ROZDZIAŁ CZWARTY

W tenże poniedziałek, po południu, odbyło się śledztwo w sprawie Berta Checkova. Orzeczenie: nieszczęśliwy wypadek. Był pijany w trupa, oświadczyły maszynistki, które widziały, jak wypadł przez okno. Pijany w trupa.

A po spadnięciu na chodnik, już nie pijany, tylko trup.

Kiedy wszedłem do redakcji we wtorek rano, Jan Łukasz i Derry zastanawiali się, czy wybrać się na jego pogrzeb w środę.

– Croxley. Gdzie to jest? – spytał Derry.

– Niedaleko Watford – odparłem. – Na śródmiejskiej linii metra. Dojazd bezpośrednio do Farringdon Street.

– Czego nam, dziennikarzom, potrzeba, to stacji metra znacznie bliżej niż to sakramenckie Farringdon – stwierdził ponuro Derry. – Ten jeden cal na mapie to będzie trzy czwarte mili.

– Jeżeli się nie mylisz, Ty, to nie ma problemu – orzekł Jan Łukasz. – Powinniśmy chyba pojechać wszyscy.

Mrużąc oczy Derry przyjrzał się mapce metra w swoim kalendarzyku.

– Croxley. Za Watford. Miałeś rację – powiedział.

W Watford miałem kiedyś dziewczynę. Tę drugą. Wiele czasu spędziłem jeżdżąc linią śródmiejską metra, podczas gdy Elżbieta była przekonana, że zatrzymał mnie nawał pracy w redakcji. Poczucie winy i świadomość popełnionego oszustwa były starymi i dobrze znajomymi towarzyszami moich podróży. Z Watford, z Virginia Water, skądkolwiek.

– Ty! – usłyszałem natarczywy głos Jana Łukasza. – Hm?

– Pogrzeb jest o wpół do trzeciej. Na dojazd trzeba liczyć, no ile, godzinę…?

– Ja nie pójdę – odparłem. – Mam do napisania ten artykuł dla „Lakmusa”. Wywiady zabiorą mi jeszcze przynajmniej dwa dni.

– Wydawało mi się… – zaczął, wzruszając ramionami.

– Jakie tajniki zgłębiłeś do tej pory? – spytał Derry. Siedział z nogami zarzuconymi na biurko. We wtorki w niedzielnym piśmie nie było nic do roboty.

– Rodzinę Ronceyów. Tomcia Palucha – odparłem. Derry prychnął pogardliwie.

– Przedterminowy faworyt.

– Będziesz go polecał? – spytałem z zainteresowaniem.

– Raczej nie. Wprawdzie wygrał kilka gonitw, ale nie pokonał żadnego konia z klasą.

– Bert bardzo go zachwalał. Napisał niezwykle wymowny artykuł, żeby chwytać okazję, zanim nie zmniejszy się rozpiętość stawek. Napisał go w zeszły czwartek. Chyba tuż po opublikowaniu w kalendarzu wyścigów terminu tego handicapu. Artykuł ukazał się w jego gazecie już w piątek. Roncey pokazał mi wycinek. Powiedział, że Bert zadzwonił do niego po pijanemu.

Jan Łukasz westchnął.

– To przesądza sprawę. Skoro Bert go typował, to ja nie mam zamiaru oświadczył stanowczo Derry.

– A to dlaczego?

– Bo konie, które mocno typował Bert na długo przed gonitwą, prawie nigdy nie stawały później na starcie.

Jan Łukasz wyciągnął szyję, aż ścięgna nabrzmiały mu jak postronki, i pomasował wypukłą grdykę.

– Zawsze istnieje takie ryzyko – powiedział. – Może się zdarzyć każdemu.

– Mówisz to serio? – spytałem Derry’ego.

– Jak najbardziej. Współczuję ci z powodu tego artykułu dla „Lakmusa” i tak dalej – powiedział z uśmiechem – ale przewiduję, że mniej więcej wtedy, kiedy go opublikują, okaże się, że Tomcio Paluch został wycofany z Pucharu Latarnika.

Bawił się beztrosko gumką recepturką, a Jan Łukasz kartkował w roztargnieniu jakieś papiery. Ani jeden, ani drugi nie poczuł dreszczu, jaki przebiegł mi po plecach.

– Derry, jesteś tego pewien? – spytałem.

– Czego?

– Że Bert zawsze typował w dużych gonitwach konie, które potem nie startowały.

Derry pstryknął dwa razy gumką.

