ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Widocznie Tonio nas wypatrywał, ponieważ otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na chodnik, zanim jeszcze wygramoliłem się z samochodu. Co prawda, długo się z tym grzebałem. Pokonane odurzenie zaczęło napływać falami z chwilą, kiedy nacisnąłem hamulce. A więc wcale nie pokonane. Tylko chwilowo opanowane.

Wreszcie wydostałem się na ulicę. Zrobiłem krok do przodu obchodząc bedforda i oparłem się o błotnik.

Tonio wybałuszył oczy z wyrazem kompletnego niedowierzania.

Jesteś pijany – powiedział.

– Święta racja.

– Co z Elżbietą? – spytał z niepokojem.

Skinąłem głową na furgonetkę i pożałowałem tego. Przytrzymałem się kurczowo bocznego lusterka. Nawet stojąc na chodniku przed jego domem, mogłem zostać oskarżony o prowadzenie pojazdu w stanie nietrzeźwym.

– Jak Boga kocham, Ty – powiedział. – Weź się w garść człowieku.

Spróbuj ty. Ja nie mogę – odparłem. Zmiażdżył mnie spojrzeniem, obszedł furgonetkę i otworzył tylne drzwi. Kiedy znalazł się w środku, usłyszałem jak zwraca się do Elżbiety. Starałem się ze wszystkich sił nie obsunąć się bezwładnie po błotniku do rynsztoka. Przyglądałem się bez zainteresowania, jak w pewnej odległości na tej samej ulicy wysiada z taksówki pasażer w prochowcu i przechodzi na drugą stronę do budki telefonicznej. Taksówka nie odjechała. Wiedziałem, że dalej nie pojadę, musiałem więc przekonać Tonią, żeby mnie wyręczył, albo znaleźć kogoś innego. Nie ma co się łudzić, myślałem, że wysiłkiem woli można zachować trzeźwość. To niemożliwe. Przeklęty stary gracz alkohol atakuje podstępnie w chwili, kiedy wydaje ci się, żeś go pokonał. U mojego boku pojawił się Tonio.

– Usiądź na siedzeniu obok kierowcy – powiedział. - I daj mi kluczyki, żeby nikt ci nie mógł zarzucić, że w takim stanie prowadziłeś samochód. Odwiozę was do kliniki. Ale musicie niestety zaczekać z dziesięć minut, bo jest jeszcze u mnie pacjent i muszę wypisać receptę… Rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Wszystko.

– No to wsiadaj. – Otworzył mi drzwi i przytrzymał ramię, kiedy się zachwiałem. – Gdyby Elżbieta mnie potrzebowała, daj znać klaksonem.

– Dobrze.

Usiadłem na siedzeniu. Osunąłem się i odchyliłem głowę w tył. Powolutku zaczął mnie morzyć sen.

– Dobrze się czujesz? – spytałem Elżbiety.

Głowę miała za moimi plecami. Usłyszałem, jak szepcze cichutko:

– Tak.

Pompa mruczała rytmicznie, działając jakby w zmowie z whisky. Nie potrzebowałem się już spieszyć. Tonio miał nas odwieźć… Elżbieta była bezpieczna. Moje znużone powieki opadły. Zanurzyłem się w otchłań, wirującą i chaotyczną. To nawet dość przyjemne uczucie, tylko nie należy mu się przeciwstawiać.

Tonio otworzył drzwiczki i obudził mnie, potrząsając za ramię.

– Wypij to – powiedział, podając mi kubek z kawą. – Za chwileczkę wracam.

Wrócił do domu, podpierając drzwi wejściowe kutą w żelazie miniaturą wieży w Pizie. Kawa była mocna i słodka, ale za gorąca. Z przesadną ostrożnością postawiłem kubek na podłodze. Wyprostowałem się, pragnąc, żeby ból przygniatający mi barki zelżał i minął, ale miałem w sobie tyle najstarszego znanego ludzkości środka znieczulającego, że nie czułem go wyraźnie.

