosy.

– Przeklęta „Fama”.

– Jest jeszcze niedziela.

– Niech żyje klub golfowy.

Przez dłuższy czas leżeliśmy milcząc. Ogarnęła mnie wielka senność i z całych sił broniłem się przed zaśnięciem. Tak mało miałem takich godzin. Nie mogłem stracić ani jednej.

Dla Gail czas nie był tak cenny. Jej członki zwiotczały, głowa zsunęła się na moje ramię, spokojny oddech zaczął owiewać mi pierś. Pomyślałem o Elżbiecie, zwiniętej w kłębek u mojego boku, jak wtedy, gdy byliśmy tuż po ślubie, i przynajmniej raz wspomnienie to nie wywołało we mnie poczucia winy, a tylko żal.

Gail obudziła się sama parę godzin później i obróciła mi przegub ręki, żeby spojrzeć na fosforyzujące wskazówki zegarka.

– Nie śpisz? – spytała. – Jest za dziesięć szósta.

– Lubisz to robić rano?

– Z tobą, Ty, zawsze. – Jej głos uśmiechał się w ciemności. – O każdej porze, jaka ci tylko przyjdzie do głowy.

Tak dobry to ja nie byłem.

– Dlaczego? – spytałem.

– Może dlatego, że jesteś normalny. Kochać się z tobą, to jak jeść chleb z miodem. – Zabębniła palcami po moim brzuchu. – Niektórzy domagają się najdziwniejszych rzeczy…

– Nie mówmy o nich.

– Dobrze. Nie mówmy.

Ekspres o ósmej do Newcastle złapałem z dziesięciosekundowym zapasem. Ranek był dojmująco chłodny, typowo angielski. Spod pociągu dobywała się z sykiem para. Głuche szczęknięcia i niezrozumiałe komunikaty dworcowe świdrowały uszy, a perony wypełniał spieszący się szary tłum drżących z zimna pasażerów z załzawionymi oczami.

Sam drżący i z załzawionymi oczami usadowiłem się w wagonie restauracyjnym, ratując się mocną czarną kawą, wiedziałem jednak, że w żaden sposób nie uwolnię się od nieznośnego przygnębienia, które ogarnęło mnie nieubłaganie natychmiast po rozstaniu z Gail. Wyobrażałem ją sobie taką, jaką ją zostawiłem, leżącą w miękkim łóżku, ciepłą, rozkosznie rozleniwioną i mówiącą, że niedziela już jutro. Mogliśmy więc postarać się o ciąg dalszy. Nie ulegało wątpliwości, że jutro niedziela, ale najpierw trzeba było przeżyć sobotę. A z tej perspektywy dzień ten wydawał się bardzo długi.

Czteroipółgodzinna podróż do Newcastle. Większą część drogi spałem, a przez resztę odtwarzałem w pamięci miniony wieczór i noc. Znaleźliśmy dla siebie pokój w małym prywatnym hotelu niedaleko stacji i w książce gości wpisałem państwa Tyrone’ów. Nikt się nami specjalnie nie interesował, zaraz wprowadzono nas do czystego, banalnie urządzonego pokoju, wręczono klucz, zapytano, czy życzymy sobie podwieczorek, bo kolacji tu nie podają, za to w pobliżu jest kilka dobrych restauracji. Zapłaciłem z góry, wyjaśniając, że wcześnie rano mam pociąg. Uśmiechnięto się, podziękowano, wycofano się bez zadawania pytań, nie robiono żadnych uwag. Nie sposób dojść, co sobie o nas pomyślano.

Trochę pogadaliśmy, potem poszliśmy na drinka do pubu, a stamtąd do hinduskiej restauracji, gdzie jedliśmy długo niedużą kolację i jeszcze dłużej popijaliśmy kawę. Gail jak zwykle była pewna siebie i zwracała uwagę swoją urodą nawet w otoczeniu ludzi podobnie jak ona ciemnoskórych. Ja ze swoją jasną twarzą należałem do mniejszości wśród obecnych.

– Londyn to najlepsze miejsce na świecie dla ludzi takich jak ja – skomentowała to Gail.