– Ściślej mówiąc, jeżeli zależy ci na ścisłości, to wytypował więcej takich koni niż ktokolwiek inny na tej ulicy i pod tym względem osiągnął szczyty, lub jeśli wolisz, doły, a w każdym razie był w tym konsekwentny przez cały zeszły rok. Robił wielki szum wokół konia, zalecał wszystkim natychmiast go obstawiać, a potem bach! – na dzień, dwa przed gonitwą skreślano go z listy startowej.

– Nie zauważyłem – - rzekł Jan Łukasz takim tonem, jak gdyby nie mogło się to zdarzyć bez jego wiedzy i zgody.

Derry wzruszył ramionami.

– Ale tak właśnie było – powiedział. – A jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś równie niepotrzebnego na temat tego nadętego Cannersleya z „Sunday Hemisphere”, to ma on dziwny zwyczaj typowania wyłącznie koni, których imiona zaczynają się na tę samą literę, co jego nazwisko. Widocznie cierpi na manię wielkości.

– Nabierasz nas – rzekł Jan Łukasz.

– Wcale nie – odparł Derry, potrząsając głową. – Nie myśl, że ja tu tylko siedzę i nic nie dostrzegam. Przecież czytam gazety.

– Pójdę po maszynę – powiedziałem nagle.

– A gdzie ją masz?

– Oddałem do czyszczenia – rzuciłem przez ramię w drodze do drzwi.

Tym razem maszyna była gotowa. Odebrałem ją i poszedłem dalej ulicą, do gazety Berta. Wjechałem windą na jego piętro. Przeszedłem przez ruchliwy dział redakcji sportowej. Zatrzymałem się przed biurkiem zastępcy kierownika działu sportowego, bywalca wyścigów i starego znajomego z baru.

– Ty! Można wiedzieć, co sprowadza do nas konkurencję?

– Bert Checkov – odparłem krótko.

Porozmawialiśmy o nim przez chwilę. Zastępca kierownika coś przede mną ukrywał. Zdradzały go niewyraźne miny, zawisające w powietrzu gesty, nieskutecznie tuszowane zakłopotanie. Mówił, że jest wstrząśnięty, zdruzgotany, strasznie przygnębiony śmiercią Berta. Mówił, że wszystkim będzie go brak, jego brak odczuje gazeta, że jego śmierć to dla wszystkich wielka strata. Kłamał jak z nut.

Nie dociekałem dlaczego. Spytałem ostrożnie, czy mógłbym zajrzeć do książki wycinków Berta, bo bardzo chciałbym przypomnieć sobie kilka jego artykułów.

Zastępca kierownika działu sportowego odparł uprzejmie, że nie mam się czego uczyć od Berta Checkova, a na dobrą sprawę od nikogo, ale zajrzeć, oczywiście, mogę, i zajął się znów swoją robotą. Przejrzałem półki z aktami stojące z boku pod ścianą i w końcu znalazłem trzy bruliony z papieru pakowego z wklejonymi wycinkami artykułów Berta.

Wyjąłem maszynę z walizeczki i odstawiłem ją na nie rzucającą się w oczy półkę. Trzy bruliony z wycinkami trafiły do walizeczki, chociaż musiałem ją ścisnąć, żeby się zamknęła, po czym, nie zatrzymywany przez nikogo, wyszedłem z budynku z przemyconym towarem.

Jan Łukasz i Derry wybałuszyli oczy na bruliony z wycinkami.

– Do licha! Jak je stamtąd wyniosłeś? I do czego są ci potrzebne? – spytał Derry.

– Derry będzie mógł teraz przystąpić do udowodnienia, że Bert zawsze typował w dużych gonitwach nie startujące konie.

– Zwariowałeś – powiedział z niedowierzaniem Jan Łukasz.

– Nie – zaprzeczyłem z ubolewaniem. – Jeżeli mam rację, to „Fama” jest o krok od odkrycia skandalu w rodzaju tych, na jakich żerujemy. Nakład naszej gazety eksploduje. A wszystko dzięki działowi sportowemu.

Zainteresowanie Jana Łukasza skoczyło raptownie od zera do maksimum.

– No, to nie trać czasu, Derry. Jak Ty mówi, że jest w tym skandal, to tak musi być.

Derry popatrzył na mnie z ukosa.

– Nasz pies od trufli znów chwycił trop, co? – spytał.

Zdjął nogi z biurka i z rezygnacją zabrał się do porównywania przepowiedni Berta z tym, co się zdarzyło naprawdę. Wyciągał coraz to nowe programy, roczniki i kalendarze wyścigów, a sporządzana przez niego lista stopniowo się wydłużała.

