ROZDZIAŁ SZESNASTY

Ocknąłem się w mrocznym, kiszkowatym pomieszczeniu, w którym leżało wiele ciał w bieli. Ja także byłem w bieli, boleśnie wciśnięty między gipsowe pajdy. W głowie, wystającej spomiędzy nich, pulsowało mi i dudniło niemiłosiernie.

Składniki tego koszmaru stopniowo ułożyły się w przygnębiającą rzeczywistość. A więc po kolei – w salę szpitalną, masę okropnych potłuczeń i astronomiczny kac.

Podźwignąłem rękę i mrużąc oczy spojrzałem na zegarek. Za dziesięć piąta. Nawet ten niewielki ruch wywołał nieproporcjonalne następstwa. Ostrożnie ułożyłem rękę na białej pościeli, starając się uciec od jawy w sen.

Daremnie. Miałem do rozwiązania tyle problemów. Wielu ludziom byłem winien wiele wyjaśnień. Przewidywałem, że gdzieniegdzie trzeba będzie podretuszować fakty, trochę nimi pożonglować. A do tego był mi potrzebny jasny umysł, a nie coś, co przypominało roztrzęsione grzęzawisko, z którego wyparowała woda.

Próbowałem uporządkować zdarzenia poprzedniego wieczoru i zastanawiałem się bezskutecznie, co bym zrobił, gdybym nie był pijany. Pomyślałem obojętnie o tym, jak wyciągano Vjoersteroda i Rossa z wraka samochodu. Jeżeli nie żyli, czego byłem pewien, to niewątpliwie zabiłem ich ja. Najgorsze, że wcale się tym nie przejąłem.

Kiedy zamykałem oczy, świat wciąż wirował, a w głowie dzwoniło mi jeszcze uporczywiej. Pomyślałem znużony, że ludzie, którzy dla przyjemności trują się alkoholem, to wariaci.

O szóstej obudzono wszystkich pacjentów i moja przewrażliwiona głowa została zdruzgotana decybelami kaszlu, mycia zębów i spluwania. Na śniadanie podano rybę gotowaną na parze i herbatę. Poprosiłem o wodę i coś na ból głowy, myśląc z sympatią o człowieku, który powiedział, że nie lubi proszków salcerskich z powodu ich głośnej reklamy.

Szpital był wyposażony w telefony na ruchomych stolikach, ale, pomimo moich usilnych nalegań, nie udało mi się skorzystać z żadnego aż do wpół do dziesiątej. Wrzuciłem do automatu monety odzyskane z moich suszących się właśnie spodni i zadzwoniłem do Tonią. Na szczęście złapałem go w gabinecie, ale wpierw wymogłem na recepcjonistce, aby powiadomiła go, kto dzwoni.

– Ty! Deo gratia… gdzie się, u licha, podziewałeś? – spytał.

– Pływałem – odparłem. Opowiem ci później. Z Elżbietą wszystko dobrze?

– Jak najbardziej. Ale ogromnie się niepokoiła, że nie zjawiłeś się wczoraj wieczorem… Gdzie teraz jesteś? Dlaczego sam do niej nie pojechałeś, żeby dowiedzieć się, jak się czuje?

– Jestem w Szpitalu Uniwersyteckim. I zostanę jeszcze pewnie przez kilka godzin. Trafiłem tu wczoraj wieczorem, ale tak bardzo nie ucierpiałem.

– Jak twoja głowa?

– Fatalnie.

Roześmiał się. Czarujący gość.

Zadzwoniłem do kliniki, żeby porozmawiać z Elżbietą. Przyjęła mój telefon z wielką ulgą, choć po niezwykłej ospałości w jej głosie poznałem wyraźnie, że dostała jakiś środek uspokajający. Jej spokój wydał mi się nienaturalny. Nie spytała mnie, co zaszło po tym, jak Tonio z nią odjechał. Nie interesowało ją, gdzie teraz jestem.

– Czy zechciałabyś zostać w klinice jeszcze parę dni? – spytałem. – Tylko do czasu, kiedy załatwię swoje sprawy.

– Oczywiście – odparła. – Parę dni. Dobrze.

– Wkrótce się zobaczymy, skarbie.