– Dla wszystkich. Potrząsnęła głową.

– Zwłaszcza dla ludzi mieszanej rasy. W tylu krajach stałabym poza nawiasem. Nigdy bym nie dostała takiej pracy, jaką tu mam.

– Nie zauważyłem, żeby ci przeszkadzało, że jesteś mieszanej rasy – powiedziałem.

– Godzę się z tym. Właściwie, gdyby to zależało ode mnie, to już nie chciałabym być ani całkiem biała, ani całkiem czarna. Przyzwyczaiłam się do siebie takiej, jaka jestem. A z ludźmi twojego pokroju przychodzi mi to z łatwością, bo ja na ciebie nie działam.

– Tego bym nie powiedział – odparłem z uśmiechem.

– Do diabła, wiesz przecież, o czym mówię. Nie przeszkadza ci, że mam ciemną skórę.

– Jesteś ciemnoskóra i piękna. Druzgocące zestawienie.

– Jesteś niepoważny – powiedziała z wyrzutem.

– A ty jesteś urodzoną uwodzicielką. Wygięła usta w uśmiechu.

– Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że jestem nieugięta i nie mam nic z kobiecej uległości, to chyba masz rację.

– I przyjdzie taki dzień, że rozstaniesz się ze mną bez cienia żalu.

– Rozstaniemy się? – spytała, bez najmniejszego niepokoju, zupełnie obojętnie.

– A jak myślisz?

– Myślę, że nie rzuciłbyś dla mnie swojej żony – odparła. Prosto z mostu, bez niedomówień, bez owijania w bawełnę.

– Prawda? – zapytała, kiedy nie odpowiedziałem od razu.

– Nigdy jej nie opuszczę.

– Tak właśnie myślałam. Lubię jasne sytuacje. Cieszę się wtedy tym, co mam, i niczego więcej nie oczekuję.

– Skok z asekuracją.

– To znaczy? – spytała.

– Zabezpieczasz się przed rozczarowaniem.

– Kiedy ludzie z całego serca pragną czegoś, co jest dla nich absolutnie nieosiągalne, wówczas cierpią. I to jak! Prawdziwe katusze. To nie dla mnie.

Będziesz miała wyjątkowo dużo szczęścia, jeżeli uda ci się ich uniknąć – powiedziałem wolno.

– Stanę na głowie, żeby tak było.

Pomyślałem, że pewnego dnia niepohamowane uczucie zburzy doszczętnie to trzeźwe zrównoważenie. Byle tylko nie z mojego powodu, czemu zamierzałem zapobiec. Zbyt sobie ceniłem tę jej równowagę ducha. Właśnie taka Gail była mi potrzebna. Dopóty dopóki wymagała ode mnie tak mało, mogłem się z nią dalej spotykać, a ponieważ najwyraźniej zdawała sobie z tego sprawę, mogliśmy liczyć na to, że uda nam się dowolnie przedłużać naszą znajomość bez popadnięcia w tarapaty.

Przy kawie rozmawialiśmy, tak jak przedtem, o pieniądzach. Narzekała, że wciąż jej ich brakuje.

– A komu nie brakuje? – spytałem współczująco.

– Twojej żonie, na przykład – odparła tonem, w który wkradła się szorstkość, co powstrzymało moją natychmiastową chęć, żeby temu zaprzeczyć. – Przepraszam – powiedziała niemal od razu. – Nie powinnam była tego mówić. Nieważne, co posiada twoja żona. Ważne jest to, czego ja nie mam, a chciałabym mieć. Na przykład własny samochód sportowy, żebym nie musiała bez przerwy pożyczać samochodu Harry’ego. I własne mieszkanie, słoneczne, z oknami wychodzącymi na park. Chciałabym nie liczyć się z każdym groszem. Kupować ludziom drogie prezenty, jeśli przyjdzie mi na to ochota. Latać często na kilka dni do Paryża i wybrać się na wakacje do Japonii…

– Wyjdź za milionera – zaproponowałem.

– Taki właśnie mam zamiar.