– Gotowe – oznajmił wreszcie. – Proszę bardzo, tak jak mówiłem. Te bruliony obejmują ostatnie trzy lata. Jeszcze półtora roku temu typował konie, które później wystartowały lub nie wystartowały, mniej więcej w tych samych proporcjach co reszta z nas, biednych patałachów. A potem zaczął nagle na potęgę typować konie, które w dniu wyścigu nie stawały na starcie. I zawsze w dużych gonitwach, na które przyjmuje się przedterminowe zakłady. – Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. – Jest dla mnie jasne, że nie może to być zwykły przypadek. Ale nie widzę w tym sensu.

– Ty? – zagadnął mnie Jan Łukasz.

– Ktoś tym manipulował – odparłem, wzruszając ramionami.

– Nie Bert – powiedział tonem, który zdradzał, że odrzuca taką ewentualność.

– Odniosę te bruliony, zanim spostrzegą, że ich nie ma – powiedziałem pakując je z powrotem do walizeczki.

– Ty! – wykrzyknął z irytacją Jan Łukasz.

– Powiem ci więcej, jak wrócę – odparłem.

W redakcji Berta nikt mnie nie zdemaskował. Odstawiłem bruliony na miejsce, odzyskałem swoją maszynę i podziękowałem zastępcy szefa działu sportowego za uprzejmość.

– Jeszcze tu jesteś? Myślałem, że wyszedłeś – powiedział i skinął mi przyjaźnie ręką. – Zawsze do usług.

– No i co – odezwał się zaczepnie Jan Łukasz, kiedy wróciłem do „Famy”. – Nie uwierzę, że Bert Checkov brał udział w jakichś kantach.

– Zaprzedał duszę – powiedziałem prosto z mostu. – Zrobił to, co mi odradzał.

– Bzdury.

– Sprzedał swoją rubrykę. Pisał co mu kazano.

– Nie Bert. Przecież to był dziennikarz i to ze starej gwardii.

Przyjrzałem się jego szczupłej twarzy. Zacięła się w wojowniczym uporze. Był nieugięty w lojalności wobec dawnego przyjaciela.

– No dobrze – powiedziałem wolno – a więc pisał, bo go do tego zmuszano.

Napięcie Mortona znacznie opadło i przestawiło się na inny tor. Nie przyłożyłby ręki do obnażania skandalu, za który ponosił odpowiedzialność stary przyjaciel, ale gotów był pójść na całość, żeby ujawnić taki, którego tamten padł ofiarą.

– Spryciuszek – mruknął pod nosem Derry.

– Kto go zmuszał? – spytał Jan Łukasz.

– Tego nie wiem. Przynajmniej na razie. Może uda się go znaleźć.

– Ale dlaczego?

– Na to już o wiele łatwiej odpowiedzieć. Ktoś przyjmował zakłady długoterminowe na pewniaka. Do Berta należało… Zmuszano go, żeby namawiał graczy do wyłożenia pieniędzy.

Obaj rozważali to, co powiedziałem. Zacząłem od początku, wyjaśniając im to dokładniej.

– Powiedzmy, że jakiś łajdak przejmuje totalizator. To jest możliwe, sami wiecie.

Derry uśmiechnął się szelmowsko.

– Powiedzmy, że jakiś łajdak wpada na byczy pomysł, jak zarobić na lewo, ale na pewniaka, a przy tym niewielkim nakładem wysiłku. Działa tylko podczas wielkich gonitw, na które przyjmowane są zakłady długoterminowe, bo żeby ryzyko mu się opłaciło, potrzebuje co najmniej trzech tygodni na zgarnięcie forsy. Wybiera odpowiedniego konia i zmusza Berta do wychwalania go pod niebiosa. Rozumiecie? Tak więc gracze wykładają pieniądze, a nasz łajdak przechwytuje wszystko, co do pensa. Nie potrzebuje zabezpieczenia na wypadek strat. Wie, że do tego nie dojdzie. Wie, że nie będzie żadnych wypłat za tego konia. Wie, że zostanie on skreślony z listy startowej przy lub po wpłaceniu za niego bezzwrotnej opłaty za start na cztery dni przed gonitwą. Piękny szwindel.

– A skąd on to wie? – spytał Derry po chwili milczenia.

– No właśnie – powiedziałem, wzruszając ramionami.

– Jeszcze jedna zagadka, którą musimy rozwikłać.

– Nie wierzę – oświadczył z powątpiewaniem Jan Łukasz.

– Wymyśliliście to wszystko tylko dlatego, że Bert typował konie, które później nie startowały.

Sceptycznym okiem Derry popatrzył na sporządzony przez siebie spis.

– Za dużo było tych nie startujących. Naprawdę – powiedział.

