ROZDZIAŁ ÓSMY

U Ronceyów nic się nie zmieniło. Zwiędłe liście i pajęczyny tkwiły na swoich miejscach. W kuchni na stole nie zobaczyłem kapiącego mięsa, leżały za to dwa nie oskubane bażanty z wiotkimi szyjami. Zlew wypełniały brudne naczynia i silniej niż przedtem czuć było smród gumiaków.

Przyjechałem bez uprzedzenia, o wpół do trzeciej i zastałem samego Ronceya na podwórzu. Przypatrywał się, jak Pat ze staruszkiem przepiłowują wielki kloc uschłego drzewa. Po spojrzeniu jakim mnie obrzucił poznałem, że nie jest zachwycony moim przybyciem, ale w końcu zaprowadził mnie do salonu, rzucając na odchodnym synowi polecenie, żeby, jak skończy z rąbaniem drzewa, posprzątał siodlarnię.

Ronceyowa leżała na kanapie, pogrążona we śnie. W dalszym ciągu nie miała na sobie pończoch, tylko wciąż te same niebieskie papucie, wciąż tę samą żółtą sukienkę, mocno już przybrudzoną z przodu. Roncey spojrzał na nią zupełnie obojętnie i wskazał mi jeden z foteli.

– Nie potrzebuję pomocy „Famy” – powtórzył to, co powiedział na podwórku. – Bo i po co?

A czy zależy panu na tym, żeby Tomcio Paluch pobiegł w Pucharze Latarnika?

Jasne, że pobiegnie – oświadczył stanowczo z zaciętą i nieprzejednaną miną. – Mówiłem już panu. Każdy, kto każe mi zrobić inaczej, będzie musiał zmienić zdanie.

– W takim razie zdarzy się jedno z dwojga – powiedziałem spokojnie. – Albo inicjatorzy tego szwindla zrezygnują z próby niedopuszczenia Tomcia Palucha do startu wskutek publikacji na ich temat. Albo też nie zrezygnują i mu w tym przeszkodzą. Jeżeli mają choć odrobinę rozsądku, to porzucą ten pomysł. Ale nie wiem, czy można Uczyć na to, że są rozsądni.

– Nie przeszkodzą mu w starcie – oznajmił, wysuwając wojowniczo szczękę, z uporem w oczach.

– Zapewniam pana, że jeżeli zechcą, to w taki czy inny sposób dopną swego.

– Nie wierzę panu.

– Ale czy nie zezwoliłby pan na podjęcie środków bezpieczeństwa, tak na wszelki wypadek? „Fama” pokryje wszelkie koszty.

Obrzucił mnie długim, nieugiętym spojrzeniem.

– A czy to nie jest aby zwykły chwyt reklamowy, żeby okryć chwałą pańską polującą na sensację gazetę? – spytał.

– Korzyści będą obopólne – odparłem. – Z jednej strony dla pana i graczy na wyścigach, z drugiej dla nas. Ale cel wyłącznie jeden: bezpieczeństwo Tomcia Palucha i jego start w Pucharze Latarnika.

Zastanowił się nad tym, co powiedziałem.

– A co to za środki bezpieczeństwa? – spytał wreszcie.

Żywiąc mieszane uczucia, westchnąłem w duchu, ja – narciarz z połamanymi żebrami na szczycie stromego i wyboistego stoku, na który sam się wdrapałem.

– Są trzy podstawowe – odparłem. – Najprostszy to list do Weatherbych, oznajmiający o pańskim stanowczym zamiarze wzięcia udziału w Pucharze Latarnika i zawierający prośbę, żeby skontaktowali się z panem w razie otrzymania jakichś poleceń w sprawie jego skreślenia ze startu przed lub po potwierdzeniu w przyszły wtorek jego udziału na cztery dni przed gonitwą. Zdaje pan sobie przecież sprawę, że ja albo ktokolwiek mógłby wysłać telegram albo teleks wycofujący konia i że miałby pan trochę zachodu, żeby odkręcić sprawę.

Otworzył szeroko usta ze zdumienia.

– Ktokolwiek?!