Tylko raz w życiu byłem tak pijany, i to nie tego dnia, kiedy powiedziano mi, że Elżbieta umrze, ale cztery dni potem, kiedy dowiedziałem się, że będzie żyć. Wlałem w siebie niepoliczoną ilość podwójnych whisky, prawie nic przedtem nie jedząc przez cały tydzień. To dziwne, że wspominałem obłędną szczęśliwość tamtego wieczoru, bo przecież nie oznaczał on wcale kresu udręki, a dopiero początek trwających lata jałowych zmagań z cierpieniem…

Przyłapałem się na tym, że gapię się bezmyślnie w boczne lusterko. Pomyślałem ogłupiały, że gdybym się spuk… skupił z całych sił, to udałoby mi się zobaczyć, co w nim widać. Bezsensowna gra. Drażniło mnie, że nie widzę wyraźnie, kiedy chcę. Wpatrywałem się uporczywie w lusterko, czekając na pomyślny koniec spowolnionego procesu wyostrzania się wzroku. Wreszcie, uśmiechając się z absurdalnym triumfem, zobaczyłem obraz odbity w lusterku. Nic specjalnego. Niepotrzebnie się fatygowałem. Jakaś taksówczyna stojąca przy krawężniku. Ktoś do niej właśnie wsiadał, jakiś facet w prochowcu.

W prochowcu?

W prochowcu!

W mojej ospałej głowie zabrzęczały cicho dzwonki alarmowe. Otworzyłem drzwiczki i wygramoliłem się na chodnik, potrącając po drodze nogą kubek i rozlewając kawę. Opierając się z boku o furgonetkę, spojrzałem w kierunku taksówki. Nie odjeżdżała. Stała naprzeciw budki telefonicznej. Tej, z której dzwonił do kogoś facet w prochowcu.

Powiadają, że nagła, przytłaczająca katastrofa działa otrzeźwiająco, ale to nieprawda. Zataczając się na chodniku, dotarłem do drzwi Tonią i stanąłem na stopniu. Zupełnie zapomniałem o klaksonie. Zastukałem masywną kołatką w drzwi i głośno go wezwałem. Pojawił się na szczycie schodów, prowadzących do jego gabinetu na pierwszym piętrze i mieszkania piętro wyżej.

– Cicho bądź, Ty – powiedział. Już niedługo.

– Koś… ktoś nas śledził – powiedziałem. – To niebezpieczne.

Pomyślałem stropiony, że mnie nie zrozumie. Nie pojmie, o czym mówię. Nie wiedziałem od czego zacząć wyjaśnienia. Ale widocznie Elżbieta powiedziała mu dostatecznie dużo.

– Ach tak. Dobrze, zejdę za chwilę.

Jego głowa zniknęła za załomem schodów, a ja obróciłem się chwiejnie, żeby jeszcze raz spojrzeć na ulicę. Taksówka stała wciąż w tym samym miejscu. Światła wygaszone, a więc nie do wynajęcie. Po prostu stała i czekała. Czekała, żeby pojechać za nami, kiedy wyruszymy. Czekała, żeby przekazać Vjoersterodowi, dokąd pojechaliśmy.

Zatrząsłem się z bezsilnego gniewu. Więc jednak Vjoersterod nie był przekonany, że pałka Rossa i groźby wobec Elżbiety zapewnią na zawsze moją potulność. Zostawił na straży przed moim domem faceta w prochowcu. Na wszelki wypadek. Nie zauważyłem go. Byłem tak pijany, że nie mogłem nic zauważyć. A teraz – proszę. Deptał nam po piętach.

Załatwię go, pomyślałem z wściekłością. Załatwię go na amen.

Po schodach zaczął schodzić Tonio, prowadząc chudego, zgarbionego staruszka, który oddychał chrapliwie przez otwarte usta. Wolno zeszli na dół. Tonio podtrzymywał go pod rękę, kiedy mnie mijali, a potem pomógł mu przejść przez próg i pokonać schodek. Z rovera stojącego tuż za moim bedfordem wysiadła sędziwa prawie jak on staruszka.

Tonio doprowadził do niej swojego pacjenta, pomógł mu wsiąść do auta i wrócił do mnie.

– Woli przyjeżdżać wieczorem – wyjaśnił. Mniej spalin i łatwiej zaparkować.

– Lord For…For coś tam – powiedziałem.