– Tak – potwierdziłem.

– Ale to przecież niemożliwe, żebyś wysnuł wszystkie te domysły wyłącznie na podstawie tego, co ci powiedziałem, zwykłego, rzuconego od niechcenia zdania…

– Rzeczywiście – przyznałem. – Było naturalnie coś więcej. Coś, co powiedział mi sam Bert w zeszły piątek, kiedy odprowadzałem go do redakcji. Chciał mi udzielić rady.

– Racja – powiedział Derry. – Ale nie powiedział jakiej.

– Powiedział. Właśnie, że powiedział. Z wielką powagą poradził mi, żebym nie zaprzedał duszy. Nie zaprzedał swojej rubryki.

– Nie może być – odezwał się Jan Łukasz. -

– Powiedział tak: „Najpierw cię kupują, a później szantażują”.

– Nie może być – powtórzył odruchowo Jan Łukasz.

– Był bardzo pijany. Gorzej niż zwykle. Powiedział, że rada, której mi udziela, to jego słynne ostatnie słowa. Wjechał windą na górę, przeszedł przez swój pokój, napił się whisky z piersiówki i zaraz potem wypadł przez okno.

Jan Łukasz przytknął piegowate palce do cienkich warg, a kiedy przemówił, jego głos, cichy i chrapliwy, wyrażał sprzeciw.

– Nie może być… Boże Święty!


Po wyjściu z redakcji wsiadłem do furgonetki i pojechałem do stajni wyścigowej w hrabstwie Berkshire, żeby przeprowadzić wywiad z dziewczyną, która doglądała najsłynniejszego konia zgłoszonego do Pucharu Latarnika.

Zygzak, startujący w wyścigach z przeszkodami, cieszył się ogromną sławą i popularnością, a jego imię, powszechnie znane, niezawodnie trafiało do nagłówków gazet, jednakże lada dzień można się było spodziewać, że jego blask zblednie, bowiem pierwszego stycznia kończył jedenaście lat. Przewidywałem, że Puchar Latarnika będzie ostatnim występem starego mistrza, którego szarżujące młode konie wkrótce wyeliminują z torów. Do momentu kiedy Bert z taką emfazą podkreślił znaczące różnice wagi, Zygzak nawet z narzuconym mu obciążeniem osiemdziesięciu i pół kilograma był bezsprzecznym faworytem w długoterminowych zakładach.

Mająca nad nim pieczę stajenna, Sandy Willis, odznaczała się sumiennością i oddaniem. Każde zdanie wypowiadane przez tę prostą, średnio inteligentną dwudziestokilkulatkę naszpikowane było jędrnymi stajennymi wyrażeniami, których używała bez żenady i które ujmująco kontrastowały z jej naturalną niewinnością. Pokazała mi Zygzaka z dumą właścicielki i potrafiła wymienić, co też zrobiła, wszystkie wyścigi, w których startował, odkąd przyszedł na świat. Powiedziała, że opiekowała się nim od samego początku, od chwili kiedy zjawił się na podwórzu jako długonogi, nie wypróbowany trzylatek. Nie miała pojęcia, co ze sobą zrobi, kiedy Zygzak przestanie biegać, bo wyścigi bez niego to już nie będzie to samo.

Zaproponowałem jej kawę albo herbatę w hotelu w Newbury, gdzie mógłbym ją podwieźć, ale podziękowała mi tłumacząc, że nie zdąży, bo po południu zaczyna pracę o czwartej. Opierając się o drzwi boksu Zygzaka opowiedziała mi o swoim życiu, z początku niepewnie, a potem bez wahania. Małżeństwo jej rodziców nie ułożyło się, oświadczyła. W domu ciągłe kłótnie, więc wyniosła się stamtąd bez żalu zaraz po skończeniu szkoły, stary był strasznym kutwą i skąpił na dom, a matka nic tylko jazgotała, gderała i zrzędziła, głównie na niego, ale na nią też, i na dwie młodsze siostry. Wszystko to razem nie do wytrzymania. Miała więc nadzieję, że Zygzak weźmie udział w biegu w Kempton w drugi dzień świąt, co da jej powód, żeby nie jechać do domu na Boże Narodzenie. Kochała swoją pracę, kochała Zygzaka, nic nie mogło się równać ze światem wyścigów konnych. Nie, nie śpieszyło się jej do małżeństwa. A jakby co, to chłopców zawsze dość się wokół kręciło. A zresztą jak można by chcieć zamienić Zygzaka na pranie, gotowanie i sprzątanie, zwłaszcza gdyby małżeństwo miało się okazać takie jak mamy z tatą…

Zgodziła się ze śmiechem pozować do zdjęcia, pod warunkiem, że Zygzak też na nim będzie, i powiedziała, że liczy na egzemplarz gratisowy „Lakmusa” od redakcji.