– Każdy, kto by się podpisał pańskim nazwiskiem, oczywiście. Weatherby’owie otrzymują setki odwołań tygodniowo. Nie sprawdzają, czy takie jest rzeczywiście życzenie trenera. No bo niby dlaczego mieliby sprawdzać.

– Boże święty – powiedział oszołomiony. – Zaraz napiszę. A raczej zadzwonię. – Zrobił ruch, żeby wstać.

– Aż tak się nie spieszy – powstrzymałem go. – Jeżeli wyślą odwołanie, to najprawdopodobniej w ostatniej chwili, po to, żeby dać graczom jak najwięcej czasu na zrobienie zakładów przed ogłoszeniem listy startowej.

– No tak… rzeczywiście – powiedział. Rozsiadając się, o czymś nagle pomyślał. – Jeżeli „Fama” ogłosi, że zapewni bezpieczeństwo Tomciowi Paluchowi, a potem on z jakiegoś powodu jednak nie wystartuje, to bardzo głupio wypadniecie.

Skinąłem głową.

– Ryzykujemy – przyznałem. – Ale… zrobimy, co się da. Nie wystarczy nam jednak pańska obwarowana zastrzeżeniami zgoda, oczekujemy, że będzie pan z nami z całym zaangażowaniem współpracował.

– Będzie jak chcecie – postanowił. – Co dalej?

– Koniecznie będzie trzeba przewieźć Tomcia Palucha do innej stajni.

Tylko nie to – powiedział wstrząśnięty.

– Tutaj jest dla niego zbyt niebezpiecznie.

– A więc dokąd ma iść? – spytał, przełknąwszy ślinę.

– Do jednego z najlepszych trenerów. Nadal będzie fachowo przygotowywany do gonitwy. Może jeść to do czego przywykł. Codziennie otrzyma pan o nim szczegółowe informacje.

Kilka razy otworzył i zamknął usta, jakby mowę mu odjęło.

– Po trzecie – ciągnąłem. – Pańska żona i przynajmniej trzej młodsi synowie muszą gdzieś wyjechać.

– To niemożliwe – zaprotestował odruchowo.

– To konieczne. Jeżeli któryś z nich zostanie porwany, to postawi pan jego życie przeciwko startowi konia?

– Nie mogę w to uwierzyć – odparł słabym głosem.

– Już taka sama groźba może wystarczyć. Ronceyowa uniosła się otwierając oczy. Bynajmniej nie były zaspane.

– Gdzie i kiedy jedziemy? – spytała.

– Jutro. Dowie się pani, jak dojedzie na miejsce. Uśmiechnęła się promiennie. Marzenia stały się rzeczywistością. Natomiast Roncey wcale nie był zachwycony.

– To mi się nie podoba – oznajmił, marszcząc brwi.

– Najlepiej, gdybyście wszyscy wyjechali. Całą rodziną – powiedziałem.

Roncey potrząsnął głową.

– Mam inne konie, no i gospodarstwo – powiedział. – Nie mogę wszystkiego zostawić. Pat jest tu potrzebny, a Peter też.

Przystałem na to, bo wymogłem na nim to, co najważniejsze.

– Proszę nie mówić dzieciom, że jadą – powiedziałem do Ronceyowej. – Niech pani nie posyła ich jutro rano do szkoły, a o dziewiątej ktoś po was przyjedzie. Wystarczy pani ubranie na co dzień. Będzie pani poza domem tylko do przyszłej soboty, do rozegrania tej gonitwy. Poza tym proszę pod żadnym pozorem nie pisać listów bezpośrednio na ten adres i nie pozwolić wysyłać ich dzieciom. Jeżeli zechce pani napisać, proszę zaadresować je do nas, do „Famy”, a my dopilnujemy, żeby pani mąż je otrzymał.

– Ale Victor może do nas pisać? – spytała.

– Oczywiście… jednak także za pośrednictwem „Famy”. Ponieważ nie będzie wiedział, gdzie jesteście.

Oboje zaprotestowali, lecz w końcu dotarł do nich sens tej procedury. Nie mógł zdradzić tego, czego nie wiedział, nawet przypadkiem.