– Forlingham – dopowiedział Tonio ze skinieniem głowy. – Znasz go?

– Przychodził na wyścigi. Biedny staruszek. – Spojrzałem oszołomionym wzrokiem na ulicę. Widzisz tę taksówkę?

– Tak.

– Jechała za nami.

– O! Więc ty zawieziesz Elżbietę do kliniki, a ja zatrzymam taksówkę. – Omal nie parsknąłem śmiechem, ale skończyło się na absurdalnym piśnięciu. – Wiesz jak najłatwiej zwichnąć rękę? Powiem ci… machając na taksówkę.

– Jesteś pijany – powiedział Tonio. – Zaczekaj, przebiorę się. – Miał na sobie fartuch lekarski, w którym wyglądał tak młodo i czarująco, jak piosenkarz. – Możesz zaczekać?

Machnąłem zamaszyście ręką we wspaniałomyślnym geście.

– To taksówka na mnie czeka! – zapewniłem uroczyście. Poszedł się przebrać. Dobiegał mnie głuchy, niezawodny stukot pompy Elżbiety. Zastanawiałem się, czy pójść do niej i dodać jej otuchy, ale doszedłem do wniosku, że w tym stanie pewnie bym nie zdołał. Forlinghamowie uruchomili samochód i odjechali. Taksówka wciąż czekała.

Z początku sądziłem, że to, co zobaczyłem zaraz potem, jest zwidem, halucynacją, urojeniem. Że to niemożliwe. Że ja śnię. Jednakże tym razem nic mi się nie przywidziało. Zza rogu skręcił gładko, podjechał łagodnie do krawężnika i zatrzymał się za taksówką rolls-royce Silver Wraith, własność wypożyczalni samochodów „Lucullus”.

Z taksówki wysiadł facet w prochowcu i zameldował się przy rollsie. Po dwóch minutach wsiadł z powrotem do taksówki, która następnie odjechała.

Tonio, ubrany w czarny sweter zamiast lekarskiego fartucha, zbiegał chyżo po schodach i zatrzymał się przy mnie.

– No to jedziemy – powiedział.

– Dziwisz…Widzisz tego rollsa, tam, gdzie stała taksówka? spytałem, kładąc mu niezgrabnie rękę na ramieniu.

– Tak.

– Siedzi w nim człowiek, który… – zacząłem mówić starannie. – O Boże, mąci mi się w głowie… który, powiedział, że… zabije… Elżbietę, jeżeli nie zrobię tego, co każe… więc… może zabije… może nie… ale nie wolno zyry… ryzykować. Zabierz ją… zabierz… Ja mu nie dam… za wami jechać.

– Jak to zrobisz? – spytał Tonio beznamiętnie. Spojrzałem na miniaturę wieży w Pizie przytrzymującą otwarte drzwi.

– Wezmę to.

– Jest ciężka – sprzeciwił się widząc, w jakim jestem stanie.

– O Jezu, nie upieraj się – powiedziałem słabym głosem.

– Chcę, żeby pojechała tam, gdzie jej nie znajdą. Proszę cię… proszę jedź… jedź już, Tonio. Tylko ruszaj powoli.

Stał niezdecydowany, ale w końcu zrobił ruch w kierunku drzwi.

– Pamiętaj, że jako trup na nic się Elżbiecie nie przydasz

– przestrzegł mnie.

– Pewnie.

– Daj mi swoją marynarkę – powiedział niespodziewanie.

– Pomyślą, że to ty jedziesz furgonetką.

Zdjąłem posłusznie marynarkę, a on włożył ją na siebie. Wisiała na nim, bo był ode mnie niższy, ale miał podobne, ciemne włosy. Z daleka mogli go wziąć za mnie.

Tonio zademonstrował tamtym bardzo wyraziście mój pijacki chód i w drodze do fotela kierowcy zatoczył się, przelatując z tyłu na furgonetkę. Roześmiałem się. A więc byłem aż tak pijany.

Uruchomił silnik i wolno odjechał. Patrzyłem, jak wykonuje artystyczny manewr w poprzek ulicy i z powrotem. Ten człowiek odznaczał się wybitną inteligencją.