– Dostanie go pani – zapewniłem ją, postanawiając w duchu wliczyć koszty zakupu wszystkich gratisowych egzemplarzy do przysługujących mi prócz honorarium wydatków.

Pożegnałem się z nią i przeszedłem przez podwórze, żeby odwiedzić trenera Zygzaka, którego spotykałem prawie na każdych wyścigach. Był to rzeczowy facet po pięćdziesiątce, nie napuszony i żywiący niewiele złudzeń.

– Wejdź, Ty – zaprosił mnie. – Znalazłeś Sandy?

– Tak, dziękuję. Była bardzo rozmowna.

– To jedna z moich najlepszych stajennych – rzekł wskazując mi fotel i nalewając ze srebrnego dzbanka herbaty koloru mahoniu. – Z cukrem? – spytał. Potrząsnąłem przecząco głową. – Niewiele ma pod sufitem, ale za to jej konie zawsze wyskakują ze skóry.

– Matczyna miłość przeniesiona na konie – odparłem. Skosztowałem herbaty. Skrzywiłem się czując na języku goryczkę mocnego naparu.

Norton Fox nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty i pociągnął trzy długie łyki.

– Jeżeli opiszę ją w „Lakmusie”, to chyba nie zrobisz mi świństwa i nie wycofasz w ostatniej chwili Zygzaka z Pucharu Latarnika? – spytałem.

– Nie mam takiego zamiaru.

– Osiemdziesiąt i pół kilograma to odstraszające obciążenie – powiedziałem.

– Wygrał już niosąc osiemdziesiąt dwa kilo – odparł, wzruszając ramionami. – Nigdy nie nawalił w tym handicapie.

– Z ciekawości zapytam, co się stało z Brevity tuż przed gonitwą o tytuł mistrza przeszkód?

Fox cmoknął z irytacją.

– Możesz być pewien, że Zygzak nie zostanie wycofany w ostatniej chwili. A przynajmniej nie bez żadnego powodu, jak Brevity.

– Ta klacz była faworytką, prawda? – spytałem, wiedząc, że nią była, bo sprawdziłem to dokładnie w spisie Derry’ego.

Co się właściwie stało?

– W życiu nie byłem o nic tak wściekły – odparł Fox tonem, w którym pobrzmiewał jeszcze wyraźnie żal sprzed ośmiu miesięcy. – Wytrenowałem tę klacz, że lepiej nie można. Że lepiej nie można! Zawsze celowaliśmy przede wszystkim na gonitwę o tytuł mistrza przeszkód. Była u szczytu formy. Dałaby z siebie wszystko. No i co? Wiesz, co się stało? Potwierdziłem jej start na cztery dni przed gonitwą, a właściciel, zauważ, sam właściciel, zadzwonił w dwa dni potem do Weatherbych i odwołał to zgłoszenie. Wycofał klacz z wyścigu. Wyobrażasz to sobie? A na dodatek nie był nawet na tyle uprzejmy, albo raczej nie starczyło mu odwagi, żeby mnie o tym powiadomić, i dowiedziałem się dopiero wtedy, kiedy Brevity nie znalazła się na ostatniej przed gonitwą liście startowej. Oczywiście nie mogłem w to uwierzyć i rozwścieczony zadzwoniłem do Weatherbych, a ci powiedzieli mi, że Stary Dembley sam skreślił klacz z listy. Do tej pory nie wiem dlaczego. Strasznie się z nim pożarłem, a w odpowiedzi słyszałem tylko, że postanowił nie brać udziału, i tyle. W ogóle nie podał mi powodu. Żadnego, a ja tak wszystko dokładnie zaplanowałem i tak się naharowałem. Byłem taki wściekły, że kazałem mu zabrać swoje konie. No, bo jak można trenować konie komuś, kto robi ci coś takiego? Niemożliwe.

– Kto jest teraz jego trenerem? – zapytałem ze współczuciem.

– Nikt. Sprzedał wszystkie trzy, w tym także Brevity. Powiedział, że ma dość wyścigów, że skończył z tym.

– Masz może jeszcze jego adres?

– Słuchaj, Ty, nie zamieścisz chyba tego, co powiedziałem, w swoim łajdackim piśmidle.

– Nie – zapewniłem go. – Po prostu może się zdarzyć, że napiszę kiedyś artykuł o właścicielach, którzy wyprzedali konie.