– Mogą ich szukać nie tylko ludzie z tego gangu – wyjaśniłem przepraszającym tonem. – Będzie na nich polować kilka konkurujących z nami gazet, po to, żeby podstawić nogę „Famie”. A dziennikarze mają dużą wprawę w odnajdywaniu ludzi, którzy chcą pozostać w ukryciu.

Zostawiłem Ronceyów patrzących tępo na siebie i wróciłem bedfordem do Londynu. Podróż bardzo mi się dłużyła, a w czasie jazdy odezwało się nieznośnie wiele bolesnych miejsc. Resztki mikstury Tonią wypiłem tuż przed wejściem rano do redakcji i znów zażyłem pigułek Elżbiety, które nie były tak skuteczne. Zanim dotarłem do domu, byłem zmęczony, spragniony, obolały i wylękniony.

Na pierwsze trzy dolegliwości zaaplikowałem sobie fotel i whisky. Zastanowiłem się nad swoim lękiem i nie wiedziałem, co byłoby gorsze: jeszcze jedno spotkanie z chłopcami Charliego czy kompletne niepowodzenie z Tomciem Paluchem. Mogło się zdarzyć jedno albo drugie. Albo nawet obie rzeczy naraz.

– Ty, co się stało? – spytała Elżbieta. Miała zaniepokojoną minę i głos.

– Nic – odparłem z uśmiechem. – Naprawdę nic, skarbie. Jej zatroskana twarz wygładziła się, kiedy się do mnie uśmiechnęła. Pompa pomrukiwała i dudniła, tłocząc jej powietrze do płuc. Elżbieta, moje biedne maleństwo. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czule jej policzka, a ona obróciła głowę i pocałowała mnie w palce.

– Jesteś fantastyczny, Ty – powiedziała.

Mówiła podobne rzeczy przynajmniej dwa razy na tydzień. Zmarszczyłem nos i odpowiedziałem jej to, co zwykle.

– Ty też jesteś nie najgorsza.

W koszmarze, w jaki jeden mały wirus zamienił moje i jej życie, nigdy nie nastąpił zwrot na lepsze. I nie można się go było spodziewać. W przypadku Elżbiety ten koszmar był zupełny i nieodwracalny, ja natomiast miałem swoje furtki, jak na przykład Gail. Kiedy z nich korzystałem, czułem się winny, i to nie jak zwykły zdradzający mąż, ale jak dezerter. Elżbieta nie mogła opuścić pola bitwy, ale ja, kiedy już miałem wszystkiego dość, wymykałem się, zostawiając ją samą.

Nazajutrz rano o dziewiątej Derry zabrał Ronceyową i jej trzech synów do swojego austina, nie zbaczając z drogi zawiózł ich do Portsmouth, a stamtąd promem samochodowym na wyspę Wight.

W południe zajechałem na farmę Ronceyów samochodem z przyczepą do przewozu koni, pożyczoną od redaktora działu finansowego, którego córka brała udział w popisach jazdy konnej z przeszkodami. Roncey bardzo niechętnie rozstawał się z Tomciem Paluchem i załadował drugą przegrodę w przyczepie workami z karmą, belami siana, dodając do tego pół kopy jaj i skrzynkę piwa. Zapisał cztery bite strony, tu i ówdzie coś wymownie podkreślając, szczegółowymi instrukcjami, jak odżywiać konia i jak go trenować. Zapewniłem go co najmniej pięć razy, że dopilnuję, aby trener wypełnił zalecenia co do joty.

Pat pomagał w ładowaniu, krzywo się uśmiechając, bynajmniej nie zmartwiony, że ojcu zabierają konia. Spostrzegłszy, że mu się przyglądam, obrzucił mnie szybko spojrzeniem pełnym ironii, a kiedy przechodził obok, uginając się pod ciężarem siana, szepnął:

– Teraz wie, jak to smakuje.

Zostawiłem strapionego Ronceya, przypatrującego się odjazdowi swojego skarbu, na środku niechlujnego podwórza i poprowadziłem wóz ostrożnie drogami hrabstwa Essex, kierując się na zachód, do hrabstwa Berkshire. Po przejechaniu pięciu mil zatrzymałem się przy budce telefonicznej i zadzwoniłem do szkoły sztuk pięknych.