W głębi ulicy rolls ruszył z miejsca. Pomyślałem mgliście ze trzeba go koniecznie powstrzymać. Nie pozwolić mu niszczyć naszego życia ani życia innych ludzi. Ktoś kiedyś musiał to zrobić. Chociażby teraz, na ulicy Welbeck Street żelazną wieżą do podpierania drzwi. Tylko ta jedna myśl docierała do mojej świadomości. Powstrzymać go za wszelką cenę!

Schyliłem się i podniosłem krzywą wieżę, chwytając za dwa górne piętra. Tak jak uprzedzał Tonio, była ciężka. Aż przeszył mi potłuczone mięśnie ostry ból. Wiedziałem, że jutro da mi się ona strasznie we znaki. Niech tam. Skutki byłyby jeszcze straszniejsze, gdybym ją teraz odłożył… albo nie trafił.

Rolls zbliżał się tak wolno, jak Tonio odjechał. Gdybym był trzeźwy, miałbym tyle czasu, ile dusza zapragnie. A stało się tak, że źle obliczyłem jego prędkość i o mały włos go nie przepuściłem.

Zejdź ze schodka. Nie potknij się. Przejdź przez chodnik. Prędzej. Trzymając oburącz żelazną wieżę zatoczyłem nią koło, jakbym rzucał młotem, zapominając zwolnić uchwyt. Jej rozpędzona masa pociągnęła mnie za sobą. I chociaż Ross dostrzegł mnie w ostatniej chwili i chciał skręcić, ciężka podstawa wieży uderzyła dokładnie tam, gdzie celowałem. W sam środek przedniej szyby. Pijacki fart!

Trzask, warstwowa szyba popękała promieniście. Srebrzysta gwiazda zasłoniła Rossowi widok. Wielki samochód skręcił gwałtownie na środek ulicy, a potem, kiedy Ross nacisnął hamulec, do krawężnika. Zapiszczały opony, samochód zazgrzytał od wstrząsu. Rolls zatrzymał się ukośnie do chodnika, z tyłem wysuniętym na jezdnię, i aż się prosił, żeby się nim zainteresowała policja. Nie pojawił się jednak żaden policjant gotów okazać zainteresowanie. Wielka szkoda. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie zatrzymano za pijaństwo, chuligaństwo i zakłócanie spokoju…

Zaraz po zadaniu ciosu odbiłem się od gładkiego boku wielkiego samochodu i padłem jak kłoda na jezdnię. Rolls zatrzymał się i o to mi chodziło. Dopiąłem swego. Żadna wyraźna myśl, żeby ratować własną skórę nie przebiła się przez mgłę spowijającą mi mózg. Nie pamiętałem, że masywne drzwi Tonią stoją otworem zaledwie kilka kroków ode mnie. Nogi miałem jak z galarety. Ulica zaczęła wirować wokół mnie i nie kwapiła się z wyprostowaniem.

Podniósł mnie Ross. Ross z pałką. Przestałem już dbać o to, jaki zrobi z niej użytek, a zresztą nie dowiedziałem się, co zamierzał, bo tym razem uratowało mnie nagłe pojawienie się grupki ludzi w strojach wieczorowych, którzy wyszli na ulicę z sąsiedniego domu. W ich wesołych, radosnych głosach dźwięczał udany wieczór, a na widok rollsa natychmiast dali głośny wyraz swojemu współczuciu z powodu jego pożałowania godnego stanu.

– Coś takiego, czy potrzebujecie panowie pomocy…?

– Mamy kogoś wezwać…policję czy co?

– Może panów podwieźć…?

– Albo zadzwonić do warsztatu?

– Nie, dziękuję – odparł Vjoersterod najbardziej czarującym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. – To bardzo miło z państwa strony… ale poradzimy sobie.

Ross postawił mnie na nogi, przytrzymując kurczowo za ramię.

– Mieliśmy trochę kłopotów z moim siostrzeńcem – wyjaśnił Vjoersterod. – Niestety, za dużo wypił… ale zawieziemy go do domu i wszystko będzie dobrze.

Tamci wydali współczujące pomruki. Zaczęli się zbierać do odejścia.

– Nieprawda – krzyknąłem. – Oni mnie zabiją.