– Oczywiście – powtórzyła niezdecydowanie. – Dobrze. Niebawem zakończyłem rozmowę i połączyłem się z kolei z Janem Łukaszem. Jego energiczny głos huczał głośno w słuchawce, świdrując mi mózg. Zawiadomiłem go, że nie napisałem jeszcze artykułu na niedzielę, bo wczoraj wieczorem miałem wypadek samochodowy, a kiedy mi odpowiadał, trzymałem słuchawkę daleko od ucha.

– Wypadek miałeś przecież wczoraj po południu – mówił.

– Potem miałem drugi.

– Jak Boga kocham, wpadłeś w nałóg, czy co?

– Napiszę artykuł dziś wieczorem i przyniosę go jutro rano przed wyjazdem do Heathbury na Puchar Latarnika. Wystarczy?

– Chyba musi – burknął. – Nie zostałeś przypadkiem ranny w tej drugiej katastrofie, co? – spytał takim tonem, jak gdyby odpowiedź twierdząca była wysoce niepożądana.

– Mam parę siniaków, nic więcej – odparłem, na co usłyszałem pełne rezerwy, bynajmniej nie współczujące chrząknięcie.

– Przyłóż się do tego artykułu – powiedział. – Rozdmuchaj to.

Odłożyłem słuchawkę, żeby nie zdmuchnął mi głowy z karku. Łupała mnie wciąż bezlitośnie. Te części ciała, w które celował Ross, na przemian to piekły, to bolały, zamieniając leżenie w łóżku w uciążliwą niewygodę. Ponury ranek trwał dalej. Przyszli jacyś ludzie i spytali, kim jestem. Kim byli dwaj moi towarzysze, którzy utonęli w samochodzie? Czy znam ich adres?

Nie, nie znałem.

A jak doszło do wypadku?

– Szoferowi zrobiło się ciemno przed oczami – odparłem. Przyszedł sierżant policji i zapisał w notatniku mało treściwe fakty, które mu podałem na temat wypadku. Nie znałem bliżej pana Vjoersteroda, zawarliśmy przelotną znajomość. Nalegał, żeby mnie podwieźć swoim samochodem do kliniki, której pacjentką była obecnie moja żona. Szofer zemdlał i samochód zjechał z ulicy. Wszystko stało się bardzo szybko. Nie pamiętam dobrze, bo niestety za dużo wypiłem. Pan Vjoersterod podał mi jakiś przedmiot, żebym wybił dziurę, przez którą moglibyśmy się wydostać z samochodu i zrobiłem, co mogłem. Z wielkim smutkiem przyjąłem wiadomość o śmierci pana Vjoersteroda i jego szofera. Młody człowiek, który ich wyciągnął, zasłużył na medal. Sierżant zapowiedział, że dostanę jeszcze wezwanie, i poszedł sobie.

Lekarz, który przyszedł w południe mnie zbadać, wyraził mi współczucie z powodu rozlicznych dolegliwości i powiedział, że czasem aż dziw bierze, iłu potłuczeń może doznać człowiek, którym rzuca w koziołkującym samochodzie. Przytaknąłem markotnie i zaproponowałem, żeby jak najszybciej puścił mnie do domu.

– Jeżeli czuje się pan na siłach, czemu nie? – powiedział.

Czułem się jak z krzyża zdjęty. Ledwie zginając zesztywniałe członki, wsunąłem na siebie wysuszoną, pomiętą koszulę i spodnie, rezygnując z golenia się, czesania, wiązania krawata, ponieważ podniesienie rąk, którego wymagały te czynności, byłoby zbyt dużą fatygą. Kiedy chwiejnym krokiem zszedłem po schodach, portier na moją prośbę zadzwonił po taksówkę, która podrzuciła mnie kawałeczek – na Welbeck Street – i pozbyła się mnie na progu domu Tonią. Żelazna wieża została odstawiona na miejsce. Nie nosiła najmniejszego śladu uszkodzenia. Czego nie można powiedzieć o tamtej limuzynie, jak również o mnie.

Tonio obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem, posadził w fotelu i dał aptekarski kieliszek z disprinem i nepenthe.

– Z czego to jest? – spytałem po wypiciu.

– Nepenthe? Mieszanka opium i sherry.

– Żartujesz.