Oboje parsknęliśmy śmiechem, ale pomyślałem, że najprawdopodobniej mówi serio. Mężczyzna, z którym by się w końcu nie rozstała, musiałby mieć kłopoty podatkowe. Ciekaw byłem, jak zareagowałaby na wieść, że stać mnie na tę kolację i zapłacenie rachunku hotelowego tylko dlatego, że dzięki honorarium z „Lakmusa” załatam na jakiś czas najgorsze dziury w budżecie rodziny Tyrone’ów. Jak przyjęłaby wiadomość, że żonę mam nie bogatą, a bez grosza przy duszy i sparaliżowaną. W obu przypadkach pewno by mi raz dwa pokiwała ręką na pożegnanie. Nie miałem zamiaru stwarzać jej takiej okazji, jak tylko mogłem najdłużej.

W Newcastle przepadła mi cała pierwsza gonitwa, a na trybunę prasową dotarłem dopiero w połowie drugiej. Po dyskretnym zasięgnięciu języka u kolegów okazało się, że podczas gonitwy z przeszkodami, kiedy to ponaglałem taksówkarza, żeby jechał szybciej niż dwadzieścia mil na godzinę, nie zdarzyło się nic szczególnie godnego uwagi. Jan Łukasz miał się nigdy nie dowiedzieć o moim spóźnieniu.

Po czwartej gonitwie przetelefonowałem sprawozdanie, a po piątej, w której jeden z czołowych dżokejów północnej Anglii złamał nogę, kolejne. Telefon odebrał Derry i poprosił, żebym spytał trenera, kto zamiast kontuzjowanego dżokeja pojedzie na tym koniu w Pucharze Latarnika. Spełniłem jego prośbę, dziękując swoim dobrym gwiazdom, że przytomnie wybrałem się do Newcastle i nie podkusiło mnie, żeby oglądać gonitwy przez telewizję i przekazywać telefonicznie relacje „na gorąco” siedząc w fotelu oddalonym o trzysta mil od toru, z czego zasłynął pewien mój znajomy sprawozdawca.

Tuż przed ostatnią gonitwą ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się. Był to Collie Gibbons, spec od wyznaczania handicapów, znękany i strapiony.

– Ty. Wyświadcz mi przysługę.

– Co takiego?

– Przyjechałeś pociągiem? Pierwszą klasą? Skinąłem głową. „Fama” nie skąpiła na wygody.

– Więc zamień się ze mną biletami powrotnymi. – Podał mi cieniutką zszywkę, która okazała się biletem na przelot samolotem z Newcastle na lotnisko Heathrow. – Zaraz po tej gonitwie muszę iść na jakieś cholerne zebranie. – Nie zdążę na samolot. Dopiero co się dowiedziałem… okropnie mnie to zirytowało. Później mam jeszcze pociąg… a tak mi zależy, żeby znaleźć się dziś wieczór w Londynie.

– Zgoda. Chętnie się zamienię – powiedziałem. Uśmiechnął się wciąż z marsem na czole.

– Dziękuję. Tu masz klucze do mojego samochodu. Stoi w tym wielopiętrowym parkingu naprzeciwko „Europy”. – Podał mi numer rejestracyjny i wyjaśnił, gdzie stoi.

Pojedź nim sobie do domu.

– Pojadę do ciebie i tam go zostawię – odparłem. – Wygodniej mi to zrobić dziś niż jutro.

– Skoro tak uważasz…

Skinąłem głową i dałem mu swój bilet na pociąg.

– Znajomy, który tu mieszka, miał mnie odwieźć na lotnisko – powiedział. – Poproszę go, żeby zamiast mnie odwiózł ciebie.

– Dostałeś wiadomość od żony? – spytałem.

– W tym właśnie sęk… Napisała, że spróbujemy się pojednać i że dzisiaj przyjedzie do domu. Jeżeli nie będzie mnie całą noc, nigdy mi nie uwierzy, że miałem istotny powód… Znów odejdzie.

– To nie idź na to zebranie – powiedziałem.

– Jest za ważne, zwłaszcza że już mi pomogłeś. Nie chciałbym nadużywać twojej uprzejmości, ale czy nie mógłbyś wyjaśnić jej, jeżeli ją zastaniesz, że jestem w drodze?

