Miałem coraz mniej czasu na materiał do „Lakmusa”. kiedy pozostały mi już tylko dwa dni do nieprzekraczalnego terminu złożenia artykułu, pojechałem na sobotnie wyścigi do Heathbury Park spotkać się z Dermotem Finneganem, nie wyróżniającym się dżokejem startującym w Pucharze Latarnika na nie wyróżniającym się koniu.
W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego co mówił, tak nieprzenikniona okazała się jego irlandzka wymowa. Po jakimś czasie, kiedy wysączył bez zapału filiżankę bufetowej kawy, ochłonął na tyle, aby mi wyjawić, że zawsze mówi gorzej, kiedy się denerwuje, i od tej chwili radziliśmy sobie z rozmową tak, że powtarzał mi niektóre rzeczy dwa razy, a nie cztery albo pięć, jak na początku.
Kiedy przełamaliśmy barierę językową, wyszło na jaw, że Dermot ma poczucie humoru płynące z pogodnego i nie wymagającego stosunku do życia. Chociaż prawie każdy uznałby jego dżokejskie sukcesy za niewiele warte, on uważał, że są wspaniałe. Jego zarobki, mniejsze niż śmieciarza, wydawały mu się królewskie w porównaniu z warunkami, jakie miał w dzieciństwie. Jego ojciec wykarmił czternaścioro dzieci ziemniakami, które sadził na dwóch i pół akra wyjałowionej ziemi. Dermot, nie będąc wśród braci najstarszym i najsilniejszym ani najmłodszym i rozpieszczonym, musiał się często gęsto przepychać, żeby zdobyć swoją porcję, co mu się nie zawsze udawało. W wieku dziewiętnastu lat znudziła mu się ta dieta i zabrał się ze swoją niewyrośniętą figurą przez morze do Newmarket, gdzie z pomocą irlandzkiej wymowy, mimo braku doświadczenia, natychmiast znalazł zajęcie w gwałtownie potrzebującej rąk do pracy branży wyścigów konnych.
Przez jakiś czas „odpękiwał swoje dwa lata” w stajni wyścigowej z końmi do biegów płaskich, ale nie mógł w nich startować, bo nie odbył praktyki dżokejskiej. Nie tracąc równowagi ducha przeniósł się kawałek dalej do stajni trenującej dodatkowo konie na przeszkody i tam właśnie „komendant” pozwolił mu wystartować w paru gonitwach przeszkodowych. W dalszym ciągu pracował w tej samej stajni na pół etatu, a „komendant” nadal wystawiał go jako dżokeja drugiej kategorii. W ilu gonitwach brał udział? Uśmiechnął się odsłaniając braki w uzębieniu. W niektórych sezonach po trzydzieści razy. Dwa lata temu oczywiście tylko cztery razy, bo złamał nogę przy upadku takiego jednego, tfu na psa urok, koszlawego ciorta.
Dermot Finnegan, ze złamanym nosem i bystrymi niebieskimi oczami błyszczącymi na ogorzałej twarzy, miał dwadzieścia pięć lat, a wyglądał na trzydziestkę. Wyznał, że jego ambicją jest spróbować swoich sił na torze w Aintree. Poza tym był zadowolony z tego, co ma. Nie chciałby należeć do dżokejskiej śmietanki, za duża odpowiedzialność.
– Po kimś, kto jeździ na chabetach po najmarniej szych torach przy końcu sezonu jesiennego, nikt wiele nie oczekuje. Ale kiedy ten ktoś dobrze wypadnie, wszystkim oczy wyłażą ze zdumienia – powiedział.
Odniósł w sumie dziewiętnaście zwycięstw na różnych koniach i pamiętał każdego z nich z najdrobniejszymi szczegółami. Tak naprawdę nie spodziewał się, że coś zwojuje w Pucharze Latarnika, bo startował tylko dlatego, że jego stajnia wystawiała trzy konie.
– Pojadę na zającu, to pewne. Od razu zobaczy mnie pan na szpicy, może nawet utrzymam się tam dość długo, ale potem mój rumak straci parę i odpadnie od stawki tak nagle jak zużyty człon rakiety, a jeżeli nie będę go musiał cucić, to będzie istny cud.