– Mhm… owszem, jeszcze go mam. – Przepisał adres 7. księgi i wręczył mi go.

– Nie narozrabiaj – ostrzegł.

– Ty jesteś bezpieczny – zapewniłem. Rozrabianie stanowiło zawsze cel działalności Jana Łukasza, a często i mojej. Z tą różnicą, że ja dbałem o to, żeby nie skrupiło się to na moich znajomych i przyjaciołach. Jan Łukasz nie znał takich przeszkód. Nie liczył się z nikim, nawet z przyjaciółmi.

Kiedy wróciłem do domu, pani Woodward i Elżbieta oglądały dziennik. Pani Woodward szybko zerknęła na zegarek, bez powodzenia starając się zataić uczucie zawodu. Pokonałem ją o trzydzieści sekund, bo była za pół minuty szósta. Liczyła sobie nadgodziny za każde trzydzieści minut i traktowała to odrobinę nazbyt skrupulatnie. Nigdy nie darowała mi choćby pięciu minut. Gdybym zjawił się pięć po szóstej, musiałbym jej zapłacić za całe pół godziny. Rozumiałem, że nie kierowała nią wyłącznie pazerność na pieniądze. Była wdową, której kilkunastoletni syn marzył, żeby zostać lekarzem. O ile mogłem się zorientować, to szykowało się, że głównie ja umożliwię mu studia w akademii medycznej.

Wojna o punktualność toczyła się w atmosferze jak najdalej posuniętej uprzejmości i nikt się do niej nie przyznawał. Po prostu codziennie rano synchronizowałem nasze dwa zegary i swój na rękę z sygnałem czasu nadawanym przez radio i płaciłem z uśmiechem za każde spóźnienie. Pani Woodward witała mnie znacznie serdeczniej dziesięć po szóstej niż za dziesięć szósta, ale rano zjawiała się zawsze punktualnie o wpół do dziesiątej i ani minuty później. Żadne z nas nie wydało się przed Elżbietą, jak pilnie śledzimy zegar.

Pani Woodward, szczupła i silna, pochodziła z hrabstwa Lancashire, po czym pozostało niewiele śladów w jej wymowie, za to bardzo dużo w jej charakterze. Miała ciemne, siwiejące włosy, intensywnie piwne oczy i linię podbródka świadczącą o stanowczości, która pomogła jej przetrwać narzeczonego, który ją porzucił, oraz męża obiboka. Niewyczerpanie delikatna wobec Elżbiety, nigdy nie traciła cierpliwości, z wyjątkiem okazji, kiedy miała do czynienia z odkurzaczem, któremu zdarzało się dmuchnąć w momencie, kiedy powinien zassać.

W naszym mieszkaniu nosiła biały nylonowy fartuch, ze świadomością, że podnosi on ją w oczach gości do rangi pielęgniarki, ja natomiast uważałem, że nie jest to powód, żeby źle o niej myśleć. Zdjęła fartuch, powiesiła go, a ja podałem jej granatowy płaszcz, który nosiła dzień w dzień od co najmniej trzech lat.

– Dobranoc, panie Tyrone. Dobranoc, złotko – pożegnała się tak jak zwykle. A ja jak zwykle podziękowałem jej za przyjście i powiedziałem „Do zobaczenia jutro rano”.

– Udał ci się dzień? – spytała Elżbieta, kiedy pocałowałem ją w czoło. Jej głos zdradzał zmęczenie. Spiropancerz równomiernie poruszał jej pierś w górę i w dół, i mogła mówić bez trudności tylko przy wydechach.

– Pojechałem zobaczyć się z pewną dziewczyną w sprawie konia – odparłem z uśmiechem i opowiedziałem jej pokrótce o Sandy i Zygzaku.

Lubiła wiedzieć trochę o tym, czym się zajmuję, ale jej zainteresowanie bardzo prędko opadało, i po tylu latach potrafiłem dokładnie rozpoznać tę chwilę po minimalnym złagodzeniu napięcia mięśni wokół oka. Rzadko przyznawała się, że jest zmęczona i ma czegoś dość, ponieważ bała się że uznam ją za kapryśną zrzędę i pomyślę, że jest dla mnie zbyt wielkim ciężarem. Nie mogłem jej przekonać, żeby mówiła wprost: „Przestań, jestem zmęczona”. Obiecywała mi to, ilekroć o tym wspomniałem, ale nigdy tego nie robiła.

– Odwiedziłem czworo ludzi w związku z tym artykułem dla „Lakmusa” – powiedziałem. – Parę małżeńską posiadającą konia, potem właściciela i trenera w jednej osobie oraz dziewczynę pracującą w stajni. Niestety po kolacji powinienem się zabrać do pisania. Pooglądasz sobie telewizję beze mnie?