Potrząsnął przecząco głową.

– Opium i sherry. Bardzo skuteczny środek. Ile jeszcze razy masz zamiar się zjawiać, na gwałt go potrzebując?

– Nigdy więcej – odparłem. – Koniec z tym.

Spytał, co zaszło, kiedy odjechał z Elżbietą, więc mu powiedziałem, przemilczając jednak szczegół, że to za moją sprawą szoferowi zrobiło się ciemno przed oczami. Ale nie dał się zwieść. Obdarzył mnie krzywym, domyślnym uśmiechem i wyraził pogląd, że zachowywałem się jak pijany idiota.

Potem przyniósł ze swojego pokoju moją marynarkę i nalegał, żeby odwieźć mnie bedfordem do domu, ponieważ Elżbiecie jestem potrzebny cały i zdrowy, a nie przyklejony do jednej z latarni, które jakimś cudem udało mi się ominąć zeszłego wieczoru. Nie sprzeciwiałem się, bo nie miałem siły. Po odwiezieniu mnie, Tonio wstawił furgonetkę do garażu i odszedł zaułkiem poszukać taksówki, a ja wolno wszedłem po schodach na górę, czując się jak mokra ścierka wspinająca się na Matterhorn.

W mieszkaniu nie było czym oddychać. Wczoraj wieczorem zostawiłem wszystkie piecyki włączone, a pani Woodward ich nie zgasiła. Na stole leżał liścik od niej. „Czy coś się stało? Mleko wstawiłam do lodówki. Bardzo się niepokoję. W.”

Spojrzałem na swoje łóżko. Leżało na nim tylko prześcieradło i powłoczka. Przypomniałem sobie, że wszystkie koce i poduszki zostały w furgonetce. Nie byłem w stanie po nie zejść. Ściągnąłem różowe koce z łóżka Elżbiety. Rozpostarłem jeden z nich byle jak na kanapie, położyłem się w ubraniu, naciągnąłem drugi koc na siebie i ułożyłem ostrożnie głowę na miękkiej, chłodnej poduszce.

Co za rozkosz.

Świat wciąż wirował. Poza tym nie było właściwie powodu ogłaszać kwarantanny. W mojej głowie nadal powstawała niezależna ścieżka dźwiękowa. Pomimo zażycia nepenthe czułem się tak, jakby ledwo co wyciągnięto mnie z betoniarki. Ale na szczęście nie miałem nic więcej do roboty, jak tylko osunąć się ze skraju przepaści w czarny, głęboki, błogi sen…

Ostry dzwonek telefonu bezlitośnie położył temu kres. Dzwoniła pani Woodward. Wskutek napięcia mówiła z silnym akcentem charakterystycznym dla Lancashire. Na wieść, że nie spotkało Elżbiety żadne straszne nieszczęście, w jej głosie zabrzmiała ujmująca ulga.

– To ja nie czuję się dobrze – powiedziałem. – Żona pobędzie parę dni w klinice. Zechce zadzwonić pani później, wtedy powiem, kiedy wróci…

Odłożyłem słuchawkę na widełki i ruszyłem do łóżka. Zrobiłem dwa kroki, ziewnąłem i pomyślałem, czy by nie kazać Ronceyowi sprowadzić żonę i synów. A może powinienem zawiadomić Ondroya, żeby złagodził zaostrzone środki bezpieczeństwa? Postanowiłem nic nie zmieniać. Do gonitwy pozostała tylko doba. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nawet jeśli Vjoersterod nie żył, to przecież został jeszcze Charlie Boston.

Nie chodziło o to, że Tomcio Paluch może wygrać. Po trudach i tarapatach związanych z dostarczeniem go na miejsce miał niewielkie szanse na zwycięstwo, bo atak kolki na pewno go osłabił. A zatem Boston mógł na nim zarobić tak, jak gdyby unieszkodliwili go zgodnie z planem.

Przemierzyłem z powrotem dzielącą mnie od telefonu odległość dwóch kroków i po zasięgnięciu języka w informacji, połączyłem się z Birmingham.

– Pan Boston?

– Tak.

– Mówi James Tyrone.

W słuchawce zaległa osłupiała cisza, przerywana ciężkim sapaniem.