Trochę później tego popołudnia oglądałem go w gonitwie dla koni nowicjuszy, gdzie jechał na wierzchowcu, który w wieku dziesięciu lat miał zapewne zostać przeznaczony na mięso dla psów. Koń i jeździec wymachując nogami zniknęli w drugim rowie i kiedy w jakiś czas potem, po drugiej gonitwie, poszedłem się dowiedzieć, jakie Dermot odniósł obrażenia, natknąłem się na niego, jak zabandażowany i uśmiechnięty wychodzi z punktu pierwszej pomocy. – To nic, małe zadraśnięcie – zapewnił mnie wesoło. Wystartuję w Latarniku na mur beton. Wypytując go dalej odkryłem pewien drobny szczegół, a mianowicie, że ma prawie zupełnie zerwany paznokieć. Widocznie jakiś „koszlawy ciort” z piekła rodem przetrącił Finneganowi kopytem rękę.
Na zakończenie przypuściłem szturm do dyrektora toru wyścigowego, w którego biurze, obserwując go w akcji, spędziłem ostatnie pół godziny tego popołudnia.
Heathbury Park, gdzie za dwa tygodnie miała się odbyć gonitwa o Puchar Latarnika, pod jego kierownictwem stał się jednym z najlepiej utrzymanych torów wyścigowych w kraju. Podobnie jak major Gibbons, on też służył w wojsku, z tym, że w lotnictwie, co było o tyle niezwykłe, że władze wyścigów konnych z zasady były skłonne dobierać sobie dyrektorów spośród wojskowych pełniących służbę na lądzie bądź na morzu.
Pułkownik lotnictwa Willy Ondroy, niewysoki czterdziestodwulatek, był człowiekiem spokojnym i skutecznym w działaniu, a z wojska zwolniono go po drobnym wypadku na bombowcu Vulcan, kiedy doznał kontuzji głowy. Wyznał, że do tej pory zdarzają mu się utraty przytomności, i to zazwyczaj w najzupełniej niestosownych, kłopotliwych, czy wręcz krępujących momentach. Dopiero po zakończeniu ostatniej gonitwy mógł ze mną swobodniej porozmawiać, a i wtedy załatwiał jednego po drugim ludzi, którzy zjawiali się w jego biurze ze statystykami, problemami i kluczami.
To on wpadł na pomysł zorganizowania gonitwy o Puchar Latarnika i był z niej niezwykle dumny. Namówił zarząd totalizatora wyścigów konnych do sfinansowania lwiej części wysokich nagród, a potem ustanowił warunki udziału na tyle atrakcyjne, żeby zaświecić nimi w oczy najpraktyczniejszym trenerom. Dzięki temu miały tu biegać najlepsze konie. Konie te powinny przyciągnąć tłumy widzów. Wpływy kasowe miały jeszcze wzrosnąć. Przewidywał, że będą mogli wkrótce pozwolić sobie na wybudowanie ogrzewanej, nowoczesnej świetlicy dla dzieci – to był najnowszy pomysł – żeby zachęcić do przyjścia na wyścigi młodych rodziców, stwarzając im możliwość zostawienia gdzieś pociech.
Entuzjazm Ondroya nie był z tych, co pryskają jak mydlana bańka, ale z tych, co trwają. On sam głos miał tak łagodny, jak spojrzenie jego bursztynowych oczu, i tylko ironiczny uśmieszek zdradzał, że to człowiek żelaznego charakteru. Jego rzucający się w oczy brak jakiejkolwiek potrzeby podkreślania swojego autorytetu znalazł wyjaśnienie, kiedy zagłębiłem się, a przynajmniej podjąłem taką próbę, w historię jego życia. Gładkie, mimochodem rzucone zdanie o skromnym doświadczeniu pilota latającego w szyku oznaczało w jego ustach trzyletnie występy w formacji Czerwona Strzała, kiedy to latał kilkadziesiąt cali od rury wydechowej odrzutowca na przedzie.
– Któregoś roku daliśmy dwieście pokazów – powiedział z zażenowaniem. – Taki rozrywkowy dodatek do pokazów lotniczych, zupełnie jak koncert na molo w Blackpool, doprawdy nic wielkiego.