– Oczywiście…

Posłała mi ten swój śliczny, promienny uśmiech, który sprawiał, że gotów byłem zrobić dla niej wszystko. Przyłapywałem ją czasem na tym, że uśmiecha się sztucznie i z przymusem, ale żadnymi zapewnieniami nie udało mi się jej przekonać, żeby nie stosowała wobec mnie sztuczek, że nie wtrącę jej do szpitala, jeżeli się rozzłości, że nie chcę, żeby była aniołem cierpliwości, że jest ze mną bezpieczna, kocham ją i nie mogę bez niej żyć.

– Napijesz się? – spytałem.

– Z przyjemnością.

Nalałem dla niej i dla siebie „J and B” z tonikiem, zaniosłem jedną szklaneczkę i umocowałem we własnoręcznie wykonanym uchwycie, razem z zakrzywioną rurką do picia podchodzącą jej do ust. Za pomocą tego urządzenia mogła pić, kiedy i ile chciała, nie zachlapując przy tym prawie wcale pościeli. Skosztowałem ze smakiem jasną, przednią whisky i osunąłem się na wielki fotel przy łóżku Elżbiety, zrzucając z siebie zmęczenie po całodziennym podróżowaniu i zastępując je przyjemnym uczuciem, że jestem w domu. Miarowe, ciche dudnienie pompy działało jak zwykle usypiająco. Nasi goście z reguły zapadali przy niej w głęboki sen.

Oglądaliśmy przez telewizję bardzo trudny quiz i wspólnie udzieliliśmy błędnych odpowiedzi na większość pytań. Po programie poszedłem do kuchni i obejrzałem co pani Woodward przygotowała na kolację. Panierowaną flądrę, torbę mrożonych frytek, cytrynę. Duszone jabłka, krem mleczny. Ser cheddar, krakersy. Kulinarne poglądy pani Woodward nie całkiem pokrywały się z moimi. Odsuwając od siebie marzenia o krwistym befsztyku, usmażyłem na oleju frytki, a flądrę na maśle i wstawiłem swoją porcję do piekarnika, żeby nie ostygła, podczas gdy będę pomagał Elżbiecie w jedzeniu. Nawet przy nowym urządzeniu bloczkowym niektóre potrawy przysparzały jej trudności, na przykład flądra łatwo się rozpadała i Elżbiecie omdlewał przegub, więc kończyło się zwykle na tym, że sam ją karmiłem.

Zmyłem naczynia, zaparzyłem w kubkach kawy, przymocowałem kubek Elżbiety do uchwytu, a swój wraz z maszyną do pisania zaniosłem do pokoiku, który byłby przeznaczony dla dziecka, gdybyśmy je mieli.

Artykuł dla „Lakmusa” powstawał wolno, przy każdym sfuszerowanym zdaniu sumienie wypominało mi wysokość honorarium. Huntersonowie, rodzina Ronceyów, Sandy Willis. Bezbolesna wiwisekcja, rozkładanie na czynniki pierwsze, ale bez naruszenia całości. Pomyślałem z rezygnacją, że najłatwiej byłoby nie zostawić na nich suchej nitki. Przysłużyłoby się to pokupności „Lakmusa”. Nie przysłużyło natomiast mojemu sumieniu, a tym bardziej Huntersonom, Ronceyom i Sandy Willis. Opisać wszystko tak, żeby spodobało się ofierze – oto co pochłaniało czas.

Po dwóch godzinach złapałem sią na tym, że gapię się w ścianę i myślę wyłącznie o Gail. Z rozdzierającą wyrazistością przypomniałem sobie chwila po chwili nasze nieskrępowane pieszczoty na dywanie, czując we wszystkich członkach i żyłach drżenie pożądania. Nie miałem co udawać, że raz mi wystarczy, że dręczący mnie głód został zneutralizowany na więcej niż kilka dni. Doprowadzony do rozpaczy z powodu własnej słabości, wyobraziłem sobie, jakby to wyglądało w przyszłą niedzielę. Nagie ciało Gail, jędrne i pełne wdzięku. Jej uśmiech, kiedy trzymam dłonie na jej piersiach. Palce łaskoczące mnie nad pośladkami.

Nad moją głową ostro zabrzęczał dzwonek. Jeden raz – więc nic pilnego. Zawstydzony i ogłupiały, podniosłem się wolno z krzesła. Śniłem na jawie jak Ronceyowa. Zupełnie tak samo, albo nawet jeszcze gorzej.