Wyszło to niewyraźnie i zbyt melodramatycznie. Przystanęli, wszyscy naraz obdarzyli Vjoersteroda współczującymi, nieco zakłopotanymi uśmiechami i ruszyli dalej.

– Ej – zawołałem. – Weźcie mnie ze sobą. Nic z tego. Nawet się nie obejrzeli.

– Co teraz? – spytał Ross Vjoersteroda.

– Tu go nie możemy zostawić. Ci ludzie nas zapamiętają.

– Do samochodu?

Kiedy Vjoersterod skinął głową, Ross pchnął mnie w stronę limuzyny, wykręcając mi prawą rękę. Zamachnąłem się na niego lewą, lecz całkiem chybiłem. Widziałem podwójnie, stąd moje trudności. Można powiedzieć, że wspólnymi siłami wrzucili mnie na tył wozu, gdzie rozwaliłem się jak długi, osuwając się częściowo z siedzenia i pieniąc się z wściekłości, że wciąż nie mogę się otrząsnąć z porażającego alkoholowego otępienia. Dzwoniło mi w głowie, jak po narkozie u dentysty. Tyle tylko, że wcale się nie rozbudzałem, nie było widno ani nie czułem w ustach smaku krwi. Po prostu miałem uporczywe, przedziwne uczucie, że równocześnie, nie na przemian, jestem przytomny i nieprzytomny.

Ross usunął kilka najgorzej potrzaskanych kawałków przedniej szyby i uruchomił samochód.

Siedzący przy nim Vjoersterod przechylił się przez oparcie fotela i spytał niedbale:

– Dokąd, panie Tyrone? Którędy do pańskiej żony?

– W koło, w koło, w koło, kręćcie się wesoło – wymamrotałem niewyraźnie. – I wam też życzę dobrej nocy.

Puścił wiązankę przekleństw, znacznie lepiej pasujących do jego osoby, niż dostojna gadanina, którą się zwykle posługiwał.

– To na nic – powiedział z niesmakiem Ross. – Nie powie nam, chyba że go rozniesiemy na strzępy, a nawet wtedy… jeżeli to z niego wyciągniemy… co nam to da? Nigdy nie będzie dla pana pisał. Na pewno.

– Ale dlaczego? – upierał się Vjoersterod.

– No, bo tak. Zagroziliśmy, że zabijemy mu żonę. Ugiął się? Tak, ale dopóki tam byliśmy. Ledwieśmy stamtąd wyszli, od razu zabrał się do jej przenosin. Śledzimy go, znajdujemy ją, a on znów ją usuwa… To może się ciągnąć bez końca. Właściwie pozostaje nam już tylko zabić ją, ale jeżeli to zrobimy, nie będzie go czym usadzić. Więc tak czy siak, nie będzie dla pana pisał.

Celująco, powiedziałem głupkowato w duchu. Mistrzowskie podsumowanie sytuacji. Najwyższa klasa.

– Nie przylałeś mu dość mocno – oskarżył go Vjoersterod, wymigując się od sprzeczki.

– Przylałem.

– Niemożliwe.

– Proszę sobie przypomnieć, że chłopcy Bostona też nie zrobili na nim wrażenia – tłumaczył cierpliwie Ross. – Są tacy, co reagują, i są tacy, co nie reagują na taki wycisk. Ten akurat nie. To samo z prośbami. To samo z alkoholem. Zwykle wystarcza jedna metoda. Tym razem dla pewności użyliśmy wszystkich trzech. I co nam to dało? W ogóle nic. Podobnie jak w zeszłym roku z Guntherem Braunthalem.

Vjoersterod chrząknął. Zastanawiałem się bez związku, jaki los spotkał Gunthera Braunthala. Doszedłem jednak do wniosku, że wolę nie wiedzieć.

Nie mogę pozwolić, żeby to mu się upiekło – powiedział Vjoersterod.

– Tak jest – zgodził się Ross.

– W Anglii nie lubię ich likwidować – ciągnął Vjoersterod z irytacją. – Za duże ryzyko. Wszędzie pełno ludzi.

Proszę zostawić to mnie – rzekł spokojnie Ross.