Powiedział, że miał szczęście, bo w wieku dwudziestu sześciu lat przeniesiono go na bombowca. A przecież wielu pilotów myśliwskich i latających w szyku w ogóle przestawało latać, kiedy zwolnił im się refleks. Na bombowcach latał osiem lat. Przez piętnaście sekund miał świadomość, że się rozbije, trzy tygodnie był nieprzytomny, a potem dwadzieścia miesięcy szukał dla siebie pracy w cywilu. Obecnie mieszkał z żoną i dwunastoletnimi bliźniakami w domu na skraju toru wyścigowego i żadne z nich nie pragnęło zmiany.
Wskoczyłem do ostatniego pociągu w biegu i w drodze powrotnej do Londynu zacząłem pisać o Dermocie i Ondroyu.
Pani Woodward odeszła zadowolona za kwadrans siódma, a ja choć raz znalazłem w kuchni zostawione przez nią gotowe befsztyki. Elżbieta była w dobrym nastroju. Przygotowałem dla nas obojga coś do picia, rozsiadłem się w fotelu i dopiero po bitych dziesięciu minutach powstrzymywania się od tego spytałem ją od niechcenia, czy dzwoniła jej matka.
– Nie, nie dzwoniła – odparła. Tego się mogłem spodziewać.
– Więc nie wiesz, czy jutro będzie? – spytałem.
– Przypuszczam, że zadzwoni, jeżeli nie będzie mogła przyjść.
– Pewno tak – odrzekłem. A niech ją, nie mogłaby chociaż zawiadomić, czy przyjdzie, czy nie?
Odsuwając od siebie tę myśl, zająłem się artykułem dla „Lakmusa”, potem podałem kolację, znów wróciłem do artykułu, zrobiłem przerwę, żeby przygotować Elżbietę do snu, po czym zasiadłem z powrotem do maszyny i pisałem, aż skończyłem. Zrobiło się wpół do trzeciej. Jaka szkoda, pomyślałem przeciągając się, że piszę tak wolno i tyle skreślam. Schowałem ostateczną wersję do szuflady, zostawiając na jutro już tylko przepisanie jej na czysto. Wiedziałem, że będę miał na to zapas czasu, nawet gdybym część niedzieli spędził z Gail na usłanej różami dróżce rozkoszy.
Zasnąłem dopiero o piątej, gardząc samym sobą.
Teściowa przyszła. Ani razu nie pociągnęła nosem.
Cały ranek usiłowałem pogodzić się z myślą, że nie zjawi się kwadrans po dziesiątej, o której to godzinie zwykle przychodziła. Tak jak to niegdyś robiłem w podobnych okolicznościach, przybrałem wobec Elżbiety spokojną minę jak co dzień, uzmysławiając sobie, że muszę świadomie dusić w sobie rozdrażnienie z powodu drobnych posług dla niej, które zwykle spełniałem automatycznie.
Siedemnaście po dziesiątej rozległ się dzwonek u drzwi i weszła teściowa – starannie ubrana, przystojna kobieta po pięćdziesiątce, z szyldkretowymi grzebieniami wpiętymi we włosy i sylwetką jak po kuracji odchudzającej. Widząc jej zaskoczenie moim przywitaniem, uprzytomniłem sobie, że okazałem jej zbyt wiele serdeczności. Ostudziłem nieco swoje zachowanie do normalniejszej temperatury i od razu poczułem się pewniej.
Wyjaśniłem jej, tak jak uprzednio Elżbiecie, że muszę jeszcze przeprowadzić kilka wywiadów do artykułu dla „Lakmusa”, i o wpół do jedenastej znalazłem się w naszym zaułku z uczuciem wspaniałego odprężenia. W dodatku świeciło słońce. Po bezsennej nocy moje sumienie zasnęło.
Gail czekała na mnie przed stacją w samochodzie.
– Pociąg się spóźnił – powiedziała chłodno, kiedy przy niej usiadłem. Ani krzty ciepła, czułości, nawet nie pocałowała mnie na powitanie.
Tym lepiej, pomyślałem.
– W niedzielę pracują na torach. W Staines staliśmy – wyjaśniłem.
Skinęła głową, nacisnęła sprzęgło i przejechała bez pośpiechu trzy czwarte mili dzielące nas od domu wuja. Kiedy znaleźliśmy się na miejscu zaprowadziła mnie do salonu i bez pytania nalała dwa piwa.
– Nie piszesz dzisiaj – upewniła się, wręczając mi szklankę.
