ROZDZIAŁ PIERWSZY

W dniu, w którym zginął Bert Checkov, przyszedł list z tygodnika „Lakmus”. Nie budził podejrzeń – ot, zwykła sobie propozycja napisania artykułu dla magazynu ilustrowanego na temat gonitwy o Złoty Puchar Latarnika. Rzuciłem niedbale kopertę przez biurko do kierownika działu sportowego i dalej otwierałem listy, które gromadziły się przez cały tydzień i czekały na mnie zawsze w piątek. Jan Łukasz Morton mruknął niechętnie i ociężale sięgnął ręką, mrugając nieprzytomnie oczami, bo słuchał akurat przez telefon kogoś, kto miał wiele do powiedzenia.

– Dobra… dobra. Rozdmuchaj to – polecił temu komuś.

Rozdmuchiwanie afer i skandali bez oglądania się na nikogo i na nic stanowiło naczelną dewizę niedzielnego tygodnika „Fama”, niech go anieli kochają. Teściowa wymawiała mi, że nie pisuję dla niedzielnego wydania „Timesa”, tylko dla takiego szmatławca jak „Fama”. A prawda wyglądała tak, że tamci mnie po prostu nie chcieli. Uważała, że to nie ma nic do rzeczy, ilekroć więc nie udało jej się utrzymać w tajemnicy przed znajomymi tego, gdzie pracuję, nie omieszkiwała ich za to przeprosić przy każdej nadarzającej się okazji. O tym, że w „Famie” płacono dwadzieścia osiem procent więcej niż w „Timesie”, a utrzymanie jej córki drogo kosztowało, nie raczyła pamiętać.

Rozciąłem tandetną brązową kopertę i wyjąłem z niej list, w którym jakiś idiota informował o tym, że tylko taki zdeprawowany, pozbawiony skrupułów łachudra jak ja mógł dopatrzeć się czegoś dobrego w człowieku, którego broniłem zeszłej niedzieli. Anonim napisano na papierze toaletowym i unosił się nad nim opar nienawiści. Zaglądając mi przez ramię, Derry Clark odczytał go i zaśmiał się.

– A nie mówiłem – powiedział. – Rozjuszyłeś ich.

– Byleby wsadzić kij w mrowisko – odparłem. Tydzień w tydzień Derry typował konie w wyważonych, nie budzących kontrowersji artykułach, mnie natomiast niezmiennie przypadały w udziale zaczepki i sianie fermentu. A to dlatego, jak wciąż zaznaczał, że ja miałem szersze bary.

Okazało się, że kolejnych ośmiu moich korespondentów jest z grubsza tego samego zdania co pierwszy. Żaden z nich, oczywiście, się nie podpisał. Wyrzucając ich wypociny do kosza pomyślałem sobie, że są w gorszej sytuacji niż ja.

– Jak żona? – spytał Derry.

– Dziękuję, dobrze.

Skinął głową nie patrząc na mnie. Do tej pory nie pozbył się skrępowania w związku z Elżbietą. Niektórzy tak właśnie reagowali.

Sądząc z urywanych pomruków Jana Łukasza, jego rozmowa przez telefon dobiegała końca.

– Jasne… jasne. Przetelefonuj to nie później niż o szóstej – powiedział i, odłożywszy słuchawkę, skupił uwagę na liście, który otrzymałem z „Lakmusa”, prześlizgując się po nim wzrokiem z zawodową wprawą. – Pogłębione studium… Ależ te zjadliwe pisemka lubują się w tym wyrażeniu. Chcesz się tym zająć? – spytał.

– Jeżeli dobrze zapłacą.

– Zdawało mi się, że robisz teraz za murzyna i spisujesz autobiografię Bustera Figga.

– Utknąłem na rozdziale szóstym. Figg wybył na wyspy Bahama i nie zostawił mi żadnych materiałów.

– Też mi postać godna upamiętnienia. Dokąd doszedłeś? – spytał szczerze zainteresowany.

– Do końca praktyki dżokejskiej i pierwszego zwycięstwa w gonitwie klasycznej.

– To się sprzeda?

– Nie wiem – odparłem z westchnieniem. – Interesują go wyłącznie pieniądze. Z niektórych gonitw nie pamięta nic, prócz wysokości wypłat. Obstawiał ich tysiące. W dodatku upiera się, żebym wspomniał o jego największych zakładach. Mówi, że teraz kiedy przeszedł na emeryturę, nie mogą mu już odebrać licencji dżokeja.