Usiadłem z wysiłkiem, podpierając się rękami. Wyjrzałem przez boczne okno. Migały za nim światła, zlewając się w jeden wielki wir. Z powodu rozbitej przedniej szyby nie jechaliśmy szybko, ale zimne podmuchy wiatru wpadały do samochodu, więc marzłem, mając tylko bawełnianą koszulę. Pomyślałem, że za chwilę, kiedy ciut-ciut rozjaśni mi się w głowie, otworzę drzwi i wytoczę się z samochodu. Nie jechaliśmy szybko… gdybym zaczekał na odcinek głównej ulicy, gdzie są ludzie… ale nie mogłem za bardzo zwlekać. Nie chciałem, żeby Ross zajął się moją likwidacją.

Vjoersterod obrócił się w moją stronę.

– Sam jest pan sobie winien, panie Tyrone. Nie trzeba było wchodzić mi w drogę. Trzeba było wykonać moje polecenia. Dałem panu taką możliwość. A pan postąpił nierozsądnie.

Bardzo, bardzo nierozsądnie. Więc teraz oczywiście pan za to zapłaci.

– Hę? – spytałem.

Jeszcze nie wytrzeźwiał. Nie rozumie – wtrącił Ross. Nie jestem taki pewien. Pomyśl, czego dokonał w ciągu minionej godziny. Ma strasznie mocny łeb.

Spostrzegłem nagle coś za szybą. Znajomy widok, powszechnie znany. Ptaszarnia w Regent’s Park, spiczasta, kanciasta druciana siatka naprzeciwko głównego wejścia do zoo. Byłem już tu z Vjoersterodem. Przyszło mi na myśl, że ma gdzieś w pobliżu kwaterę. Że wiezie mnie tam, gdzie mieszka. Nie chodziło o sąsiedztwo zoo. Rzecz w tym, że niecałą milę stąd znajdowała się klinika, do której Tonio zawiózł Elżbietę, i tędy się do niej jechało.

Ogarnęło mnie dzikie przerażenie i przez chwilę sądziłem, że wygadałem Vjoersterodowi, dokąd jechać, ale zaraz potem uprzytomniłem sobie, że jednak nie. Był mimo to stanowczo za blisko kliniki. Stanowczo za blisko. A jeżeli w drodze do domu przejedzie koło niej i zobaczy mojego bedforda… może nawet na jego oczach wyniosą z niego Elżbietę… Mógłby się rozmyślić i zabić ją, a mnie darować życie… tego bym nie zniósł, to byłoby ponad moje siły.

Musiałem odwrócić jego uwagę.

– Vjoersterod i Ross, Vjoersterod i Ross – powiedziałem najwyraźniej, jak tylko mogłem.

– Co?! – wykrztusił Vjoersterod.

Zaskoczony Ross zjechał samochodem na środek ulicy, naciskając jednocześnie hamulec.

– Wracajcie do Afryki Południowej, zanim dobierze się do was policja.

Vjoersterod obrócił się i wpatrywał we mnie. Ross zamiast na jezdnię, patrzył w lusterko. Mimo to włączył kierunkowskaz do skrętu w prawo, gdzie droga wiodła przez most nad kanałem i wypadała z Regent’s Park. Przy tej drodze, pół mili stąd znajdowała się klinika.

– Powiedziałem władzom wyścigowym – oznajmiłem desperacko. – Powiedziałem władzom… wszystko, co o was wiem. W tę środę. Powiedziałem w redakcji… wydrukują wszystko w niedzielę. Więc też mnie popamiętacie, popamiętacie mnie…

Ross szarpnął kierownicę, wchodząc szeroko w zakręt. Całkowicie nieskoordynowanym ruchem zarzuciłem mu ręce przez głowę i zacisnąłem mu je mocno na oczach. Puścił kierownicę i obiema dłońmi próbował mi je oderwać. Samochód zadygotał, wypadając w połowie z zakrętu, i przeciął ukosem jezdnię, obierając najkrótszą drogę do kanału.

Vjoersterod krzyknął jak opętany i uczepił się z całych sił mojej ręki, aleja byłem co najmniej równie zapamiętały jak on. Jeszcze mocniej przyciągnąłem do siebie głowę Rossa, a przecież przez nich byłem tak pijany, że nie dbałem o to, gdzie i w jaki sposób dojdzie do kraksy.