– Naturalnie – obiecałem.

Tak więc znajomy Gibbonsa odstawił mnie raz dwa na lotnisko i poleciałem samolotem na Heathrow. Odebrałem samochód, pojechałem na Hampstead, wyjaśniłem rzecz pani Gibbons, która obiecała, że zaczeka, i przyjechałem do domu dwie i pół godziny przed czasem. Elżbieta się ucieszyła, czego nie można było powiedzieć o pani Woodward.

Niedziela rano. Teściowa nie przyszła.

Kwadrans po dziesiątej, wpół do jedenastej. Nic. O jedenastej zadzwonił ktoś z kliniki dla grubasów i wyrażając swoje ubolewanie poinformował mnie, że teściowa jest przeziębiona i leży w łóżku, ale to nic poważnego, nie ma powodu do obaw, i że zadzwoni do córki, jak tylko poczuje się trochę lepiej.

Przekazałem tę wiadomość Elżbiecie.

– A więc spędzimy ten miły dzień razem, tylko we dwoje – zauważyła ze stoickim spokojem.

Uśmiechnąłem się do niej nie dając po sobie poznać, jak strasznie jestem zawiedziony.

– Jak myślisz, czy Sue wpadłaby do nas na chwilę? Chciałbym kupić whisky – powiedziałem.

– Ona ją nam kupi.

– Chciałbym rozprostować nogi.

Uśmiechnęła się wyrozumiale i zadzwoniła do Sue, która wpadła o dwunastej w omączonych po bokach dżinsach. Pośpieszyłem krętymi uliczkami do najbliższej budki i podałem telefonistce w centrali numer Huntersonów. Wsłuchiwałem się w powtarzający się wciąż sygnał, ale nikt po tamtej stronie nie podnosił słuchawki. Na nic specjalnie nie licząc odszukałem numer stacji kolejowej Virginia Water i zadzwoniłem tam. Nie, usłyszałem, nie ma przed stacją samochodu kombi z czekającą w środku młodą kobietą. Nie widziano nikogo takiego od samego rana. Znów poprosiłem telefonistkę o połączenie z Huntersonami. I znów bez skutku.

Zawróciłem apatycznie do naszego miejscowego pubu, kupiłem whisky i spróbowałem jeszcze raz dodzwonić się z telefonu zainstalowanego tam w przejściu, niestety bardzo ruchliwym. Nikt nie podjął słuchawki. Nie zastałem Gail.

Poszedłem do domu.

Sue skończyła właśnie czytać Elżbiecie mój artykuł w „Famie”

– Lewym sierpowym prosto w szczękę – skomentowała go na wesoło. – I kto by pomyślał, że ty, którego znamy na co dzień, i krewki autor tego artykułu to jedna i ta sama osoba.

– A co brakuje temu, którego znacie na co dzień? – spytała Elżbieta ze szczerym niepokojem, który skrywała pod maską beztroski.

Nie znosiła myśli, że ktoś mógłby mnie wziąć za mięczaka, bo siedzę przy niej w domu. Nigdy nikomu nie mówiła, jak bardzo jest ode mnie uzależniona, natomiast stwarzała pozory, że wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonuje pani Woodward. Widocznie uważała, że to, co dla niej robię, może się innym wydać niemęskie. Pragnęła, żebym prezentował się światu jako uosobienie męskości, taki mąż co to nie tknie garów, a ponieważ to ją uszczęśliwiało, grałem tę rolę tak długo, aż zostawaliśmy sami.

– Ależ nic mu nie brakuje – zapewniła Sue. Przyjrzała mi się uważnie. – Zupełnie nic.

– Więc co miałaś na myśli? – spytała Elżbieta, wciąż się uśmiechając, ale pragnąc koniecznie uzyskać odpowiedź.

– Och… tylko to, że nasz. Ty jest taki spokojny i cichy, a tamten… – wskazała gazetę – aż uszy pękają. – Przekrzywiła głowę, obrzucając mnie spojrzeniem od stóp do głów, po czym w najlepszej wierze zwróciła się do Elżbiety i powiedziała: – Ten jest taki łagodny i delikatny… a tamten brutalny.