– Nie.
Posłała mi uśmiech potwierdzający cel mojej wizyty. Okazywała rzadko spotykaną u kobiet rzeczowość w sprawach seksu. Z pewnością nie kpiła. Pocałowałem ją lekko w usta, rozkoszując się świadomością, że Huntersonowie na pewno nie wrócą przed upływem całych trzech godzin. Skinęła głową, jakbym się odezwał.
– Jesteś w moim guście – powiedziała.
– Dziękuję.
Uśmiechnęła się odsuwając się ode mnie. Tego dnia miała na sobie jasnokremową sukienkę, która kontrastowała wspaniale z jej złotokawową karnacją. Właściwie Gail nie była ciemniejsza niż wielu mieszkańców południa Europy albo mocno opalona Angielka i tylko jej twarz zdradzała, że jest Mulatką. Ładna twarz o regularnych rysach, rzucająca się w oczy dzięki pewności siebie. Domyślałem się, że Gail pogodziła się ze sobą znacznie wcześniej i gruntowniej niż jej rówieśniczki. O mało co z tym nie przesadziła.
Na niskim stoliku leżał egzemplarz „Famy” rozłożony na stronicy sportowej. Wszystkie tytuły wymyślali kierownicy redakcji albo ich zastępcy, a Jan Łukasz spłodził nagłówek cudo. Na całej szerokości strony, u góry, wielkimi, tłustymi literami było napisane: „NA RAZIE NIE stawiajcie na Tomcia Palucha”. Poniżej zamieścił bez żadnych skreśleń wszystkie akapity, jakie napisałem. Niekoniecznie dlatego, że każde słowo uważał za godne publikacji, lecz najprawdopodobniej z tego powodu, że w tym tygodniu wydrukowano niewiele reklam. Jak wszystkie gazety, tak i „Fama” utrzymywała się głównie z ogłoszeń. Jeżeli ktoś chciał kupić miejsce w gazecie z przeznaczeniem na reklamę, to mu je sprzedawano i nieśmiertelna proza felietonistów szła precz. Niejedno wypieszczone zdanie przepadło mi w ostatniej chwili z powodu nadejścia mowy-trawy o zaletach syropu na kaszel TaJdowaki, lub szamponu kolory żującego Nijaki. Przyjemnie więc było widzieć nietknięty artykuł.
Spojrzałem na Gail. Przyglądała mi się.
– Czytujesz wiadomości sportowe? – spytałem. Potrząsnęła głową przecząco.
– To z ciekawości – odparła. – Chciałam zobaczyć, co piszesz. Ten artykuł… budzi niepokój.
– Tak miało być.
– Sprawia takie wrażenie, jakbyś wiedział znacznie więcej, niż mówisz, i że są to praktyki godne potępienia, wręcz przestępstwa.
– Jak to miło usłyszeć, że moje zamierzenia zostały zrealizowane – powiedziałem.
– I co się zwykle dzieje, kiedy tak piszesz?
– Masz na myśli odzew? Z tym bywa różnie, od gromów ciskanych przez władze wyścigowe, żebym nie wsadzał nosa w nie swoje sprawy, do obelżywych listów od maniaków.
– Czy sprawiedliwości staje się zadość?
– Bardzo rzadko.
– Prawdziwy Zorro z ciebie – zakpiła.
– Nie. W ten sposób sprzedajemy więcej egzemplarzy. A ja wtedy występuję o podwyżkę.
Roześmiała się, odrzucając głowę w tył; linia jej naprężonej szyi zbiegała chowając się pod sukienkę. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej ramienia, ogarnięty nagłą chęcią przerwania rozmowy.
Natychmiast z uśmiechem skinęła głową i powiedziała:
– Nie na dywanie. Na górze jest wygodniej. Sypialnię miała umeblowaną ładnie, z tym że widać było w tym rękę ciotki. Szafy w ścianach, zachęcająco wygodny fotel, półki na książki, zaścielający całą podłogę bladoniebieski dywan i łóżko.
Posłuszny jej naleganiom położyłem się pierwszy. A potem, jak poprzednio, rozebrała się na moich oczach. To jej zwyczajne, beznamiętne, nieskrępowane obnażanie się podniecało tak gwałtownie, jak żaden chyba płatny striptiz. Kiedy skończyła, stała przez chwilę nieruchomo przy oknie – jasnobrązowa naga dziewczyna w ukośnych promieniach listopadowego słońca.