Jan Łukasz prychnął pogardliwie i, zastanawiając się nad listem z „Lakmusa”, zaczął pocierać obsianą piegami dłonią wydatne ścięgna na suchej szyi i masować jabłko Adama wielkości orzecha włoskiego, spuszczając jednocześnie na oczy ciężkie powieki. Mój kontrakt z „Famą” zawierał zastrzeżenie: książki proszę bardzo, ale żeby napisać artykuł dla innej gazety lub czasopisma, musiałem otrzymać od Jana Łukasza pozwolenie, którego przeważnie nie dostawałem.

Derry zepchnął mnie ze swojego krzesła i sam na nim usiadł. Ponieważ w redakcji spędzałem jedynie piątki, biurko mi nie przysługiwało, więc przywłaszczałem sobie to należące do młodszego kolegi, ilekroć nie patrzył. W trzech górnych szufladach biurka Derry’ego mieściła się obszerna biblioteczka informatorów wyścigowych, a w dolnej piersiówka z wódką, dwieście proszków pobudzających i katalog filmów pornograficznych. Wszystko to jednak służyło wyłącznie za atrapy. Przedmioty te charakteryzowały paskudę, za jakiego Derry chciał uchodzić, a nie praworządnego, wstrzemięźliwego mieszczucha, jakim był w rzeczywistości.

Przysiadłem z boku na blacie jego biurka i zlustrowałem poranny piątkowy rozgardiasz panujący na ćwierćakrowej powierzchni zastawionej maszynami do pisania i telefonami, dzwoniącymi coraz częściej, bo to przecież niedziela za pasem. We wtorki redakcja świeciła pustkami, za to w soboty brzęczało w niej jak w ulu. W piątki czułem, że tu przynależę. W soboty chodziłem na wyścigi. Niedziele i poniedziałki oficjalnie miałem wolne. Od wtorku do czwartku wymyślałem jakiś elektryzujący temat na artykuł i pisałem go. W piątek dostarczałem artykuł Janowi Łukaszowi, a potem naczelnemu do przeczytania i ewentualnie naniesienia poprawek.

Efekt: tysiąc słów tygodniowo, stos obelżywych listów i czek na okrągłą sumkę, która jednak nie pokrywała moich wydatków.

– Który z was zajmie się Pucharem Latarnika, ty, czy Derry? – spytał Jan Łukasz.

– Ja – wtrącił bez namysłu Derry, nie czekając wcale na moją odpowiedź.

– Zgadzasz się, Ty? – spytał z powątpiewaniem Jan Łukasz.

– Jak najbardziej – odparłem. – Ta gonitwa to skomplikowany handicap. W sam raz dla niego.

Jan Łukasz zacisnął wąskie usta, po czym przemówił z niezwykłą jak na niego wielkodusznością.

– Z „Lakmusa” piszą, że potrzebny im jest artykuł oparty na wywiadzie środowiskowym, a nie na poufnych informacjach… Nie widzę przeszkód, chcesz, to pisz.

Z rozmachem napisał u dołu kartki „zgoda”, uzupełniając to podpisem.

– Ale jeżeli odkryjesz jakieś szwindle, zachowaj to oczywiście dla nas – dodał.

Widzicie go, jaki wielkoduszny, pomyślałem z gorzką ironią. Jan Łukasz całym sercem oddany był „Famie” i podejmując decyzje kierował się nieodmiennie prostym kryterium, mianowicie: „Czy przyniesie to gazecie jakikolwiek pożytek?” Każdy z pracowników działu sportowego przynajmniej raz padł ofiarą jego bezlitosnej gorliwości. Przepadłe wakacje, nie odbyte ważne spotkania, stracone okazje – wszystko to miał sobie za nic.

– Jasne – odparłem bez entuzjazmu. – Dzięki.

– Jak tam żona? – spytał.

– Dziękuję, dobrze.

Nie zdarzył się jeszcze taki tydzień, żeby o nią nie spytał. Stać go było na drobne uprzejmości, jeżeli nie obciążało to konta „Famy”. Możliwe, że jej los naprawdę nie był mu obojętny. Możliwe też, że interesował się nią tylko dlatego, że gdy nie czuła się „dobrze”, odbijało się to na mojej pracy.