– Jaki tam łagodny – powiedziałem, dostrzegając mimo śmiechu Elżbiety jej strapienie. – Kiedy cię tu nie ma, Sue, ciskam nią po pokoju, a w piątki regularnie podbijam oczy. – Ta odpowiedź spodobała się Elżbiecie i uspokoiła ją.

Zostań na jednego – zaproponowałem Sue – butelka już jest.

Jednakże wróciła do swojej nie dopieczonej pieczeni w cieście, a ja wymigałem się od rozmowy na temat tego, co powiedziała, wychodząc do kuchni i błyskawicznie przygotowując na lunch omlety. Elżbieta przepadała za nimi i mogła jeść je sama za pomocą nowego urządzenia do karmienia, choć tylko do pewnego momentu. Pomogłem jej, kiedy zmęczył jej się nadgarstek, zaparzyłem kawę i wstawiłem kubek do uchwytu.

– Naprawdę wiesz gdzie jest ten koń? – spytała.

– Tomcio Paluch? Tak, oczywiście.

– No więc gdzie?

– To tajemnica, skarbie, najskrytsza i straszliwa – odparłem. – Nie mogę jej zdradzić nikomu, nawet tobie.

– Och, powiedz… – nalegała. – Wiesz, że ja też nikomu nie zdradzę.

– Powiem ci za tydzień, w przyszłą niedzielę. Zmarszczyła nos.

– Nie to nie – powiedziała. Pompa nieustannie pracowała, przywracając jej oddech. – Nie spodziewasz się chyba, że ktoś mógłby… no… zmusić cię do powiedzenia. To znaczy, gdzie on jest.

Miała nowe zmartwienie, nową troskę. To było silniejsze od niej. Żyła na skraju przepaści, wciąż czujnie wypatrując, czy nie zbliża się coś, co mogłoby ją do niej strącić.

– Ależ skąd, skarbie. W jaki sposób? – spytałem.

– Nie wiem – odparła, ale w jej oczach malowało się bezmierne przerażenie.

– Nie zaprzątaj sobie głowy drobiazgami – powiedziałem z uśmiechem. – Gdyby ktoś mi zagroził czymś naprawdę nieprzyjemnym, to od razu powiedziałbym, gdzie on jest. Dla żadnego konia nie warto tracić głowy.

To wspomnienie Dembleya zrodziło tę perłę dowcipu. Przecież nikt nie poświęciłby siebie ani nikogo ze swoich bliskich dla udziału konia w gonitwie.

Elżbieta wyczuła, że mówię prawdę i to ją uspokoiło. Włączyła telewizor i obejrzeliśmy straszliwy, stary film, który mnie śmiertelnie znudził. Nadeszła trzecia i minęła. Nawet gdybym pojechał do Virginia Water, już i tak byłbym w drodze powrotnej. Poza tym miałem za sobą piątkową noc. Noc, która spadła mi jak z nieba. Niestety, jak to mówią, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Najbliższa niedziela wydawała mi się tak odległa, jakbym ją oglądał przez odwróconą lornetkę.

Whisky, kolacja, posługi przy Elżbiecie i spać. Nikt więcej się nie zjawił, nikt nie zadzwonił. Przyszło mi parę razy na myśl, kiedy siedziałem bezczynnie w fotelu w naszym przytulnym, małym światku, że być może wyzwanie zawarte w moim artykule poruszyło gdzieś rój gzów.

Bzz, bzz, rozzłoszczone gzy. Bzyczcie koło „Famy”, nie utnijcie mnie.

Cały poniedziałek spędziłem w domu, kręcąc się po mieszkaniu i w jego pobliżu. Umyłem furgonetkę, napisałem kilka listów, kupiłem skarpetki, trzymałem się z dala od pociągów z wyścigów w Leicester.

Dwukrotnie zadzwonił Derry, aby mnie powiadomić że: po pierwsze, Tomcio Paluch ma się świetnie, a po drugie, mali Ronceyowie przesłali mu twardy baton miętowy.

– To wspaniale – powiedziałem.

– Niezłe dzieciaki.