– A to ci niespodzianka – przywitała mnie Gail.

– Tak – przyznałem. – Co powiesz na randkę w niedzielę?

– Hmmm. – Zastanawiała się chwilę. – A może by tak jutro?

– Nie masz lekcji?

– Mówię o jutrzejszej nocy – wyjaśniła.

– Jutrzejszej… całej nocy?

– Uda ci się wyrwać?

Odetchnąłem tak głęboko, aż drgnęły mi bolące żebra. Zależało to od tego, czy pani Woodward będzie mogła zostać, jak czasem robiła.

– Ty? – odezwała się Gail. Jesteś tam?

– Właśnie myślę.

– O czym?

– Co powiedzieć żonie.

– Jesteś niemożliwy – powiedziała. – A więc tak czy nie?

– Tak – odparłem z westchnieniem. – Gdzie?

– Chyba w hotelu.

– Dobrze – zgodziłem się.

Spytałem, o której kończy pracę i ustaliliśmy, że spotkamy się na dworcu King’s Cross. Kiedy zadzwoniłem do domu, telefon odebrała Elżbieta.

– Ty? Gdzie jesteś?

– W drodze. Nic się nie stało. Tylko zapomniałem przed wyjściem spytać pani Woodward, czy będzie mogła zostać jutro na noc… tak żebym zdążył do Newcastle przed rozpoczęciem sobotnich wyścigów.

Ty, świnio, pomyślałem. Podła, parszywa świnio. Ty kłamco, ty oszuście. Przybity, słuchałem, jak Elżbieta pyta panią Woodward, a jej odpowiedź nie przyniosła mi ulgi.

– Pani Woodward się zgadza, nic nie stoi na przeszkodzie. Wrócisz do domu w sobotę?

– Tak, skarbie. Chociaż późno.

– Oczywiście.

– Do zobaczenia dziś wieczorem.

– Pa, pa, Ty – powiedziała tonem, w którym wyczuwało się uśmiech. – Do zobaczenia.

Przez całą drogę do stajni Nortona Foxa żałowałem tego, co zrobiłem, wiedząc zarazem, że tego nie zmienię. Wciąż te same myśli chodziły mi w kółko po głowie, aż zaczął mi ją rozsadzać łupiący ból, kiedy dojeżdżałem do Berkshire.

Fox zajrzał ciekawie do przyczepy stojącej na prywatnym podjeździe przed jego domem.

– A więc to jest ten osławiony Tomcio Paluch – rzekł. – Nie powiem, żebym patrząc stąd miał o nim pochlebne zdanie.

– Ani patrząc skądinąd – powiedziałem. – Jestem ci wdzięczny, że przyjmiesz go do siebie.

– Cieszę się, że mogę pomóc. Umieszczę go w boksie obok Zygzaka, żeby Sandy mogła doglądać ich obu.

– Nie powiesz jej co to za koń? – spytałem z niepokojem.

– Naturalnie, że nie powiem – odparł tak, jakbym zadał głupie pytanie. – Ostatnio nabyłem w Kent konia do przeszkód… Dopiero co przełożyłem na później termin jego odbioru, ale Sandy i reszta stajennych myśli, że Tomcio Paluch to właśnie on.

– Wspaniale.

– Zaraz zawołam głównego stajennego, żeby wprowadził przyczepę na podwórze i rozładował. Mówiłeś przez telefon, że wolałbyś nie rzucać się w oczy… Chodź do środka na herbatę.

Cokolwiek za późno, kiedy już przyjąłem zaproszenie, przypomniałem sobie smolisty napar z poprzedniej wizyty. Nic się nie zmieniło. Norton zwierzył mi się, że jego była gospodyni tak oszczędzała, że nie mógł jej skłonić, żeby parzyła odpowiednio mocną.

– Czy fotoreporter z „Lakmusa” już tu dotarł? – spytałem, kiedy wrócił z podwórza, nalał sobie herbaty i siadł naprzeciwko mnie.

Skinął głową.