– Zaciągnąć zasłony? – spytała.
– Jak wolisz.
Sięgając w górę, żeby je zasunąć, pobudziła mi krew do jeszcze szybszego pulsowania, a potem w południowym zmierzchu przyszła do mnie do łóżka.
O trzeciej odwiozła mnie na stację, ale kiedy my dojeżdżaliśmy, pociąg akurat ruszał. Przez jakiś czas rozmawialiśmy w samochodzie czekając na następny.
– Codziennie wracasz do domu na noc? – spytałem
– Często nie wracam. Dwie inne nauczycielki wynajmują do spółki mieszkanie, więc ze dwa razy w tygodniu nocuję u nich na kanapie, po przyjęciu albo teatrze.
– Ale nie chcesz mieszkać na stałe w Londynie?
– Wydaje ci się dziwne, że mieszkam z Harrym i Sarą? Prawdę mówiąc, to z powodu pieniędzy. Harry nie pozwala sobie płacić za mieszkanie. Mówi, że chce, żebym tu została. Zawsze miał szeroki gest. Gdybym musiała w Londynie za wszystko płacić sama, poziom, na którym teraz żyję, spadłby na łeb, na szyję.
– Pragnienie wygody jest silniejsze od potrzeby niezależności – skomentowałem bez złośliwości.
Potrząsnęła głową.
– Mam jedno i drugie – odparła i po namyśle spytała:
– Mieszkasz z żoną? Nie żyjecie w separacji ani nic takiego?
– Nie, nie żyjemy oddzielnie.
– Myśli, że gdzie teraz jesteś?
– Myśli, że przeprowadzam wywiad do artykułu dla „Lakmusa”.
Roześmiała się.
– Niezły drań z ciebie – powiedziała.
Trafiła w sedno. W duchu przyznałem jej rację.
– Czy wie, że masz… mmm… zainteresowania uboczne? Nakryła cię kiedyś?
Pragnąłem z całego serca, żeby zmieniła temat. Jednakże sporo jej byłem winien, a przynajmniej kilka wyjaśnień, i mógłbym przysiąc, że będę mówił prawdę, tylko prawdę, ale na pewno nie całą prawdę.
– Ona o niczym nie wie – odparłem.
– Zmartwiłaby się?
– Pewno tak.
– Ale jeżeli ona nie chce… z tobą spać… to czemu jej nie rzucisz?
Nie odpowiedziałem od razu.
– Dzieci nie macie, prawda? – pytała dalej. Zaprzeczyłem, potrząsając głową. – Więc co cię trzyma? Chyba że, naturalnie, jesteś taki jak ja.
– To znaczy?
– Dobrze ci tam, gdzie masz zapewnione dostatnie życie. Gdzie są pieniądze. -
– Aaa…
Zaśmiałem się półgębkiem, co ona opacznie zrozumiała.
– Jak mogłabym ciebie winić, kiedy sama to robię? – spytała z westchnieniem. – A więc masz bogatą żonę…
Pomyślałem, na co skazana byłaby Elżbieta beze mnie – na bezduszność reżimu szpitalnego, na szpitalne jedzenie, na życie bez intymności, bez specjalnych aparatów i telefonu, na gaszenie świateł o dziewiątej i zapalanie o szóstej rano, na kompletne ubezwłasnowolnienie – już na zawsze.
– Rzeczywiście, moja żona jest bogata – powiedziałem wolno.
Kiedy wróciłem do domu, poczułem się rozdarty na dwoje. Wszystko, co znajome, odbierałem nagle jako nierzeczywiste. Połową mojej jaźni przebywałem wciąż w Surrey. Całując Elżbietę myślałem o Gail. Jeszcze w pociągu opadło mnie przygnębienie, z którego nie mogłem się otrząsnąć.
– Jakiś pan chce się z tobą skontaktować – powiedziała Elżbieta. – Dzwonił trzy razy. O ile się mogłam zorientować, był wściekły.
– Kto?
– Niewiele zrozumiałam z tego, co mówił. Zacinał się.