– Hamuj! – wrzasnął Vjoersterod. – Hamuj, idioto!

Ross nacisnął pedał. Nie widział, co robi. Trafił stopą na pedał gazu.

Limuzyna skoczyła przez chodnik i popędziła po trawie. Skarpa, porośnięta gdzieniegdzie młodymi drzewkami, opadała zrazu łagodnie, a potem stromo do kanału. Samochód otarł się bokiem o jakiś pień i odbił się od niego wpadając na drzewko, które skosił jak trawę.

Yjoersterod chwycił za kierownicę, ale ciężka limuzyna zjeżdżała już w dół i to z szybkością uniemożliwiającą zmianę kierunku. Kierownica obróciła się i wymknęła mu z ręki przy wstrząsie, z jakim przednie koło uderzyło w następne drzewo i skręciło w bok. Gałęzie trzaskały wokół samochodu, drapiąc i dźgając lśniącą karoserię. Vjoersterod wymacał w schowku na rękawiczki pałkę, obrócił się na siedzeniu i z wywołaną strachem wściekłością zaczął mnie walić po ręce.

Puściłem Rossa. Już i tak zdecydowanie za późno, zarówno na ocenę sytuacji, jak i na jej opanowanie. Sięgał właśnie do ręcznego hamulca, kiedy rolls złamał ostatnie drzewko na swej drodze i wpadł do kanału.

Samochód zatoczył się konwulsyjnie przy zderzeniu z wodą, miotając mną na tylnym siedzeniu jak szmacianą lalką, a na przednim rzucając Vjoersteroda i Rossa na siebie. Przez roztrzaskaną przednią szybę natychmiast zaczęła się wlewać woda, wypełniając samochód ze zgubną szybkością.

Jak się stąd wydostać… W nagłych ciemnościach macałem ręką, szukając klamki, ale bezskutecznie, nie wiedziałem, gdzie jest teraz góra, a gdzie dół. Nie wiedziałem, czy samochód tonie tyłem czy przodem… Nie wiedziałem nic prócz tego, że tonie.

Vjoersterod podniósł krzyk, kiedy zaczął pogrążać się w wodzie. Cały czas młócił ręką bijąc mnie. Czułem, że nadal trzyma w niej pałkę. Wyrwałem mu ją i uderzyłem mocno tam, gdzie zdawało mi się, że znajduje się tylne okno. Niestety trafiłem w materiał. Macając wokół siebie w szaleńczym popłochu, wyczułem nad sobą szybę i uderzyłem w nią.

Pękła. Była warstwowa i twarda. Przekląłem producentów rolls-royce’ów za jakość ich wyrobu. Uderzyłem jeszcze raz. Nie mogłem się porządnie zamachnąć. I jeszcze raz. Wybiłem dziurę. Popłynęła przez nią woda. Nie gwałtownie wprawdzie, ale za szybko. Okno znajdowało się pod powierzchnią kanału. Jednak nie głęboko. I jeszcze raz. Łup, łup. Powiększyłem dziurę, lecz wciąż niewystarczająco… Lała się przez nią na mnie woda, a ta napływająca od dołu sięgała mi już lodowatą falą powyżej pasa.

Wspaniale umierać, gdy się jest pijanym w trupa, pomyślałem. A kiedy umrę, w ziemi mnie nie grzebcie, tylko w alkoholu zakonserwujcie… Trzasnąłem pałką w okolice dziury. Chybiłem. Ręka przeszła mi swobodnie przez dziurę. Uczułem dotyk powietrza. Co za idiotyzm! Co za bezsens! Utonąć w Regent’s Canal w takiej płytkiej wodzie!

Wyciągnąłem rękę do środka i uderzyłem jeszcze raz. Nic z tego. Za dużo wody, za dużo whisky. Jednej wokół mnie, drugiej we mnie. Nie mogłem zebrać sił ani myśli. Odpływałem rzeką śmierci… wybacz Elżbieto.