Sięgnąłem po telefon Derry’ego i wykręciłem numer.

– Magazyn „Lakmus”, czym mogę służyć? – zapytał dziewczęcy głos, układny, kulturalny i znudzony.

– Chciałbym mówić z panem Arnoldem Shankertonem.

– A kto dzwoni?

– James Tyrone.

– Chwileczkę. – Po kilku trzaskach znów zapadła cisza.

– Proszę mówić.

Równie układny tenorowy głos o pedantycznej wymowie przedstawił się jako należący do Arnolda Shankertona z działu specjalnego. Podziękowałem mu za list i wyraziłem chęć przyjęcia jego zamówienia. Odparł z powściągliwym zadowoleniem, że bardzo się cieszy.

– Oczywiście za odpowiednie honorarium – dodałem ostrożnie.

– Oczywiście – zgodził się. – Ile pan żąda?

Pomyśl jakąś liczbę i pomnóż ją przez dwa, powiedziałem sobie w duchu.

– Dwieście gwinei plus wydatki – odparłem.

– Optymista – wtrącił Derry, a Jan Łukasz uniósł brwi.

– Mamy małe zyski – tłumaczył Shankerton z żałosną nutą w głosie. – Sto gwinei to granica, której nie możemy przekroczyć.

– A ja płacę duże podatki.

Dobiegło mnie jego ciężkie westchnienie.

– Wobec tego sto pięćdziesiąt. Ale przy takiej stawce artykuł musi być dobry.

– Jestem pełen zapału.

– Od pańskiego zapału mógłby zapalić się papier – odparł. – Oczekujemy dobrego poziomu, wnikliwych obserwacji, ale bez skandalizujących szczegółów. Rozumiemy się?

– Najzupełniej – przytaknąłem bez urazy. – Jaka objętość?

– Ma to być główny artykuł numeru. W przybliżeniu jakieś trzy i pół tysiąca słów.

– A co ze zdjęciami?

– Na pańskie życzenie zgłosi się do pana któryś z naszych fotoreporterów. Naturalnie, jego obecność musi być uzasadniona. -

– Naturalnie – odparłem uprzejmie. – Jaki termin?

– Numer idzie do drukarni… zaraz, zaraz… dwudziestego listopada. A więc prosilibyśmy o dostarczenie arykułu najpóźniej siedemnastego przed południem. Z tym, że im wcześniej tym lepiej.

Spojrzałem na kalendarz Derry’ego. Do siedemnastego brakowało dziesięciu dni.

– Dobrze – powiedziałem.

– A kiedy już obmyśli pan, jak to ma z grubsza wyglądać, proszę nam przysłać konspekt.

– Zgoda – odparłem, ani myśląc dostosowywać się do tego polecenia. Konspekt oznaczał narażenie się na nieprzyjemności w postaci redaktorskich nożyczek. Godziłem się z tym, co było do przewidzenia – że Shankerton potnie gotowy artykuł, jak mu się będzie żywnie podobało, ale byłem przeciwny temu, żeby przycinał go jeszcze w zarodku.

Jan Łukasz odrzucił z powrotem list z „Lakmusa”, a Derry wziął go i przeczytał.

– Pogłębione – powiedział z sarkazmem. – Przywykłeś nurkować na samo dno, więc będziesz się czuł jak ryba w wodzie.

– Owszem – przytaknąłem z roztargnieniem. Zastanawiałem się, na czym właściwie ma polegać ta głębia, za którą płacą mi sto pięćdziesiąt gwinei.

Nie zastanawiając się długo podjąłem decyzję, że w tym przypadku stanowić ją będą nie gwiazdy, a ludzie pozostający za kulisami wyścigów konnych.

Gwiazdy co tydzień monopolizowały nagłówki gazet. Dla dziennikarzy żądnych sensacji ludzie zza kulis to żaden temat. Przynajmniej raz mogłem więc odwrócić sytuację.

Zdarzyło mi się już parę razy, że raptowne decyzje przysporzyły mi kłopotów. To mnie jednak nie zniechęciło. Jak się później okazało, ta decyzja przysporzyła mi o wiele więcej kłopotów, niż poprzednie.