– Zrobił Sandy kilkadziesiąt zdjęć, więc była wniebowzięta. – Poczęstował mnie kawałkiem suchawego keksu, a kiedy odmówiłem, nie zniechęcony tym sam zjadł duży kawał. – Ten twój artykuł w zeszłą niedzielę – powiedział uporawszy się z rodzynkami – to musiała być w pewnych kręgach prawdziwa bomba.

– Mhm, na to właśnie liczę – odparłem.

– Brevity… ta moja klacz na mistrzostwa przeszkodowe… jest bez wątpienia jednym z tych wycofanych koni, o których pisałeś, prawda? Chociaż nie podałeś czarno na białym jej imienia.

– Tak.

– Dowiedziałeś się, Ty, dlaczego właściwie Dembley wycofał swojego konia, a potem na dobre rzucił wyścigi?

– Tego nie mogę ci powiedzieć, Norton – odparłem. Rozważył te słowa z głową przekrzywioną na bok, po czym skinął nią, jakby moja odpowiedź go zadowoliła.

– No to kiedyś mi o tym opowiesz – rzekł. Uśmiechnąłem się przelotnie.

– Pod warunkiem, że gang zostanie rozgromiony – powiedziałem.

– Rób tak dalej, jak robisz, a dojdzie do tego. Jeżeli nadal będziesz o tym pisał, to rynek zakładów długoterminowych stanie się tak niepewny, że zaczniemy naśladować Amerykanów, którzy wykupują zakłady tylko w dniu gonitwy, nigdy wcześniej. Tam u nich nie ma wcale totka poza torem wyścigowym, prawda?

– Legalnie nie ma.

Wypił herbatę wielkimi łykami, aż zostały same fusy. To by nam nabiło kasę, gdyby gracze musieli przychodzić na wyścigi, żeby grać. A tym samym wzrósłby znacznie fundusz nagród… Zauważyłeś, że ich najlepszy dżokej zarobił w zeszłym roku grubo ponad trzy miliony dolarów? A nasz Gordon Richards… szkoda słów.

Odstawiłem wypitą do połowy herbatę i wstałem.

– Muszę już wracać, Norton – powiedziałem. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc.

– Zrobię wszystko, żeby drugi taki wypadek jak z Brevity już się nie wydarzył.

– Prześlij rachunek na adres „Famy”. Skinął głową.

– I mam dzwonić codziennie do redakcji sportowej, nie rozmawiać z nikim oprócz ciebie, Derry’ego Clarka albo kogoś, kto nazywa się Jan Łukasz Morton. Czy tak? – spytał.

– Jak najbardziej – odparłem. – Aha… a tu masz instrukcje Ronceya. Co wieczór w jadłospisie Tomcia Palucha mają się znaleźć jajka i piwo.

– Mam takiego właściciela, który przysyła swojemu koniowi szampana – powiedział Norton.

Odwiozłem przyczepę z powrotem do domu znajomego redaktora, przesiadłem się na swojego bedforda i pojechałem do siebie. Zegar wskazywał za dziesięć siódmą. Pani Woodward miała wspaniały tydzień pod względem nadgodzin i przyrządziła nam na kolację kurczę po królewsku, które czekało na mnie, gorące, że tylko siadać i jeść. Podziękowałem jej.

– Nie ma za co, panie Tyrone, to sama przyjemność. Pa, pa złotko, do jutra, przyniosę sobie rzeczy na nocleg.

Pocałowałem Elżbietę, nalałem whisky, zjedliśmy kurczaka, obejrzeliśmy program telewizyjny i uszło ze mnie trochę napięcia tego dnia. Po kolacji czekało mnie pisanie niedzielnego artykułu. Mój zapał do tego przedsięwzięcia? Znacznie poniżej zera. Wszedłem do swojej pracowni z silnym postanowieniem sklecenia spokojnego, stonowanego dalszego ciągu artykułu z zeszłego tygodnia. Nie miałem zamiaru się wychylać. Niestety w trakcie pisania te zbożne postanowienia po większej części wyparowały. Wiedziałem, że ani Charlie Boston, ani zagraniczny dżentelmen w rollsie nie będzie zachwycony owocem mojej pracy.

Przed wyjściem rano do redakcji spakowałem neseser na wyjazd z noclegiem, a Elżbieta przypomniała mi o zabraniu budzika i czystej koszuli.