– Jakie opłaty oferuje pan za Tomcia Palucha? – spytałem. Zamiast odpowiedzi usłyszałem coś pośredniego pomiędzy chrząknięciem a burknięciem.

– Koń wystartuje – oświadczyłem.

– Tak się panu zdaje – odparł. Miał ordynarny, złośliwy głos. Był ordynarnym, złośliwym człowiekiem.

– Niech pan nie liczy na Rossa i Vjoersteroda – powiedziałem nie zrażony. – Już się nie odezwą. Bidule obaj nie żyją.

Odłożyłem słuchawkę, nie czekając, jak na to zareaguje. Poczułem w sobie dość sił, żeby zdjąć marynarkę. Dobrnąłem do łóżka i przekonałem się, że wciąż tam na mnie czeka przyjazna przepaść. Nie kazałem jej dłużej czekać.

Po dłuższym czasie obudziłem się spragniony, czując, że język mam zapuchnięty i obłożony. Działanie nepenthe ustało. Ciążyły mi ramiona, sztywne, obolałe i dolegliwe. Było to nieznośne. Tak jak każdy ból. Panowały ciemności. Spojrzałem na fosforyzujący zegarek. Plus minus czwarta. Przespałem dwanaście godzin.

Ziewnąłem. Spostrzegłem, że mózg przestał mi reagować tak, jakby był posiniaczony, i z otrzeźwiającym przerażeniem przypomniałem sobie, że nie napisałem jeszcze artykułu dla „Famy”. Zapaliłem światło i pociągnąłem łyk mikstury Tonią, a kiedy poskutkowała, przyniosłem sobie notatnik, ołówek i filiżankę kawy. Poprawiłem poduszki, wsunąłem się pod koc i rozdmuchałem skandal dla Jana Łukasza.


Radcy prawni wpadną w szał – powiedział.

– Tak jak zaznaczyłem, przywódca gangu zginął w tym tygodniu, a przepisy dotyczące zniesławień odnoszą się tylko do osób żyjących – odparłem. – Umarli nie mogą wnosić pozwu do sądu. Nie może zrobić tego nikt w ich imieniu. Nie można też oskarżyć i postawić przed sądem umarłych. Przynajmniej nie na tym świecie. A więc ich uczynków nie może objąć zatajenie dla dobra śledztwa. Tak czy nie?

– Nie cytuj mi tu maksym „Famy”, chłopcze. Stosowałem się do nich, kiedy ty jeszcze raczkowałeś – rzekł Jan Łukasz i wziął mój maszynopis, jakby go parzył.

– Skamieniali ze strachu właściciele koni mogą wreszcie wyjść z ukrycia – odczytał na głos. – Nadszedł kres rządów terroru i skandaliczna afera z wycofanymi faworytami wyjdzie na jaw ze wszystkimi szczegółami.

Przysłuchując się, Derry uniósł głowę, uśmiechnął się do mnie szelmowsko i powiedział:

– Nasz wolny strzelec znów wali z grubej rury?

– Inaczej życie staje się nudne – odparłem.

– Nie dla wszystkich.

Jan Łukasz otaksował mnie spojrzeniem.

– Wyglądasz tak, jakby to raczej w ciebie celowano. Domyślam się, że ten błędny wzrok to skutki dnia spędzonego na rozbijaniu samochodów. – Stuknął kciukiem w mój artykuł. – Czy tego nie wymienionego z nazwiska bandytę wyssałeś z palca, czy rzeczywiście był ktoś taki? A jeśli tak, to kto to?

Gdybym mu nie powiedział, to Mike de Jong z konkurencyjnej gazety mógłby się w tym wszystkim połapać i opublikować artykuł stawiający kropki nad „i”, a tego Jan Łukasz by mi nigdy nie darował. Poza tym znikł powód nakazujący mi utrzymanie znanych mi faktów w tajemnicy.

– Obywatel RPA nazwiskiem Vjoersterod, który zginął wczoraj wieczorem w drugiej z tych katastrof samochodowych – oznajmiłem.

Dosłownie szczęki im opadły.

– Bom… ba!!! – zawołał Derry.