– Przepraszam, Ty, że ci przerywam… – powiedziała potulnie.

Jak możesz, wyrzucałem sobie w duchu. Wiedziałem jednak, że nic mnie nie powstrzyma.

– Strasznie mi zimno w stopy.

Wyciągnąłem termofor, który całkiem wystygł. W dotyku jej stopy wydawały się ciepłe, ale to o niczym nie świadczyło. Krążenie krwi miała takie marne, że kostki i stopy bolały ją z zimna, jeżeli bez przerwy się ich nie ogrzewało.

– Dlaczego nie zawołałaś mnie wcześniej – zrobiłem jej wymówkę.

– Nie chciałam ci przeszkadzać.

– Możesz w każdej chwili – powiedziałem gwałtownie. – W każdej chwili.

Najlepiej dwadzieścia minut temu, dodałem w myślach. Przez dwadzieścia minut cierpiała z powodu zimnych stóp, a ja nie robiłem nic, tylko myślałem o Gail.

Napełniłem termofor i odprawiliśmy wieczorny rytuał. Natarcie spirytusem lekarskim. Mycie. Basen.

Mięśnie prawie zupełnie jej zanikły, tak że kości napinały skórę i trzeba było ostrożnie unosić ręce i nogi, bo w niektórych miejscach nacisk na nie urażał. Pani Woodward pomalowała jej dziś paznokcie u nóg, zamiast jak zwykle u rąk.

– Podoba ci się? – spytała. – To nowy odcień, ciemnoróżowy.

– Śliczny – pochwaliłem, kiwając głową. – Ładnie ci. Uśmiechnęła się zadowolona.

– Przyniosła mi go Sue. Kochana z niej dziewczyna. Sue i Ronald Davisowie mieszkali trzy domy od nas i dopiero od pół roku byli małżeństwem, co nadal rzucało się w oczy. Dawali upust swojej euforii, która i nam się udzielała. Sue rozmaitymi drobiazgami umilała czas Elżbiecie, a Ronald wykorzystując zdobytą w grze w rugby krzepę znosił na dół pompę, kiedy wyjeżdżaliśmy furgonetką.

– Bardziej mi pasuje do szminki niż tamten stary.

– Tak – zgodziłem się.

Kiedy się pobieraliśmy, miała kremową cerę i włosy błyszczące jak świeżo obrane kasztany. Opalone zwinne nogi i zgrabne ręce, śliczną figurę. Dojście do obecnego, trwałego stanu udręczyło ją zarówno duchowo, jak fizycznie i w którymś momencie druzgocących postępów choroby odniosłem wrażenie, że odebrałaby sobie życie, ale nawet to prawo decydowania o własnym losie zostało jej odebrane.

Nadal miała dobrą cerę, piękne brwi i oczy z długimi rzęsami, ale brązowe błyski w jej tęczówkach i włosach zszarzały, zupełnie jakby naturalne barwniki uszły z niej wraz z żywotnością. Na szczęście pani Woodward posługiwała się biegle szamponem i nożyczkami, a ja z dawien dawna opanowałem sztukę szminkowania ust, dzięki czemu Elżbieta zawsze ukazywała się ludziom starannie uczesana i zadbana, zachowując przynajmniej częściowo ogromnie ważną kobiecą pewność siebie.

Ułożyłem ją na noc, zmniejszając nieco tempo pracy pompy i otulając dokładnie wokół szyi, żeby zabezpieczyć od przeciągów. Spała w tej samej podpartej, półsiedzącej pozycji, w jakiej spędzała dzień, bo spiropancerz był zbyt ciężki i niewygodny, gdy leżała płasko, a poza tym wprowadzał wówczas za mało powietrza do jej płuc.

Uśmiechnęła się, kiedy pocałowałem ją w policzek.

– Dobranoc, Ty – powiedziała.

– Dobranoc, skarbie. Dziękuję za wszystko.

– Nie ma za co.

Nie śpiesząc się, pałętałem się po mieszkaniu, odłożyłem to i owo na miejsce, umyłem zęby, odczytałem to co napisałem dla „Lakmusa” i przykryłem maszynę pokrowcem. Kiedy wreszcie znalazłem się w łóżku, Elżbieta już zasnęła. Leżąc samotnie w pościeli rozmyślałem o Bercie, o koniach, które nie wystartowały, jak Brevity, w mistrzostwach przeszkodowych, i planując szczegółowo niedzielny artykuł dla „Famy”.

Niedziela.

Nieuchronnie i nieubłaganie wszystkie moje myśli pobiegły z powrotem do Gail.

Загрузка...