– Więc z przyjemnością przywieziesz ich z powrotem.

Kazał mi się wypchać i odłożył słuchawkę.

We wtorek rano poszedłem do redakcji. Dzień był szarawy, jeden z tych, jakie zdarzają się pod koniec listopada, kiedy w nasyconym wilgocią powietrzu wisi zapowiedź nadciągającej mgły. Światła płonęły jasno o jedenastej przed południem. Ludzie przemierzali pośpiesznie Fleet Street ze zmrużonymi złośliwie oczami, obmyślając, komu by tu skręcić kark na następnym szczeblu kariery, a jakiś przechodzień kupił zapałki od niewidomego ulicznego sprzedawcy płacąc mu żetonem do gry w pokera.

Jan Łukasz i Derry byli w nastrojach odpowiednich do dnia.

– Co się stało? – spytałem spokojnie.

– O to chodzi, że nic – odparł Derry. – No i?

– No i gdzie mamy reakcję na artykuł? – spytał gniewnie Jan Łukasz. – Ani jednego listu. Ani jednego telefonu, nawet tego nie. Chyba że – rozpogodził się – chyba że znów ci grozili chłopcy Charliego.

– Nie grozili.

Dział sportowy na powrót ogarnęło przygnębienie. Tylko ja jeden nie żałowałem, że artykuł pozostał bez echa. Jeżeli rzeczywiście tak było. Pomyślałem, że pewności mieć nie można, bo na to jeszcze za wcześnie. Powiedziałem to na głos.

– Obyś się nie mylił, Ty – rzekł z powątpiewaniem Jan Łukasz. – Oby to wszystko nie okazało się przypadkowym zbiegiem okoliczności… Bert Checkov i te wycofane konie… Oby „Fama” nie zmarnowała czasu na Tomcia Palucha i nie wyrzuciła pieniędzy w błoto…

– Chłopcy Charliego to nie był przypadek. -

– Chyba nie – powiedział Jan Łukasz takim tonem, jakby dopuszczał, że źle zrozumiałem to, co mi tamci powiedzieli.

– Czy twój znajomy z Manchesteru dowiedział się czegoś więcej o Bostonie? – spytałem.

– Tylko tego, że chodziły słuchy o przejęciu jego sieci kolektur przez większą firmę odparł Jan Łukasz wzruszając ramionami. – Ale nie wygląda, żeby do tego doszło. W każdym razie Boston jak działał, tak działa.

– Którą z większych firm?

– Nie wiem.

Dla zabicia czasu zadzwoniliśmy do czterech największych londyńskich przedsiębiorstw bukmacherskich, które miały sieć kolektur w całym kraju. Żadne z nich nie przyznało się, że jest bezpośrednio zainteresowane odkupieniem interesu Charliego Bostona. Jeden z rozmówców wahał się jednak z odpowiedzią, a kiedy go przycisnąłem, rzekł:

– Rzeczywiście złożyliśmy na próbę ofertę, z rok temu. Podobno swoje zainteresowanie wyraził też jakiś zagraniczny kupiec. Ale Boston postanowił zachować niezależność i odrzucił obie propozycje.

– Dziękuję – powiedziałem, a Jan Łukasz skomentował całą rzecz ironicznym: „No, tośmy się dużo dowiedzieli”.

Z irytacją zajął się stosem listów, które napłynęły od czytelników nie zgadzających się z jednym z naszych dziennikarzy od piłki nożnej, a Derry zabrał się do szacowania stawki koni w wielkim wyścigu w drugi dzień świąt. Jak okiem sięgnąć w całej redakcji odbywało się niespieszne wtorkowe dłubanie w zębach i drapanie za uchem, tydzień rozkręcał się powoli i ociężale. Wtorek był dniem plotek. We środę wypadało planowanie numeru. W czwartek – pisanie artykułów. W piątek – ich redagowanie. W sobotę – druk. W niedzielę – rozpalanie czytelniczych namiętności. A w poniedziałek wypracowane w pocie czoła artykuły podsycały tym razem prawdziwy żar na kominkach lub służyły za opakowanie frytek ze smażoną rybą na wynos. Nie dla dziennikarzy nieśmiertelność.

