ROZDZIAŁ DRUGI

Dziewczyna, która otworzyła mi elżbietańskie drzwi domu maklera giełdowego w Virginia Water, robiła duże wrażenie. Po pierwsze, figurą. Po drugie, elegancją. Po trzecie, cerą. Miała skórę koloru grzanki z miodem, duże piwne oczy i połyskliwe, sprężyste włosy, które spływały jej do ramion ciemną falą. Lekko spłaszczony nos i takież wargi uwydatniały krajobraz jej urody, na który złożyły się geny rasy czarnej i białej, by wspólnie stworzyć wspaniałe dzieło.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Nazywam się James Tyrone. Dzwoniłem…

– Proszę wejść – przerwała mi, kiwając głową. – Harry i Sara przyjdą lada chwila.

– Czyżby grali jeszcze w golfa?

– Mm – zaprzeczyła i obracając się z lekkim uśmiechem, zaprosiła mnie gestem do środka. – Myślę, że kończą właśnie lunch.

Była za dwadzieścia pięć czwarta. Lunch? Czemu nie.

Zaprowadziła mnie po wyfroterowanym do połysku parkiecie przez hall, który przyozdabiały wykwintne bukiety i stojak na parasole wykończony ćwiekowaną skórą, do saloniku z perkalowymi zasłonami i chryzantemami. Wszystkie okna w tym domu wypełniały gęstym wzorem oprawne w ołów romboidalne szybki, co miało być może jakiś sens

19w czasach, kiedy szkło produkowano w niewielkich kawałkach, które trzeba było łączyć ze sobą, zeby znalazły jakieś zastosowanie. Okna te, będące współczesną imitacją elżbietańskich, wpuszczały mniej światła, zasłaniały widok i z pewnością doprowadzały do wściekłości tych, co je czyścili. Harry i Sara zdecydowali się też na odsłonięte belki stropowe z ciemnego dębu z mechanicznie podrobionymi śladami dłuta. Ostro kontrastował z tym wszystkim – jedyny obraz, jaki wisiał na gładkich kremowych ścianach – nowoczesna olejna impresja przedstawiająca jakąś kosmiczną eksplozję, z widocznymi śladami pacnięć pędzla.

– Proszę usiąść – powiedziała wskazując powabną ręką obłożoną poduszkami kanapę. – Napije się pan?

– Nie, dziękuję.

– A więc to nieprawda, że dziennikarze piją od rana do wieczora?

– Jeżeli się pije i pisze jednocześnie, to efekt jest nieszczególny.

– Tak przypuszczam – rzekła. – Dylan Thomas powiedział, że tylko na trzeźwo udaje mu się stworzyć coś dobrego.

– To inna klasa odparłem z uśmiechem.

– Ale zasada ta sama.

– Jak najbardziej.

Z głową przechyloną lekko na bok długo taksowała mnie wzrokiem. Zielona sukienka spowijała nieruchomymi fałdami jej smukłe ciało. Fantastyczne nogi w najmodniejszych pończochach wsunięte były w lśniące zielone buciki ze złotymi sprzączkami, a jedyny dodatek do tego stroju stanowił złoty zegarek z szerokim paskiem, który nosiła na lewej ręce.

– Zapamięta mnie pan – powiedziała.

Skinąłem głową. Jej ciało, obleczone w zieloną sukienkę, poruszyło się ledwo uchwytnie.

– I ja pana zapamiętam – dodała wolno, nadając temu zdaniu szczególny sens.

Jej głos, mimikę twarzy i gesty cechował niewzruszony spokój. Być może przywidziało mi się tylko, że przeskoczyła między nami iskra zmysłowości. Następna jej kwestia z pewnością nie kryła żadnego podtekstu i nie stanowiła zachęty.

– Pan naprawdę lubi konie? – spytała. Tak, lubię – odparłem.

– Pół roku temu przysięgłabym, że w życiu nie wybiorę się na wyścigi.

– Ale teraz już pani chodzi?

– Z chwilą kiedy Harry wygrał Egocentryka na tej loterii, życie w naszej głuszy odmieniło się.

Właśnie o tym chciałbym napisać – powiedziałem.