Opowiedziałem im prawie o wszystkim. Nie wspomniałem ani słowa o Gail ani pałce Rossa, ale napomknąłem o groźbie wobec Elżbiety. Pominąłem jazdę po pijaku i zaciśnięcie rąk na oczach Rossa. Opisałem wydarzenia sucho i rzeczowo. Nie powiedziałem, ile mnie to kosztowało.

Jan Łukasz przemyślał to sobie i jeszcze raz przeczytał mój artykuł.

– Kiedy się wie, co pominąłeś, to co napisałeś, wypada blado. Ale myślę, że wystarczy. Zrobi swoje, wszyscy się dowiedzą, że koniec kłopotów i znów można bezpiecznie zawierać zakłady przedterminowe, wyłącznie dzięki „Famie”, która przeprowadziła śledztwo w tej sprawie.

– W końcu o to nam przecież chodziło.

– Kupujcie „Famę”, waszą mścicielkę – powiedział na wpół ironicznie Derry. – Specjalność: rozbijanie gangów.

Uznając ten dowcip za niesmaczny, Jan Łukasz spojrzał na niego kwaśno, jak zwykle traktując posłannictwo „Famy” z niewzruszoną powagą. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do znajomego bukmachera i dowiedział się, jak wyglądają zakłady przed Pucharem Latarnika, na co, ze zdziwioną miną, ale bez słowa komentarza, wykręcił numer. Zadał pytanie, wysłuchał z rosnącą uwagą odpowiedzi i zanotował jakieś liczby. Po skończeniu rozmowy ściągnął usta, jakby chciał gwizdnąć, i potarł grdykę.

– Mówi, że od wczorajszego popołudnia Charlie Boston zabiega o postawienie na Tomcia Palucha około pięćdziesięciu tysięcy funtów u innych bukmacherów. Z powodu twoich artykułów i naszej akcji ochrony konia, wszyscy czują, że sprawa mocno śmierdzi, i są w kropce, czy przyjmować zakłady, czy nie. Przyjmuje je tylko kilka największych przedsiębiorstw totka.

– Jeżeli Boston nie zdoła postawić forsy u innych, a Tomcio Paluch wygra, to przepadnie z kretesem, ale jeżeli Tomcio Paluch przegra, to zgarnie do kieszeni zarówno działkę własną jak i Vjoersteroda, i wyjdzie na tym lepiej, gdybyśmy nic nie robili – powiedziałem. – Jeżeli uda mu się postawić tę forsę u innych, a Tomcio Paluch wygra, to będzie się cieszył, a jeżeli postawi i Tomcio Paluch przegra, to wyrzuci w błoto wszystkie pieniądze, dla których popełniono te przestępstwa.

– Trudny wybór – orzekł Derry. – Że tak powiem, na czworo babka wróżyła.

– Czy to możliwe, żeby wiedział o ataku kolki? – spytał Jan Łukasz.

Po rozważeniu tej kwestii doszli do wniosku, że skoro chce postawić na konia u innych, to nie wie. Jan Łukasz zadzwonił jeszcze raz do tego samego znajomego bukmachera i doradził mu, żeby przyjął od Bostona tyle pieniędzy, ile może.

– No, a potem okaże się, cholera, że wszystkie inne konie odpadły, a Tomcio Paluch wygrał – powiedział ponuro, odkładając słuchawkę.


Wraz z Derrym pojechałem specjalnym pociągiem na wyścigi do Heathbury Park. Niebiosa sprzyjały organizatorom i fundatorom Pucharu Latarnika. Mroźny poranek był słoneczny i bezwietrzny, wprost wymarzony. Derry powiedział, że tak piękna pogoda z pewnością ściągnie tłumy i że, jego zdaniem, wygra Zygzak. Zwrócił uwagę na mój chory wygląd. Odparłem, że i tak wyglądam lepiej niż wczoraj. Dojechaliśmy do celu jak zwykle w duchu wzajemnej życzliwości i pomyślałem bez związku, czemu nie przeistoczyła się ona dotąd w trwałą przyjaźń.

To pierwsze słusznie przewidział. Tor Heathbury Park pękał w szwach. Wstąpiłem najpierw do biura Ondroya, sąsiadującego z pokojem, w którym ważono dżokejów, i zastałem tam tłumek ludzi, czekających, żeby zamienić z nim słowo, ale zauważył mnie w ciżbie i przywołał zapraszającym gestem.