Derry, Jan Łukasz i ja skończyliśmy pracę tuż po pierwszej i poszliśmy naszą ulicą w gęstym kapuśniaczku, z zamiarem wciśnięcia się do zatłoczonego pubu „Devéreux”, który mieścił się w Devereux Court naprzeciwko sądów.

Zastaliśmy tam Berta Checkova, który parząc sobie palce zapałkami, usiłował zapalić starą cuchnącą fajkę. Zdefasonowana marynarka, opinająca jego masywne kształty, była jak zwykle oproszona popiołem, a noski butów zdarte i szare. Załzawione niebieskie oczy miał zaszklone bardziej niż normalnie o wpół do drugiej, kiedy go tu spotykaliśmy. Szacowałem, że przekroczył swoją miarę o godzinę. A więc wcześnie zaczął.

Jan Łukasz zagadał do niego, na co spojrzał błędnym wzrokiem. Derry kupił nam po małym piwie i grzecznie zaproponował jedno Bertowi, choć go nie lubił.

– Dużą szkocką – wymamrotał Bert.

Słysząc to Derry zachmurzył się, bo pomyślał o swoich długach hipotecznych.

– Jak leci? – spytałem, wiedząc, że również popełniam błąd, gdyż narzekaniom Berta nie było końca.

Jednakże przynajmniej raz ich potok został powstrzymany. Załzawione spojrzenie skupiło się na mnie z wysiłkiem i kolejna zapałka zaskwierczała mu na skórze. Zupełnie jakby tego nie czuł.

– Dam czi rhadę – powiedział i na tym skończył. Rada pozostała mu w głowie.

– Jaką?

– Dam czi rhadę – powtórzył, kiwając uroczyście głową. Jan Łukasz podniósł wzrok na sufit demonstrując irytację, która nie była prawdziwa, bo starych dziennikarzy, takich jak Bert, darzył nieograniczonym szacunkiem, którego nie podmyłaby nawet rzeka alkoholu.

– Niechże więc pan udzieli mu tej rady – przypomniał Bertowi. – Na pewno mu się przyda.

Spojrzenie Berta przesunęło się chwiejnie za mnie na mojego szefa. Z ust dobyło mu się niekontrolowane czknie cie. Blady Derry skrzywił się z niesmakiem, co nie uszło uwagi Berta. To ci dopiero wesoły lunch, pomyślałem. Ale myliłem się sądząc, że jest to piątek jak każdy inny. Niespełna godzina dzieliła Berta od śmierci.

Siedzieliśmy we trzech, Jan Łukasz, Derry i ja, na stołkach przy okrągłym barze, jedząc mięso na zimno z marynowaną cebulą, a Bert kołysał się na stojąco za naszymi plecami, ziejąc nam w karki dymem z fajki i oparami whisky. Zamiast normalnego, bezładnego potoku biadoleń, do którego przywykliśmy, docierała do nas jedynie seria pomruków – dźwiękowe znaki przestankowe utajonych myśli.

Coś go gryzło. Nie interesowało mnie to na tyle, żeby dowiedzieć się co. Dość miałem własnych zgryzot.

Jan Łukasz obdarzył go litościwym spojrzeniem i kolejną whisky, która napłynęła do jasnoniebieskich oczu Berta wielką falą, powodując zwężenie się źrenic do wielkości łebka szpilki i nadając jego twarzy wyraz kompletnego ogłupienia.

– Odprowadzę go do jego redakcji – zaproponowałem bez żadnych wstępów. – Jeżeli pójdzie sam, wpadnie pod autobus.

– Dobrze by mu to zrobiło – szepnął Derry, ale tak cicho, żeby nie usłyszał tego Jan Łukasz.

Na zakończenie uraczyliśmy się jeszcze serem pod drugie małe piwo. Bert zachwiał się, rozlewając moje piwo na nogawkę spodni Derry’ego i dywan. Dywan nasiąknął nim z całym spokojem, czego nie można było powiedzieć o Derrym. Jan Łukasz wzruszył z rezygnacją ramionami, śmiejąc się półgębkiem, a ja wypiłem jednym haustem to, co mi zostało w kuflu i, przebijając się przez tłum gości, wyprowadziłem Berta na ulicę.

– Jeszcze nie zamykają – powiedział wyraźnie.

– Dla ciebie tak, staruszku.

Zatoczył się na ścianę, machając bez celu fajką, którą ściskał w pulchnej ręce.