Wyjaśniłem następnie, że sprowadził mnie do tego domu artykuł dla „Lakmusa”. Gonitwa o Puchar Latarnika, wywiad środowiskowy itd. Akurat w tym momencie wybrani przeze mnie nietypowi właściciele konia wyścigowego, Harry i Sara Huntersonowie, wrócili do domu po niedzielnym lunchu w klubie golfowym, przynosząc ze sobą powiew świeżego powietrza, zmieszanego z dymem kosztownych cygar i zapachem nie przetrawionego do końca dżinu.

Pan Hunterson, potężnej postury sześćdziesięciolatek o niedźwiedzim uroku, wyglądał na człowieka nawykłego do rozkazywania i zaprzysięgłego konserwatystę. Domyślałem się, że czytuje „Telegraph” i jeździ dużym jaguarem. Z automatyczną skrzynią biegów, ma się rozumieć. Serdecznie uścisnął mi rękę i wyraził swoje zadowolenie, że jego siostrzenica się mną zajęła.

Tak, dziękuję – powiedziałem.

Gail, kochanie, nie dałaś panu Tyrone’owi nic do picia upomniała ją ciotka. Bo nie chciał.

Obie panie odnosiły się do siebie z chłodną uprzejmością, rozmawiając ugrzecznionym tonem. Pani Hunterson musiała być ze trzydzieści lat starsza od Gail, ale dokładała usilnych starań, żeby nie dać się nadgryźć zębowi czasu. Cała jej postać zdradzała dbałość o wygląd – od pofarbowanych na złotawy odcień włosów, przez rdzawą sukienkę po brązowe golfowe buty na grubej podeszwie. Dobrze zachowaną figurę zawdzięczała głównie diecie zapożyczonej od zaglądających do kieliszka mężczyzn, zdradzał ją tylko obwisły podbródek. Golf i dżin nie wyryły jej zmarszczek nigdzie z wyjątkiem okolic oczu. Usta nadal miała pełne i kształtne. Efektowna powierzchowność budziła nadzieje, że pani Hunterson ma błyskotliwy umysł, lecz okazały się one iluzoryczne. Była osobą ograniczoną, a jej zachowanie i poglądy tak schludne, uporządkowane i równfe podrobione, jak jej dom.

Przeprowadzenie wywiadu z jej mężem okazało się łatwe, bo zaliczył tego dnia dziewiętnaście dołków.

– Ten los loteryjny kupiłem na potańcówce w klubie golfowym – powiedział. – Sprzedawał je jakiś gość, znajomy znajomego, no i dałem mu za niego funta. Wie pan, jak to jest na potańcówce. Powiedział, że to na cele dobroczynne. Pomyślałem, że funt to trochę za dużo jak na los loteryjny, nawet jeśli w grę wchodzi koń. A ja przecież wcale nie chciałem konia. Aż tu raptem, diabli nadali, wygrywam go. To dopiero kłopot, co? Ni stąd, ni zowąd posiąść konia, którego się nie umie dosiąść.

Roześmiał się, oczekując, że ten żarcik zostanie odpowiednio nagrodzony.

Nie zawiodłem go. Pani Hunterson i Gail miały miny świadczące, iż tyle razy już słyszały o tym posiadaniu i dosiadaniu, że teraz przy każdej powtórce zgrzytały zębami.

– Czy mógłby mi pan opowiedzieć o wpływach, jakie pana ukształtowały i o pańskim życiu?

– Historia mojego życia, tak?

Zaśmiał się serdecznie, spoglądając to na żonę, to na siostrzenicę, w poszukiwaniu aprobaty. Głowę miał dużą i kształtną, choć odrobinę przytłusty kark. Było mu do twarzy z opaloną łysiną i starannie przyciętym wąsikiem. Widoczne na policzkach cienkie żyłki tworzyły okrągłe rumieńce.

– Historia mojego życia – powtórzył. – Od czego mam zacząć?

– Niech pan zacznie od urodzenia i jedzie dalej – powiedziałem.

Tylko największe sławy, które mają po uszy wywiadów, albo przysięgli introwertycy bądź ludzie bezwzględnie okrutni potrafią się oprzeć takiej propozycji. Huntersonowi rozbłysły oczy i z entuzjazmem przystąpił do zwierzeń.