– Skąd miał nasz numer? – spytałem, zirytowany i znudzony. Nie uśmiechały mi się utarczki przez telefon z rozgniewanymi facetami. Co więcej, nasz numer był zastrzeżony po to właśnie, żeby zapewnić Elżbiecie spokój.
– Nie wiem – odparła. – Ale zostawił swój numer, żebyś do niego zadzwonił, nic poza tym sensownego nie powiedział.
Teściowa podała mi notes, w którym zapisała ów numer.
– Victor Roncey – powiedziałem.
– Właśnie – potwierdziła z ulgą Elżbieta. – Chyba tak brzmiało to nazwisko.
Westchnąłem, pragnąc gorąco, żeby wszystkie kłopoty, a zwłaszcza te, które sam sprokurowałem, oddaliły się i zostawiły mnie w spokoju.
– Zadzwonię do niego później – powiedziałem. – W tej chwili muszę się napić.
– Właśnie miałam parzyć herbatę – powiedziała z naganą w głosie teściowa, więc z głuchej wściekłości nalałem sobie dwakroć więcej, niż wypiłbym normalnie. Prawie opróżniłem butelkę.
Co za ponura niedziela.
Nie mogłem usiedzieć na miejscu przeniosłem się do pracowni i zabrałem się do przepisywania na czysto, bez dopisków i skreśleń, artykułu dla „Lakmusa”. Ta mechaniczna czynność złagodziła w końcu moje roztrzęsienie wywołane powrotem do domu z brzemieniem poczucia winy. Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby zbyt polubić Gail, a przecież ją lubiłem. Gdybym się w kimś zakochał to by dopiero było piekło. Nie powinienem jej więcej odwiedzać. Postanowiłem ostatecznie, że tak zrobię. Ale ciało zadrżało mi, protestując, dlatego wiedziałem, że jednak ją odwiedzę.
Roncey zadzwonił ponownie tuż po wyjściu teściowej.
– Co, do diabła, mają znaczyć te… bzdury w gazecie?! – spytał. – Oczywiście, że mój koń wystartuje. Jak pan śmie… jak pan śmie insynuować, że dzieje się coś podejrzanego?
Elżbieta miała rację, była siódma wieczór, a on wciąż się zacinał. Musiałem go długo uspokajać, żeby wreszcie przyznał, że nigdzie w artykule nie poddawałem w wątpliwość jego dobrych, uczciwych i prawych zamiarów.
– Sęk w tym, panie Roncey, że tak jak napisałem w artykule, wywierano już kiedyś nacisk na niektórych właścicieli, zmuszając ich do wycofania koni. To może się zdarzyć nawet panu. Ja tylko dostarczyłem graczom kilku słusznych powodów, dla których będzie mądrzej, jeżeli wstrzymają się z postawieniem pieniędzy na wielkich wyścigach, aż do ich rozpoczęcia pozostanie pół godziny. Lepsza niska wypłata, niż strata pieniędzy przez szwindel.
– Czytałem artykuł – burknął. – Kilka razy. I nikt, niech mi pan wierzy, nikt mnie nie będzie naciskał.
– Oby tak było – odparłem.
Zastanawiałem się, czy jego niechęć do starszych synów rozciąga się na młodszych, czy zaryzykowałby ich bezpieczeństwo i szczęście za cenę udziału Tomcia Palucha w Pucharze Latarnika. Może tak. Upór stanowił tak nieodłączną cechę jego charakteru jak żyła żelazna przebiegająca przez granit.
Kiedy ochłonął na tyle, że prawie odzyskał rozsądek, poprosiłem go, żeby zechciał mi powiedzieć, jak zdobył numer mojego telefonu.
– Jeżeli chce pan wiedzieć, to cholernie się napociłem. Co za bzdury z tymi zastrzeżonymi numerami. W informacji z miejsca mi odmówili, chociaż powiedziałem, że to pilne. Moim zdaniem, to głupota, ale nie zrezygnowałem. Jak chce pan wiedzieć, to podał mi go pański kolega z gazety, Derrick Clark.
– Ach tak – powiedziałem zrezygnowany, myśląc, że to niepodobne do Derry’ego tak łatwo burzyć moje fortyfikacje.
– Dziękuję. Czy dotarł do pana fotoreporter z „Lakmusa”?
– Był tu w piątek. Mam nadzieję, że nie napisał pan nic w artykule dla „Lakmusa”… Znów zaczął w nim wzbierać gniew.