– Cześć – powiedział obracając się w fotelu, żeby pogadać ze mną na boku. – Znów miałem kłopoty przez twojego narowistego pupila… ten Roncey to istna zaraza.

– Co zrobił?

– Zjawił się dziś o dziesiątej gotów się wściec, gdyby koń przyjechał choć minutę po dwunastej, a kiedy się dowiedział, że już tu jest, to też się wściekł i miał pretensje, że go nie zawiadomiono.

– Nie ma łatwego charakteru – przyznałem.

– To jeszcze nie wszystko. Około ósmej rano zadzwonił do mnie strażnik, że kręci się tu facet i chce się dostać do środka. Zaproponował mu jedną łapówkę, potem drugą, większą, i próbował też wśliznąć się niepostrzeżenie, kiedy strażnik kłócił się z którymś ze stajennych. Wyskoczyłem więc z domu na zwiad i rzeczywiście, jakiś przysadzisty osobnik obchodził od tyłu zabudowania stajenne szukając nie strzeżonego wejścia. Zaprowadziłem go przed stajnię i strażnik poświadczył, że to ten sam gość, więc spytałem go, kim jest i czego chce. Nie odpowiedział. Twierdził, że nie popełnił żadnego przestępstwa. Puściłem go. Nic mu nie mogłem zrobić.

– Szkoda.

– Chwileczkę. Kiedy się oddalił, podchodzi do mnie kierownik toru i z miejsca pyta: „A co tu robi Charlie Boston?”

– Co takiego?

– Właśnie. Myślałem, że to nazwisko coś panu powie. Ale jeżeli chciał dopaść Tomcia Palucha, to zabierał się do tego wyjątkowo niezręcznie.

– Ani sprytu, ani krzepy – powiedziałem. Spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Jeżeli to tylko Charlie Boston zagrażał Tomciowi Paluchowi, to czy pan odrobinę nie przesadził?

– Proszę przeczytać kolejny odcinek mojego sensacyjnego serialu w „Famie” – odparłem kpiarsko.

Roześmiał się i odwrócił na dobre do niecierpliwiącej się kolejki. Wyszedłem na wybieg dla koni rozmyślając o Bostonie i jego daremnych próbach dotarcia do konia. O Bostonie, który myślał za pomocą mięśni. W dodatku nie swoich, a cudzych. Kiedy jego chłopcy poszli na chorobowe, a Vjoersterod i Ross przenieśli się na tamten świat, został sam, bezbronny jak ostryga po otwarciu muszli.

Możliwe też, że ogarnęła go desperacja. Skoro usiłował przenieść pięćdziesiąt tysięcy funtów do innych bukmacherów, straciłby jak nic dziesięć razy tyle – ponad pół miliona – gdyby Tomcio Paluch wygrał. Krach nie z tej ziemi. Ewentualność wywołująca popłoch i skłaniająca do lekkomyślności z coraz gwałtowniejszą siłą, w miarę zbliżania się terminu gonitwy.

Doszedłem do wniosku, że Roncey powinien dzielić ze mną troskę o bezpieczeństwo konia i zacząłem go wypatrywać w tłumie. Rozglądając się na boki, skręciłem za róg i omal nie wpadłem na kogoś, kto stał przy tablicy „Wyniki z innych torów”. Już miałem przeprosić, kiedy spostrzegłem, kto to jest.

Gail.

Najpierw zobaczyłem w jej oczach zaskoczeniem a potem niepewność. Bardzo możliwe, że po mnie było widać to samo. Bardzo możliwe, że nasze spotkanie wstrząsnęło nią do głębi, tak jak i mną. Jednak gdybym się chwilę nad tym zastanowił, mógłbym przewidzieć, że przyjedzie na Puchar Latarnika, żeby zobaczyć, jak pobiegnie koń jej wuja.

– Ty? – odezwała się nieśmiało, tracąc nieco ze zwykłej pewności siebie.

– A to ci niespodzianka – odparłem beztrosko, choć wcale się tak nie czułem.