Urodził się na przedmieściu Surrey w jednorodzinnym domu ze dwa razy mniejszym od tego, którego właścicielem był obecnie. Chodził do zwykłej szkoły, później do mało znanej prywatnej szkoły średniej, a zaraz po jej ukończeniu dostał zapalenia płuc i nie przyjęto go do wojska. Podjął pracę w City, w biurze pewnej spółki finansowej i wspiął się po szczeblach kariery od stanowiska młodszego urzędnika do dyrektora, wykorzystując przygodne informacje, dzięki którym uzbierał niewielki kapitalik na giełdzie. Żadnych podejrzanych manipulacji, żadnych nierozważnych decyzji; zarobił jednak tyle, żeby po przejściu na emeryturę mieć zapewniony byt na takim poziomie, do jakiego przywykł.

Ożenił się mając dwadzieścia cztery lata, a w pięć lat potem jego samochód staranowała ciężarówka, zabijając mu żonę, trzyletnią córkę i owdowiałą matkę. Przez piętnaście lat bardzo rozrywany na przyjęciach Hunterson „rozglądał się”. Aż kiedyś poznał Sarę. Spotkali się po raz pierwszy w lokalu partii konserwatywnej, gdzie pracowali oboje na ochotnika wypisując adresy wyborców, do których miano rozesłać broszury partyjne w związku z wyborami uzupełniającymi, no i w trzy miesiące potem wzięli ślub. W dźwięcznym i pewnym siebie głosie człowieka sukcesu, jakim był Hunterson, pobrzmiewało echo motywów tego drugiego małżeństwa. Po prostu zaczynała mu doskwierać samotność.

W porównaniu z innymi ludzkimi żywotami, w życiu Huntersona nie zdarzyło się nic ciekawego ani godnego uwagi. Dla „Famy” nie znalazłem w tym, co powiedział, żadnego tematu, a dla „Lakmusa” tyle co kot napłakał. Zrezygnowany spytałem, czy nie zamierza pozbyć się Egocentryka.

– Nie, nie, skądże – odparł. – W zasadniczy sposób odmienił nasze życie.

– To znaczy?

– Znaleźli się dzięki niemu kilka stopni wyżej w hierarchii towarzyskiej – powiedziała chłodno Gail. – Mają się teraz czym chwalić przy kuflu piwa.

Spojrzeliśmy wszyscy na nią. Głowę trzymała tak, że nie potrafiłem określić, czy była umyślnie zjadliwa, czy tylko uszczypliwa, a sądząc z niepewnej miny jej wuja, miał podobne wątpliwości. Jednakże nie dało się ukryć, że trafiła w sedno, za co ciotka zręcznie ją ukarała.

– Gail, kochanie, czy mogłabyś zrobić nam wszystkim herbaty? – zaproponowała.

Cała postać Gail zdradzała, że zrobi to z największą niechęcią. Wstała jednak ostentacyjnie wolno i wyszła z pokoju.

– Kochana dziewczyna – powiedziała pani Hunterson. – Choć może czasem odrobinę nieznośna.

Nieszczerość odebrała jej uśmiechowi całe ciepło, a poza tym pani Hunterson uznała za konieczne mówić dalej, udzielić wyjaśnień, którymi, jak się domyślałem, obsypywała przy pierwszej nadarzającej się okazji każdego nowego gościa.

– Siostra męża poślubiła adwokata… to bardzo inteligentny człowiek… ale, wie pan… Murzyn!

– Tak – powidziałem.

– Naturalnie bardzo kochamy Gail, a ponieważ jej rodzice wrócili do ojczyzny ojca po odzyskaniu przez ten kraj niepodległości, ona zaś urodziła się w Anglii i chciała tu zostać, więc… jednym słowem mieszka z nami.

– Tak – powtórzyłem. – Na pewno się z tego cieszy.

To smutne, pomyślałem, że w ogóle odczuwają potrzebę tłumaczenia się z tego. Gail obywała się bez wyjaśnień.

– Gail uczy w szkole sztuk pięknych w Victorii – dodał Hunterson. – Rysunku z dziedziny mody.