– Nie – zaprzeczyłem stanowczo. – Nic z tych rzeczy.
– Kiedy będę się mógł o tym przekonać? – spytał podejrzliwie.
– Ten numer „Lakmusa” wyjdzie we wtorek przed Pucharem Latarnika.
– Zażądam od redaktora jaskółki numeru. Już jutro! Będę się domagał zobaczenia tego, co pan napisał.
– Proszę bardzo – zgodziłem się, z radością przerzucając odpowiedzialność za przesłanie egzemplarza na Shankertona.
Odłożył słuchawkę, nadal nie całkiem udobruchany. Wykręciłem numer Derry’ego, żeby na niego z kolei przelać całą złość.
– Roncey?! – spytał z oburzeniem. – Jasne, że nie dawałem twojego numeru Ronceyowi. – W tle głośno ćwiczyła sobie płuca jego maleńka córeczka. – Co mówisz?
– Pytam, komu więc go dałeś?
– Wujowi twojej żony.
– Moja żona nie ma żadnego wuja.
– O cholera! Podał się za wuja twojej żony, powiedział, że ciotka miała atak i chce cię o tym zawiadomić, ale zgubił numer.
– Przebiegły, kłamliwy drań – powiedziałem z przekonaniem. – I to on oskarża mnie o przekręcanie faktów!
– Przepraszam cię, Ty.
– Trudno, stało się. Tylko następnym razem skontaktuj się wpierw ze mną, hm? Tak jak się umawialiśmy.
– Tak. Oczywiście. Przepraszam.
– Przy okazji, jak zdobył twój numer?
– W przeciwieństwie do twojego, jest w książce telefonicznej. Przyznaję się do błędu.
Odłożyłem słuchawkę na specjalne widełki przy głowie Elżbiety i przeniosłem się na fotel. Resztę wieczoru spędziliśmy tradycyjnie oglądając obrazki w „okienku”. Całe szczęście, że Elżbiecie nigdy się to nie nudziło, choć często narzekała na przerwy w ciągu dnia pomiędzy programami dla dzieci. Czemu nie wypełniają ich czymś dla przykutych do łóżka dorosłych, mawiała.
Później zaparzyłem kawy, zrobiłem masaż parowy i inne zabiegi, wypełniając wszystkie obowiązki na pozór z niezmąconym spokojem, ale myślami będąc gdzie indziej, jak aktor grający po raz tysięczny w tym samym przedstawieniu.
W poniedziałek rano zaniosłem artykuł do redakcji „Lakmusa” i zostawiłem go w portierni, jak Pan Bóg przykazał, w terminie.
Potem złapałem pociąg na wyścigi w Leicester, przyznając się przed sobą, że chociaż formalnie rzecz biorąc jest to mój dzień wolny od pracy, to nie chcę siedzieć w domu.
Poza tym wygrany na loterii koń Huntersonów, Egocentryk, miał startować w biegu dla rozgrzewki przed Pucharem Latarnika, co dało mi wspaniały pretekst do podróży.
Niewiele brakowało, a z powodu uporczywego zamglenia odwołano by zawody, bo widać było tylko dwa ostatnie płoty. Egocentryk ukończył bieg jako czwarty nie mając w piersiach dość tchu, żeby zadąć w gwizdek, i dżokej oświadczył trenerowi, że ta bezużyteczna chabeta rozpierniczyła trzy płoty po drugiej stronie toru i nie nadaje się do niczego. Trener nie dał mu wiary i do Pucharu Latarnika zaangażował innego dżokeja. Taki to już był pechowy dzień.
Rzadki charakterystyczny tłumek mieszkańców środkowej Anglii, w sukiennych czapkach i nasuniętych na uszy szalikach, zaśmiecił teren wyścigów kuponami totka, gazetami i zjadł parę cetnarów węgorzy w galarecie z małych papierowych kubków. Wraz z kolegą ze „Spórting Life’u” udałem się do baru, gdzie usłyszałem cztery różne, mniej lub bardziej powątpiewające, opinie na temat mojego artykułu o wycofanych koniach. Nieszczególny dzień. Jeden z tych, które się szybko zapomina.
Za to podróż powrotna dostarczyła mi niezapomnianych wrażeń. Będę ją pamiętał do końca życia.