– Nie opuszczaj nigdy knajpy przed zamknięciem ani kobiety pod drzwiami jej domu. Temat, na jaki piszesz, powinien być świeży, a mięso bażantów nieświeże. Akapity i spódniczki powinny być krótkie, a artykuły i nogi długie.

– Oczywiście – potwierdziłem z westchnieniem. Też mi rady.

Wziąłem go pod rękę i bez większych trudności wyszliśmy na chodnik Fleet Street. Jego chwiejny chód w stronę śródmieścia przyciągnął wprawdzie kilka spojrzeń, ale nie doprowadził do karambolu. Złączeni ze sobą przeszliśmy przez chwilowo opustoszałą jezdnię i kroczyliśmy dalej na wschód pod szykownym frontonem „Telegraphu” i oszklonym na czarno frontonem „Expressu”, które widziały niejedno. Fleet Street nieraz oglądała taki widok; zalany w pestkę podstarzały sprawozdawca z wyścigów konnych, który nie może o własnych siłach wrócić po lunchu do pracy, nie zasługiwał na wzmiankę w gazecie.

– Dam ci radę – rzekł raptem Bert, stając jak wryty. – Dam ci radę.

– Jaką? – spytałem cierpliwie.

Mrużąc oczy spojrzał z grubsza biorąc na mnie.

– Minęliśmy już „Famę” – powiedział.

– Tak.

Chciał mnie obrócić tak, żebyśmy poszli z powrotem.

– Muszę coś załatwić na rondzie Ludgate. Idę dziś w twoją stronę – wyjaśniłem.

– Naprawdę?

Skinął niezdecydowanie głową i powlekliśmy się dalej. Dziesięć kroków. Znów się zatrzymał.

– Dam ci radę – powtórzył.

13Patrzył prosto przed siebie. Jestem pewien, że nic nie widział. Nie dostrzegał ulicznego ruchu. Zaprzątały go wyłącznie krążące po głowie myśli.

Miałem dość czekania na radę, która ani rusz nie chciała się oblec w słowa. Znów mżyło. Wziąłem go pod rękę, żeby podprowadzić go jeszcze te kilkadziesiąt kroków, jakie dzieliło nas od ozdobnych drzwi jego gazety. Zaparł się i ani drgnął.

– Słynne ostatnie słowa – powiedział.

– Czyje?

– Moje, a kogóż by innego. Słynne ostatnie słowa. Dam ci radę.

– A jakże – odparłem z westchnieniem. – Przemokniemy.

– Nie jestem pijany.

– Skądże znowu.

– W każdej chwili mogę napisać swój artykuł. Choćby zaraz.

– Tak, tak.

Wtem ruszył chwiejnym krokiem i dobiliśmy do drzwi jego gazety. Już tylko trzy stopnie dzieliły go od bezpiecznej przystani.

Stał w progu kołysząc się niepewnie. Po jego wyblakłych niebieskich oczach widać było, że sili się, żeby wytrzeźwieć, ale nie miał na to szans.

– Jeżeli ktoś się do ciebie zwróci, nie rób tego – powiedział wreszcie.

– Czego nie mam robić?

Po jego bladej mięsistej twarzy przemknął lęk. Na nosie widać było otwarte pory, a szczęki porastał sztywny, czarny zarost milimetrowej długości. Wepchnął rękę do kieszeni marynarki i obawę na jego twarzy zastąpił wyraz ulgi, kiedy wyciągnął dłoń zaciśniętą na piersiówce whisky.

– Przestraszyłem się, że ją zostawiłem – wymamrotał.

– No, to do zobaczenia, Bert.

– Nie zapomnij – powiedział. – Tej rady.

– Dobrze – obiecałem zbierając się do odejścia.

Ty?

Miałem go dosyć. Co?

– Ty byś do tego nie dopuścił, wiem, że nie… ale czasem to właśnie ci silni dostają najgorsze baty… na ringu, oczywiście… nie wiedzą, kiedy oberwali dość…

Pochylił się raptownie i chwycił mnie za poły płaszcza. Opary whisky wpełzły mi do nosa, a przez wilgotne powietrze docierał do mnie jego gorący oddech.