– Projektowania mody! – poprawiła go żona. – Jest w tym naprawdę dobra. Jej uczniowie zdobywają nagrody.

W jej głosie zabrzmiała ulga, bo przecież zrozumiałem już sytuację, mogła więc sobie pozwolić na okazanie wielkoduszności. Trzeba przyznać, uwzględniwszy z dawien dawna zakorzenione przesądy, których padła ofiarą, że jej się to udało. Szkoda tylko, że wysiłek, jaki w to włożyła, był aż tak widoczny.

– A jak wyglądało życie pani? – spytałem. – I co myśli pani o Egocentryku?

Odpowiedziała, sumitując się, że historia jej życia nie jest tak ciekawa. Harry’ego poznała w rok po śmierci pierwszego męża, który był okulistą i, poza przelotnie podejmowanymi zajęciami ochotniczymi, zajmowała się prowadzeniem domu dla nich obojga. Była zadowolona, że mąż wygrał konia, lubiła chodzić na wyścigi jako właścicielka, uważała, że robienie zakładów jest podniecające, stawiała jednak zwykle tylko dziesięć szylingów, a poza tym jej i Gail sprawiło przyjemność wymyślanie stroju dla dżokeja dosiadającego Egocentryka.

– A jak ten strój wygląda? – spytałem.

– Biała bluza ze szkarłatnymi i turkusowymi znakami zapytania, turkusowe rękawy, czerwona czapka.

– Na pewno bardzo ładny – pochwaliłem, uśmiechając się. – Będę go wypatrywał na torze.

Hunterson dodał, że przed Pucharem Latarnika jego trener planuje wystawić Egocentryka do jeszcze jednej gonitwy, może więc mógłbym go wtedy zobaczyć. Przytaknąłem niezobowiązująco i w tym momencie weszła Gail niosąc herbatę.

Huntersonowie w szybkim tempie wlali w siebie po trzy filiżanki, równocześnie spojrzeli na zegarki i oznajmili, że czas nagli i jeżeli mają zdążyć do Murrowów na drinka, to muszą się zbierać.

– Ja nie pojadę, bo mam robotę – powiedziała Gail – Podziękujcie im za zaproszenie. Ale mogę po was przyjechać, jeśli wolelibyście nie prowadzić samochodu w drodze powrotnej. Zadzwońcie stamtąd po mnie.

Popijawa u Murrowów po dżinie wypitym z okazji parti golfa naraziłaby każdego na przykre konsekwencje, gdyby przyszło dmuchać w balonik. Huntersonowie skinęli głowa mi i wyrazili jej swoją wdzięczność. -

– Zanim państwo odjadą, czy moglibyście mi pokazać jakieś wycinki z gazet? I ewentualnie zdjęcia? – spytałem.

– Ależ oczywiście – zgodził się Hunterson. – Gail pokaże je panu, prawda, złotko? Musimy pędzić, kochany, ci Murrowowie, rozumie pan… On jest prezesem klubu golfowego. Miło mi było pana poznać. Mam nadzieję, że ogólnie dowiedział się pan wszystkiego, co potrzeba. Gdyby chciał się pan dowiedzieć czegoś więcej, proszę śmiało dzwonić.

– Dziękuję – odparłem, ale już mnie chyba nie usłyszał. Huntersonowie udali się na górę, potem zeszli na dół, trzasnęli frontowymi drzwiami i odjechali. Po ich wyjściu dom ogarnęła cisza.

– Właściwie to nie są alkoholikami – powiedziała Gail. – Po prostu wędrują ochoczo od kieliszka do kieliszka.

Teraz na nią przyszła kolej, żeby udzielić mi wyjaśnień. Ale w jej głosie nie zabrzmiał wcale ton usprawiedliwienia, jak u ciotki, a tylko rzeczowość.

– Używają życia – odparłem. Gail uniosła brwi.

– Wie pan, że tak – powiedziała. – Muszę przyznać, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

Egocentryczka, oceniłem ją w duchu. Opanowana. Chłodna uczuciowo. Wszystkie cechy, jakich nie lubiłem w kobiecie. I wszystkie, jakich szukałem. Pokusa trudna do przezwyciężenia.

– Chce pan obejrzeć te zdjęcia? spytała.

– Tak, bardzo proszę.