– Nie znoszę kiedy wyjeżdżasz – powiedziała. – Wiem, że nie jeździsz często, pewnie znacznie rzadziej, niż powinieneś. Wiem, że starasz się nie obsługiwać zawodów daleko od Londynu… Prawie zawsze robi to Derry, a ja czuję się taka winna, bo jego żona musi wtedy sama zajmować się tym ich maleństwem…

– Nie zamartwiaj się tak – powiedziałem z uśmiechem. – Derry lubi wyjeżdżać.

Sam niemal uwierzyłem, że naprawdę jadę po południu pociągiem do Newcastle. Od spotkania z Gail dzieliło mnie tyle godzin, że ona sama wydawała mi się nierealna. Pocałowałem Elżbietę trzy razy w policzek, szczerze żałując, że ją opuszczam. Mimo to wyszedłem.


W redakcji nie zastałem ani Jana Łukasza, ani Derry’ego. Sekretarka Jana Łukasza wręczyła mi dużą kopertę mówiąc, że goniec dostarczył ją w środę, tuż po moim wyjściu. Rozciąłem kopertę. Zawierała korektę mojego artykułu dla „Lakmusa” z prośbą o natychmiastowe przeczytanie i akceptację.

– Telefonowali wczoraj do pana z „Lakmusa” dwa razy – dodała. Numer idzie dziś do druku. Jest pan pilnie potrzebny.

Przeczytałem artykuł. Shankerton pozmieniał go tu i ówdzie i odcisnął na całości swoje nieco pedantyczne poglądy na gramatykę. Westchnąłem. Nie podobały mi się te zmiany, ale sto pięćdziesiąt gwinei plus zwrot wydatków złagodziły moje wzburzenie.

– Niestety, nie mogliśmy czekać z drukiem, ponieważ pan się nie odezwał – powiedział przez telefon Shankerton swoim bezbłędnie ustawionym tenorem, wyrażając jednocześnie urazę i przeprosiny.

– Moja wina – przyznałem. – Dopiero co odebrałem pański list.

– Ach tak. No ale po tym, jak trochę nad nim popracowałem, uważam, że czyta się bardzo dobrze. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Wydaje nam się, że spodoba się naszym czytelnikom. Lubią takie serdeczne, ludzkie podejście.

– Cieszę się – odparłem uprzejmie. – Prześle mi pan egzemplarz?

– Zanotuję to sobie dla pamięci – rzekł głosem jak aksamit. Pomyślałem, że prawdopodobnie będę go musiał kupić sobie w kiosku. – Proszę mi podać, jakie poniósł pan wydatki. Mam nadzieję, że niewielkie?

– Oczywiście – przyświadczyłem. – Znikome.

Jan Łukasz i Derry wrócili akurat, kiedy skończyłem rozmowę. Nie zadając sobie trudu przywitania się ze mną, Jan Łukasz wyciągnął rękę po moją niedzielną daninę. Wyjąłem ją z kieszeni, a on rozłożył maszynopis i przeczytał go.

– Hm – mruknął. – Spodziewałem się czegoś zjadliwszego. Derry wziął ode mnie jedną z kopii artykułu i przeczytał go.

– Więcej zjadliwości, a pożarłby całą stronę – sprzeciwił się Derry.

– Nie mógłbyś bardziej podkreślić, że tylko „Fama” wie, gdzie jest Tomcio Paluch? – spytał Jan Łukasz. – Dałeś to tylko do zrozumienia.

– Jeżeli nalegasz.

– Owszem, nalegam. Skoro „Fama” płaci rachunki, to chcemy, żeby nam przypadła w udziale jak największa zasługa.

– A jeżeli ktoś go… to znaczy Tomcia Palucha znajdzie? – spytałem oględnie. – Wyjdziemy na kompletnych idiotów, którzy go ukrywali, przechwalali się tym, a potem pozwolili, żeby go odnaleziono.