We wtorek ukazywał się też „Lakmus”. Nie przysłano mi pocztą egzemplarza ani do domu, ani do redakcji. Zszedłem na dół do pobliskiego kiosku z gazetami, kupiłem jeden egzemplarz „Lakmusa” i wróciłem do redakcji. Zdjęcia były oryginalne i udane, a cały artykuł dobrze rozplanowany. Trzeba przyznać, że Shankerton znał swój fach. Wybaczyłem mu to, że tak bezceremonialnie obszedł się z moją składnią.

Podniosłem słuchawkę telefonu Derry’ego i połączyłem się z działem spedycji „Lakmusa”. Tak jak przypuszczałem, nie wysłali gratisowych egzemplarzy osobom opisywanym w zamieszczanych przez nich artykułach, nie praktykowali tego. Czy mogę im wysłać? O tak, proszę tylko podać adresy, prześlemy panu rachunek. Podałem im sześć adresów: Huntersonów, Ronceyów, Sandy Willis, Colliego Gibbonsa, Dermota Finnegana i Williego Ondroya.

Derry sięgnął po magazyn i przebrnął mozolnie przez mój artykuł, czytając go trzy razy wolniej od Jana Łukasza, który miał panoramiczny wzrok.

– No, no, rzeczywiście zagłębiłeś się w temat – rzekł z ironią, odkładając pismo. – Na sto pięćdziesiąt sążni.

– Z czego sześćdziesiąt pójdzie na podatek.

– Życie jest ciężkie – powiedział Derry z westchnieniem. – Ale gdybyś się nie wybrał do Ronceya, w życiu nie wpadlibyśmy na tę aferę z wycofanymi końmi.

Nie miałbym też połamanych żeber. One jednak najgorsze miały już za sobą. Tylko kasłanie, kichanie, śmiech i branie nóg za pas były ostro zakazane. Przestałem już łykać proszki Elżbiety. Jeszcze tydzień, pomyślałem, i wszystko się pozrasta.

– Do zobaczenia – powiedziałem do Derry’ego.

Jan Łukasz pomachał mi na pożegnanie piegowatą ręką. Z „Lakmusem” pod pachą zjechałem windą na dół i wychodząc przez frontowe drzwi skręciłem od razu w stronę Strandu, do delikatesów, gdzie sprzedawano ulubiony przysmak Elżbiety, szarlotkę.

Kupiłem szarlotkę. Wyszedłem na ulicę. Tuż za mną usłyszałem czyjś głos, a przez płaszcz na wysokości krzyża poczułem ostre ukłucie.

– To nóż, panie Tyrone – usłyszałem.

Nie zrobiłem najmniejszego ruchu. Zdarzało się, że ktoś ginął zadźgany nożem na ruchliwej ulicy i nikt tego nie zauważał, aż zwłoki zablokowały przejście. A morderca za każdym razem niepostrzeżenie znikał w tłumie.

– Czego pan chce? – spytałem.

– Nie ruszać się.

Stałem na chodniku Fleet Street z gazetą i pudełkiem z szarlotką. Nie ruszać się. Jak długo? – Jak długo? – spytałem.

Nie odpowiedział. Ale wciąż tkwił za mną, bo czułem jego nóż. Staliśmy tak, nie ruszając się z miejsca, przez dwie nieznośnie długie minuty. Potem do krawężnika dokładnie naprzeciwko mnie podjechał i bezszelestnie zatrzymał się czarny rolls-royce. Tylne drzwiczki uchyliły się.

– Wsiadać – polecił głos za moimi plecami.

Usłuchałem. Samochód prowadził szofer w czarnym uniformie bez ozdób i ze sztywnym karkiem poznaczonym śladami po trądziku. Nożownik wsiadł za mną i usadowił się u mojego boku. Spojrzałem na niego ukradkiem. Byłem pewien, że gdzieś go już widziałem, tylko gdzie? Ostrożnie położyłem „Lakmusa” i pudełko z szarlotką na podłodze. Usiadłem sobie wygodnie. Zupełnie jak na przejażdżce.

Загрузка...