– Spodziewałam się, że cię zobaczę – powiedziała. Gładkie, kruczoczarne włosy Gail lśniły w słońcu, którego promienie złociły rysy jej miedzianobrązowej twarzy. Usta, które kiedyś całowałem, były różane. Ciało, które tak lubiłem nagie, okrywał turkusowy płaszcz. To już tydzień, pomyślałem bez uczucia. To już tydzień odkąd wyszedłem z pokoju hotelowego, zostawiając ją w łóżku.

– Wuj z ciotką przyjechali? – spytałem.

Towarzyska pogawędka. Ukrywanie rany, która nie zaczęła się jeszcze nawet zabliźniać. Nie powinienem w ogóle zostać zraniony. Sam sobie byłem winien. Nie miałem prawa się skarżyć.

– Są w barze. Gdzieżby indziej – odparła.

– Napijesz się czegoś? Potrząsnęła głową.

– Chcę się… wytłumaczyć. Widzę, że wiesz… muszę to wyjaśnić.

– Nie ma potrzeby. A może kawy?

– Posłuchaj.

Zesztywniałem cały, czując, że nawet usta same mi się zacięły. Zmusiłem się, żeby je rozerwać i narzuciłem sobie spokój.

– Dobrze.

– Czy już… czy twoja żona się z tobą rozwiedzie?

– Nie.

– Ach taaak – odparła z przeciągłym westchnieniem. – Wobec tego przepraszam, jeżeli miałeś przeze mnie nieprzyjemności. Ale dlaczego kazała cię śledzić, jeśli nie chce się z tobą rozwieść?

Spojrzałem na nią. Moja rana w okamgnieniu się podgoiła.

– O co chodzi – spytała. Odetchnąłem głęboko.

– Opowiedz mi, co się stało, kiedy się rozstaliśmy. Opowiedz mi o człowieku, który mnie śledził – poprosiłem.

– Zagadnął mnie na ulicy tuż przed hotelem.

– Jak wyglądał?

– Wydał mi się trochę dziwny. Jak by tu powiedzieć… sama nie wiem… zbyt wytworny, to jest chyba właściwe określenie, jak na prywatnego detektywa. Miał na przykład ubranie szyte na miarę. Zwróciłam też uwagę na nietutejszą wymowę i żółtawą cerę. Wysoki. Gdzieś około czterdziestki.

– Co powiedział?

– Powiedział, że twoja żona chce się rozwieść i że on się tym zajmuje. Poprosił mnie o… namacalny dowód.

– Rachunek z hotelu?

Skinęła głową, unikając mojego wzroku.

– Zgodziłam się po niego wrócić – powiedziała.

– Dlaczego to zrobiłaś? Nie odpowiedziała.

– Zapłacił ci za to?

– Mój Boże, Ty – wybuchnęła. – A czemu nie? Potrzebowałam tych pieniędzy. Widzieliśmy się tylko trzy razy, a przecież nie jesteś lepszy ode mnie, żyjesz z żoną tylko dlatego, że jest bogata.

– Tak – odparłem. A ile ci dał?

– Zaproponował mi pięćdziesiąt funtów i kiedy już się oswoiłam z myślą, że mi zapłaci, powiedziałam mu, żeby się zastanowił, bo twoja żona ma tyle pieniędzy, że stać ją na zapłacenie większej sumy za swoją wolność.

– I co potem?

– Powiedział, że jeżeli dostarczę mu wyczerpujących i wymownych informacji, podwyższy znacznie zapłatę.

– Umilkła, po czym trochę z zażenowaniem, a trochę wyzywająco, dodała: – Zgodził się w końcu zapłacić” mi tysiąc funtów.

Parsknąłem głośno, jakbym miał się roześmiać.

– Twoja żona nic ci nie mówiła? – spytała.

Potrząsnąłem przecząco głową.

– To chyba niemożliwe, żeby miał przy sobie tyle gotówki

– powiedziałem. – Zapłacił ci czekiem?

– Nie. Spotkaliśmy się później, pod moją szkołą, i wręczył mi brązową torbę z uszami… Piękne nowe banknoty, w paczkach. Dałam mu rachunek i powiedziałam mu… wszystko, co wiedziałam.

– Tak.