– Nikt go nie znajdzie. Tylko my trzej i Norton Fox wiemy, gdzie on jest. A ściślej, tylko ty i Fox wiecie to dokładnie. Tylko wy dwaj wiecie, który z sześćdziesięciu koni w tej stajni jest Tomciem Paluchem. Żaden z was nikomu o tym nie powie. Więc jak ktoś mógłby go znaleźć? Nie, nie, Ty. Niech ten artykuł nie pozostawi żadnych wątpliwości. To „Fama” zapewnia temu koniowi bezpieczeństwo i tylko „Fama” wie, gdzie on jest.

– Ten artykuł może się nie spodobać Bostonowi – odezwał się Derry nie wiadomo do kogo.

– Boston może się nim wypchać – odparował zniecierpliwiony Jan Łukasz.

– Chodziło mi o to, że mógłby nasłać na Ty’a swoich zbirów, żeby roznieśli go na strzępy za tak oczywiste zignorowanie jego ostrzeżenia – wyjaśnił Derry.

Swój chłop. Jan Łukasz rozważał tę możliwość przez całe dwie sekundy, a potem potrząsnął głową.

– Nie odważyliby się – powiedział.

– A jeśli nawet się odważą, będzie to świetna historia i sprzedasz większy nakład – powiedziałem.

– Właśnie. – Jan Łukasz już miał skinąć głową, ale spojrzał na mnie podejrzliwie. – To miał być żart? – spytał.

– Kiepski – odparłem z westchnieniem, nieskory do uśmiechu.

– No, to zmień wstęp, Ty. Niech to będzie jasne w stu procentach.

Wziął do ręki ołówek i przekreślił pierwszy akapit. Przeczytał następny, potarł w zamyśleniu grdykę i go zostawił. Kolejny wychwalił. Odwrócił kartkę.

Derry patrzył ze współczuciem, jak przybywa robionych ołówkiem znaków. Jemu też to się zdarzało, całkiem często. Jan Łukasz, przekreślając i nanosząc poprawki, dotarł do końca tekstu i wrócił na początek, zwracając moją uwagę na każdą wymaganą przez siebie zmianę. Przekształcił mój umiarkowanie cięty artykuł w nacierający taran.

– Zmasakrują mnie za to – powiedziałem, nie żartując. Pracowałem nad przeróbkami prawie całe przedpołudnie, od początku do końca prowadząc taktykę zaczepno-odporną. To, co ostatecznie zaakceptował Jan Łukasz, stanowiło kompromis naszych stanowisk, ale i tak postawił mnie w sytuacji chodzącego po linie nad przepaścią. Zaniósł artykuł do naczelnego, siedział tam, kiedy tamten go czytał, i przyniósł go triumfalnie z powrotem.

– Podobał mu się – oznajmił. – Uważa, że to świetny materiał. Wczoraj podobał mu się też artykuł Derry’ego, podsumowujący ten handicap. Powiedział, że dział sportowy to majątek tej gazety.

– Wspaniale – wtrącił wesoło Derry. – Kiedy dostaniemy kolejną podwyżkę?

– Pora na kufelek w „Devereux” – zaproponował Jan Łukasz spoglądając na zegarek. – Idziesz dziś z nami, Ty?

125- Czekam na telefon od Foxa.

– To sam do niego zadzwoń.

Zadzwoniłem do Foxa. Tomcio Paluch miał się świetnie, zjadł swoje poprzedniego wieczora, zadomowił się w stajni, rano przebiegł lekkim galopem treningową milę i nikt się za nim nie oglądał. Podziękowałem mu i przekazałem wiadomość Ronceyowi, który był poruszony i zarazem przygnębiony.

– Nie podoba mi się to – powtórzył kilka razy.

– Chce pan podjąć ryzyko trzymania go u siebie?

– Raczej nie – powiedział po chwili niezdecydowania.

– Nie. Ale to mi się nie podoba. Niech pan nie zapomni zadzwonić jutro wieczorem. Przez całe popołudnie będę na wyścigach w Kempton.

– Zadzwoni redaktor działu sportowego – zapewniłem go.

– I proszę się o nic nie martwić.

Odłożył słuchawkę z głośnym „Eee”. Jan Łukasz z Derrym szli już do drzwi, więc ruszyłem za nimi, żeby pójść razem na lunch.

– Bert zginął zaledwie dwa tygodnie temu – powiedział Derry, siedząc na barowym stołku. – Zaledwie dziesięć dni temu odkryliśmy te wycofane konie. Zabawne.