– Zawsze jesteś bez grosza przez tę swoją żonę. Jan Łukasz mi powiedział. Zawsze cholera bez pieniędzy. Więc nie rób tego… nie zaprzedawaj swojej wyścigowej duszy…

– Postaram się – odparłem znużony, ale mnie nie słuchał.

– Najpierw cię kupują, a potem szantażują – powiedział z rozpaczliwą mocą, na jaką zdobywają się bardzo pijani.

– Kto?

– Nie wiem… Nie zaprzedawaj… nie zaprzedawaj swojej rubryki.

– Nie zaprzedam – odparłem, wzdychając.

– Ja nie żartuję. – Przysunął twarz jeszcze bliżej. – Nie zaprzedawaj swojej rubryki, pamiętaj.

– Bert… A ty?

Zamknął się w sobie. Odkleił się ode mnie i znów zaczął się kołysać. Mrugnął do mnie karykaturalnie, wykrzywiając całą twarz.

– To moja rada – powiedział, kiwając głową. Obrócił się na miękkich nogach i zataczając się na boki, ruszył przez hall do wind. W windzie odwrócił się i stał przez chwilę pod lampą, z piersiówką w zaciśniętej kurczowo ręce, powtarzając w kółko: – To moja rada. To moja rada.

Drzwi windy zasunęły się ciężko, zasłaniając go. Nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim sądzić, wzruszyłem ramionami i zawróciłem do redakcji „Famy”. Po drodze wstąpiłem do zakładu usługowego, żeby dowiedzieć się, czy mechanicy naprawili mi już maszynę do pisania. Nie naprawili. Kazali zadzwonić w poniedziałek.

Kiedy wyszedłem od nich na ulicę, jakaś kobieta przeraźliwie krzyczała.

Ludzie odwracali głowy. Ostry, rozdzierający krzyk przeszywał powietrze, zagłuszając wizg opon i jazgot samochodowych klaksonów. Tak jak wszyscy szukałem wzrokiem przyczyny.

Kilkadziesiąt kroków ode mnie rósł szybko tłumek gapiów. Pomyślałem sobie, że gdzie jak gdzie, ate tutaj w ciągu kilku sekund zbiegnie się tabun etatowych reporterów prasowych. Jednak zawróciłem. Zawróciłem do drzwi frontowych gazety Berta i zrobiłem jeszcze kilka kroków.

Na chodniku leżał Bert. Z całą pewnością nie żył. Wokół niego na płytach chodnikowych lśniły rozpryśnięte odłamki piersiówki, a ostra woń rozlanego alkoholu mieszała się nieprzyjemnie z wszechobecnym smrodem spalin.

– Wypadł, wypadł! – wrzeszczała kobieta bliska histerii.

– Wypadł! Widziałam! Stamtąd! Wypadł!

Mocno wstrząśnięty Jan Łukasz powtórzył kilka razy „cholera”, a Derry wytrząsnął na biurko całe pudełko spinaczy i z roztargnieniem chował je po jednym z powrotem.

– Jesteś pewien, że nie żył? – spytał.

– Miał pokój na siódmym piętrze.

– Tak. – Derry potrząsnął głową z niedowierzaniem.

– Biedaczysko.

Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Nie wypada źle mówić o zmarłych.

Wyglądając przez okno redakcji, Jan Łukasz spojrzał w głąb ulicy. Ciało Berta dyskretnie uprzątnięto. Płyty zmyto wodą. Niczego nieświadomi przechodnie deptali skrawek chodnika, na którym skonał.

– Upił się – rzekł Jan Łukasz. – Gorzej niż zwykle. Wraz z Derrym zabrał się chaotycznie do popołudniowych zajęć. Naczelny zatwierdził mi tekst, więc nie miałem obowiązku zostawać tu dłużej, ale wałęsałem się po redakcji jeszcze ze dwie godziny, nie mogąc się zmobilizować do odejścia.

W redakcji Berta mówiono, że wrócił z obiadu pijany w sztok i zwyczajnie wypadł przez okno. Dwie sekretarki widziały go, jak pił whisky wprost z butelki, potem nagle zatoczył się na okno, które otwarło się na oścież, i runął przez nie. Dolna framuga znajdowała się na wysokości bioder. To żadna przeszkoda dla kogoś tak pijanego jak Bert.

Przypomniało mi się jakim desperackim tonem udzielił mi swojej rady.

I to mi dało do myślenia.

Загрузка...