– Dlaczego zapłacił mi aż tyle, skoro ona nie chce rozwodu? – Ponieważ nie odpowiadałem, mówiła dalej. – Nie chodziło mi tylko o pieniądze… Myślałam, że ona chce się z tobą rozwieść, więc dlaczego, do diabła, miałabym ją powstrzymywać. Zapowiedziałeś, że jej nie opuścisz, ale gdyby to jej zechciało się porzucić ciebie, byłbyć wolny i moglibyśmy mieć dla siebie więcej niż kilka niedziel…

Pomyślałem, że być może kiedyś rozśmieszy mnie ironia tej sytuacji.

– To nie moja żona ci zapłaciła – odparłem. – Zapłacił ci ten człowiek. Nie zbierał dowodów zdrady, żeby moja żona mogła wystąpić o rozwód, ale po to, żeby mnie szantażować.

– Och! – jęknęła. – Och, nie, Ty! Mój Boże, tak mi głupio, przepraszam. – Oczy rozszerzyły jej się raptownie. – Więc pomyślałeś… pomyślałeś chyba… że cię sprzedałam!

– Niestety tak, byłem niemądry – powiedziałem przepraszająco.

– Wobec tego jesteśmy kwita – oznajmiła. Raz-dwa odzyskała pewność siebie. – Ile od ciebie wyciągnął? – spytała z pewną troską, ale bez szczerego zaniepokojenia.

– Nie żądał pieniędzy. Chciał, żebym co tydzień pisał dla „Famy” artykuł pod jego dyktando.

– Coś takiego. No, to chyba nie takie trudne.

– Robiłabyś projekty sukienek, gdyby wymuszono je na tobie groźbą?

– Ach.

– Właśnie. Ach! Dlatego sam powiedziałem o tobie żonie. Musiałem.

– I co… co ona na to?

– Zmartwiła się – odparłem krótko. – Przyrzekłem więcej się z tobą nie spotykać. Rozwodu nie będzie.

Wolno uniosła i opuściła ramiona.

– A więc to koniec – powiedziała.

Odwróciłem od niej wzrok, starając się opanować przeraźliwy żal, że to już koniec. Jutro była niedziela. Jutro była niedziela i mogłem ją spędzić jak chciałem, a niczego w świecie nie pragnąłem tak bardzo, jak ujrzeć Gail nagą i utulić ją do siebie, gładką i ciepłą, w półmroku…

– A więc dlatego ten człowiek wydał mi się taki nieprzyjemny, bo to szantażysta – powiedziała w zamyśleniu.

– Nieprzyjemny? Zachowuje się zwykle uprzedzająco grzecznie.

– Rozmawiał ze mną, jakbym była jakimś pełzającym robakiem. Nigdy bym mu nic nie powiedziała… tylko za pieniądze.

– Biedna Gail – powiedziałem współczująco. – On przyjechał z RPA.

Pojęła w czym rzecz i w jej oczach zapaliła się wściekłość.

– Teraz rozumiem. Obrzydliwy Afrykaner! Gdybym wiedziała, nigdy bym na to nie poszła. Naprawdę żałuję, że się na to zgodziłam.

– Nie pleć głupstw – przerwałem jej. – Ciesz się, że go tyle kosztowałaś.

Ochłonęła i roześmiała się.

– Ja przecież w życiu nie byłam w Afryce – powiedziała.

– Nie rozpoznałam jego wymowy, w ogóle się nad nią nie zastanawiałam. Idiotyczne, co?

Podszedł do nas jakiś bywalec w tweedowym garniturze w kratę i poprosił, żebyśmy się odsunęli, bo chce przeczytać wiadomości na tablicy za naszymi plecami. Odeszliśmy kilka kroków dalej i przystanęliśmy.

– A więc będziemy się czasem widywać na wyścigach – powiedziała.

– Pewno tak.

Przyjrzała się dokładnie mojej twarzy i spytała:

– Jeżeli naprawdę masz na to ochotę, to dlaczego… dlaczego jej nie rzucisz?

– Nie mogę.

– Ale moglibyśmy… przecież chcesz być ze mną. Wiem, że chcesz. Pieniądze to nie wszystko.

Uśmiechnęła się krzywo. A jednak mimo wszystko coś dla niej znaczyłem, skoro zdobyła się, żeby to powiedzieć.

– Będziemy się czasem widywać – powtórzyłem jak automat. – Na wyścigach.

Загрузка...