Boki zrywać! A do Pucharu Latarnika zostało jeszcze całe osiem dni. Postanowiłem, że poniedziałek spędzę bezpiecznie zaszyty w domu.

– Nie zapomnij – ostrzegłem Derry’ego. – Ne podawaj nikomu numeru mojego telefonu.

– A skąd ci się to raptem przypomniało? – Pomyślałem o Bostonie. Mojego adresu nie ma w książce telefonicznej…

– Ani Derry, ani ja nie damy nikomu twojego adresu

– powiedział zniecierpliwiony Jan Łukasz. – Myślałby kto, że się boisz.

– I by się nie mylił – dodałem i obaj zaśmiali się serdecznie nad swoimi kuflami. Derry, co było do przewidzenia, ucieszył się, że chcę jechać do Newcastle, zamiast do Kempton, zostawiając mu przynajmniej raz wyścigi w Londynie.

– Czy… twoja żona nie ma nic przeciw temu? – spytał zakłopotany.

Powtórzyłem mu słowa Elżbiety, ale jak zwykle wszystko, co jej dotyczyło, wprawiało go w zażenowanie.

Jan Łukasz z obowiązku zapytał o jej zdrowie, na co odparłem, że ma się dobrze.

Obijałem się po redakcji całe popołudnie – załatwiłem sobie delegację na wyjazd do Newcastle, złożyłem pisemne zestawienie wydatków, które poniosłem w Heathbury Park, Leicester i Plumpton, i odebrałem w kasie należne mi pieniądze. Jan Łukasz konferował z dziennikarzem od piłki nożnej i korespondentem od golfa, a Derry oderwał się od pracy nad typowaniem faworytów wszystkich wyścigów w przyszłym tygodniu, żeby opowiedzieć mi o przewiezieniu małych Ronceyów na wyspę Wight.

– Hałaśliwe diablęta – rzekł z dezaprobatą. – Ich matka w ogóle nad nimi nie panuje. Przez większość podróży chyba spała, ale na szczęście żadne z nich nie wpadło do morza, a to istny cud, bo Tony, ten najstarszy, wychylał się przez balustradę, żeby zobaczyć jak się kręcą łopaty koła. Powiedziałem mu, że są pod wodą. Nie poskutkowało.

Wydając z siebie współczujące pomruki, powstrzymywałem się od śmiechu przez wzgląd na moje nieszczęsne żebra.

– A więc byli zadowoleni? – spytałem.

– A jak myślisz? Wakacje nad morzem, bez szkoły? Tony zapowiedział, że się wykąpie, choć to listopad. Nic nie wskazywało na to, żeby matka zamierzała mu tego zabronić. Tak czy owak zadomowili się od razu w tym pensjonacie, choć spodziewam się, że dostaniemy stamtąd słony rachunek za wyrządzone szkody, a poza tym uznali za pyszną zabawę zmianę nazwiska na Robinson – z tym nie było żadnych kłopotów. Powiedzieli, że jest genialnie dobrane, i że będą udawać, że są rozbitkami na bezludnej wyspie…

Przyznam ci się, Ty, że żegnałem się z nimi kompletnie wyczerpany.

– Nie szkodzi. Już teraz pomyśl o tym, jak będziesz ich sprowadzał z powrotem.

– Tylko nie to – zaprotestował żarliwie. – Teraz twoja kolej.

O czwartej wziąłem neseser i wyruszyłem na King’s Cross. Pociąg do Newcastle odszedł o piątej. Patrzyłem, jak odjeżdża.

Za dwanaście szósta wyszła z metra, ubrana w znakomicie skrojony, ciemnogranatowy płaszcz, z kremowobiałą walizką w ręku. Kilka osób obejrzało się za nią, a stojący w pobliżu facet, który czekał prawie tak długo jak ja, pochłaniał ją wzrokiem, aż doszła do rogu, gdzie stałem.

– Witaj – powiedziała. – Przepraszam za spóźnienie.

– Drobiazg.

– Domyślam się, że uporałeś się z żoną – powiedziała z satysfakcją w głosie.

Загрузка...