Nagle oświetliły mnie z góry światła. Halucynacje, pomyślałem. Czary, mary, nie do wiary. Śmierć to oślepiające białe światło, łomot i trzask, spadająca woda, szkło, wołania i ramiona, chwytające, ciągnące i unoszące w górę… w górę… na swobodny zimny wiatr…

– Czy są tam jeszcze jacyś ludzie w samochodzie? – zapytał ktoś. Głośno, natarczywie, przemawiając do mnie. Mieszkaniec Ziemi. Jego głos mówił mi, że żyję. Kazał mi:się ocknąć i odezwać się. Nie mogłem się z tą myślą oswoić. Zamrugałem głupkowato oczami.

– Niech pan powie – nalegał nieznajomy. – Czy są tam jeszcze jacyś ludzie? – Potrząsnął mnie za ramię. Zabolało. Trochę mnie to otrzeźwiło. – Czy są tam jacyś ludzie? – powtórzył.

Skinąłem słabo głową.

– Jeszcze dwóch – odparłem.

– Cholera – mruknął. – Marne widoki.

Siedziałem na trawiastej skarpie nad kanałem, dygocąc. Ktoś zarzucił mi na ramiona marynarkę. Ludzi pełno, a nadchodziło coraz więcej – czarne postacie odbijające się na połyskliwym tle ciemnej wody, postacie oświetlone tylko z jednej strony reflektorami samochodu, który zjechał koleinami wyrytymi przez rolls-royce’a. Stał nad samą wodą, ze światłami skierowanymi w to miejsce, gdzie zatonął rolls. Widać było srebrzystą ramę tylnej szyby, migoczącą tuż pod powierzchnią wody, blisko brzegu. Widać było, jak woda wślizguje się leniwie do ziejącej dziury, przez którą wyciągnęli mnie moi wybawcy. W zalanym wodą samochodzie panowała ciemność.

Jakiś młody człowiek rozebrał się do slipek i oznajmił, że wejdzie przez tylne okno i postara się uratować pozostałych. Ludzie próbowali go od tego odwieść, ale daremnie. Obserwowałem tę scenę oszołomiony, prawie bez czucia. Jego głowa wyłoniła się przez okno na powietrze i kilka par rąk wyciągnęło się do niego, żeby mu pomóc.

Wyciągnięto Vjoersteroda i ułożono go na skarpie.

– Sztuczne oddychanie – zaproponował ktoś. – Metodą usta-usta.

Tak im zależało na ratowaniu Vjoersteroda?… Proszę bardzo, ja umywam ręce.

Nurek wrócił po Rossa. Musiał zanurzyć się dwukrotnie. Bardzo dzielny człowiek. Rolls mógł się w każdej chwili przewrócić na bok i uwięzić go w środku. Pomyślałem mętnie, że ludzie są niesłychani.

Ułożyli Rossa przy Vjoersterodzie i też spróbowali tchnąć w niego życie. Żaden z nich jednak nie wykazał chęci ożywienia się.

Zimno przenikało mnie na wskroś. Ciągnęło od ziemi, przeszywało razem w wiatrem, przylegało do ciała wraz z mokrym ubraniem. W tych warunkach potłuczenia szybko dawały mi się we znaki.

Ból, ogarniający naraz wszystkie członki, gwałtownie się nasilał. W głowie huczało mi ogłuszająco. Świetna pora, żeby alkohol zaczął ze mnie wyparowywać, pomyślałem. Akurat wtedy, kiedy go najbardziej potrzebuję.

Położyłem się plecami na trawie i ktoś podsunął mi pod głowę coś miękkiego. Ludzie nachylili się nade mną, obsypując pytaniami i troskliwymi uwagami.

– Jak to się stało?

– Posłaliśmy po karetkę…

– Najlepiej zrobi mu mocna gorąca herbata…

– Tak nam przykro z powodu pańskich znajomych…

– Jak się pan nazywa?

Nie odpowiedziałem im. Nie miałem dość sił. Teraz mogłem sobie wszystko darować. Nadszedł kres moich zmagań. Niechże sobie jeszcze trochę użyje stary gracz alkohol.

Zamknąłem oczy. Świat nagle się oddalił.

– Zemdlał – dobiegł mnie z daleka cichutki głos.

W tym momencie nie było to zgodne z prawdą. Ale zaraz potem tak.

Загрузка...