Przyniosła kosztowny, oprawny w skórę album i zaczęliśmy go oglądać karta po karcie. W nielicznych wycinkach nie znalazłem żadnych nowych informacji. Żadne ze zdjęć nie przykuwało uwagi na tyle, żeby się nadawać do druku w „Lakmusie”. Zapowiedziałem, że zjawię się któregoś dnia w najbliższym czasie z fotoreporterem. Gail odłożyła album, a ja wstałem, żeby się pożegnać.

– Zadzwonią od Murrowów nie wcześniej niż za dwie godziny – powiedziała. – Może pan zostanie i jednak się czegoś napije.

Spojrzałem na zegarek, pociągi odchodziły co pół godziny. Pomyślałem, że mogę sobie pozwolić na przepuszczenie najbliższego. Tam czekała Elżbieta. Tu Gail. I przecież to tylko jedna godzina.

– Tak – odparłem. – Napiję się.

Nalała mi piwa i przyniosła jedno dla siebie. Usiadłem z powrotem na kanapie, a ona splatając z gracją nogi przysiadła na dużej aksamitnej poduszce leżącej na podłodze.

– Jest pan oczywiście żonaty?

– Tak – przyznałem.

– Jak zwykle ci, którzy są interesujący.

– To dlaczego pani nie jest mężatką?

Uśmiechnęła się z uznaniem, odsłaniając mlecznobiałe połyskliwe zęby.

– O… małżeństwo może poczekać. Długo? – spytałem.

– Chyba… aż znajdę kogoś, z kim nie mogłabym się rozstać.

– Rozstała się pani z niejednym?

– Z niejednym potwierdziła kiwając głową. Łyknęła piwa i spojrzała na mnie znad szklanki. – A pan? Jest pan wierny żonie?

Mimo woli zamrugałem oczami.

– Przeważnie – powiedziałem ostrożnie. Ale nie zawsze?

Nie zawsze.

27Po długim, rozważnym milczeniu wypowiedziała jedno krótkie zdanie:

– To dobrze.

– Przepraszam, to filozoficza uwaga, czy propozycja – spytałem.

Roześmiała się.

– Po prostu lubię wiedzieć, na czym stoję – odparła.

– Z szeroko otwartymi oczami i niezmąconym spojrzeniem?

– Nie znoszę komplikacji – przytaknęła.

– A zwłaszcza uczuciowych?

– Trafił pan w sedno.

Pomyślałem, że jeszcze nigdy nie była zakochana. Owszem, często szła z kimś do łóżka, ale nie kochała nigdy. Nie podobało mi się to, a jednak tego właśnie pragnąłem. Zdusiłem w sobie zdradliwy podszept i, jak przystało na dobrego dziennikarza, zapytałem ją o jej pracę.

– Nie narzekam – odparła, wzruszając ramionami. – Na każdą setkę studentów przypada najwyżej jeden prawdziwy talent. Przeważnie mają pięć razy tyle ambicji, co pomysłów.

– Czy pani sama też projektuje stroje?

– Nie dla firm szyjących ciuchy. Trochę dla siebie, dla Sary i dla szkoły. Wolę uczyć. Sprawia mi przyjemność, że potrafię przekształcić mgliście artystyczną niewiedzę w fachowość.

– I zobaczyć swój wpływ na całej Oxford Street? Skinęła głową, oczy błyszczały jej z rozbawienia.

– Pięciu spośród największych producentów odzieży zatrudnia jako projektantów moich byłych uczniów. Jeden z nich jest taką indywidualnością, że zawsze rozpoznam jego kreacje na wystawie sklepu.

– Lubi pani mieć władzę – powiedziałem.

– A kto nie lubi?

– Mądrzy ludzie.

– Bo każda władza deprawuje? – spytała z ironią.

– Każdy z nas ma jakąś słabość – odparłem pojednawczo.

Do jakiej pani się przyznaje? Roześmiała się.

– Mam chyba słabość do pieniędzy. Całe szkolnictwo kuleje finansowo.

– Więc zadowala się pani belferską władzą.

Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie mogąc powstrzymać mimowolnego skurczu twarzy spuściłem wzrok, zatapiając spojrzenie w piwie. Jej słowa tak trafnie podsumowały moją nieodmienną sytuację. Po jedenastu latach nie godziłem się z nią bardziej niż kiedykolwiek.

– O czym pan myśli? – spytała.

– Że chciałbym pójść z panią do łóżka.

Wzięła głęboki oddech. Oderwałem wzrok od zwietrzałego ciemnego płynu przygotowany na każdą formę kobiecego oburzenia. Mogłem się przecież co do niej mylić.

Wyglądało jednak na to, że nie. Śmiała się. Była zadowolona.

– Wali pan prosto z mostu. Mhm.

Odstawiłem piwo i wstałem z uśmiechem. Na mnie już czas – powiedziałem. – Muszę zdążyć na pociąg.

Po tym, co pan powiedział? Nie może pan teraz odejść.

Zwłaszcza po tym, co powiedziałem. Zamiast odpowiedzieć, stanęła przy mnie. Ujęła moją dłoń i wsunęła mi palce w złote kółko na końcu suwaka z przodu sukienki.

– Teraz niech pan się śpieszy – powiedziała.

– Znamy się zaledwie parę godzin – zaprotestowałem.

– Zwrócił pan na mnie uwagę już po paru minutach. Potrząsnąłem przecząco głową.

– Po paru sekundach – sprostowałem.

– Lubię nieznajomych – oświadczyła, błyskając zębami. Pociągnąłem w dół za kółko, otwierając suwak – najwyraźniej o to jej chodziło.

Przed kominkiem Huntersonów leżał biały, puszysty dywan. Miałem wrażenie, że Gail kocha się na nim nie po raz pierwszy. Nie traciła czasu i nie była ani trochę skrępowana. Zdjęła buciki i pończochy. Strząsnęła z siebie sukienkę i zrzuciła zielone bikini. Jej śniada skóra tchnęła ciepłem w zapadającym zmierzchu, a figura zapierała dech.

Przeżyłem z nią wspaniałe chwile. Była zarówno kochanką hojną, jak i doświadczoną. Wiedziała kiedy pieścić lekko, a kiedy z wigorem. Wziąłem ją z żarliwą wdzięcznością, która była uczciwą namiastką miłości.

Kiedy skończyliśmy, wyciągnąłem się przy niej na dywanie, czując jak po wyzwoleniu napięcia osłabłe członki ciążą mi i omdlewają. Świat oddalił się o milion lat świetlnych i nie śpieszyło mi się do niego.

– Uch! – powiedziała zadyszana, śmiejąc się. – O rety, naprawdę tego potrzebowałeś.

– Mhm.

– Czy twoja żona nie pozwala ci…?

Elżbieto, pomyślałem. Mój Boże, Elżbieto. Muszę czasem to robić. Tylko czasem.

Zawładnęło mną na nowo znajome, nużące poczucie winy. Znów osaczył mnie świat.

Usiadłem i popatrzyłem niewidzącym wzrokiem na pociemniały pokój. Gail widocznie zorientowała się, że popełniła nietakt, bo podniosła się z westchnieniem i ubrała bez słowa.

Na dobre i na złe, pomyślałem gorzko. W dostatku i w biedzie. W zdrowiu i w chorobie będziesz jej wierny aż do końca waszych dni. Powiedziałem, że będę.

W dniu, w którym składałem to przyrzeczenie, wydawało mi się ono łatwe do spełnienia. Jednak nie dotrzymałem go. Gail była czwartą kobietą, jaką miałem w ciągu jedenastu lat. Pierwszą od blisko trzech.

– Jeżeli będziesz tak siedział, spóźnisz się na pociąg – sprowadziła mnie na ziemię.

Spojrzałem na zegarek, prócz którego nic na sobie nie miałem. Zostało mi piętnaście minut.

– Odwiozę cię na stację – powiedziała z westchnieniem. Dojechaliśmy tam z zapasem czasu. Wysiadłem z samochodu i podziękowałem jej uprzejmie za podwiezienie.

– Zobaczymy się jeszcze? – spytała. Zwykłe pytanie, żeby uzyskać odpowiedź. Zadane bez niepokoju. Kiedy tak na mnie patrzyła przez otwarte okno samochodu combi przy stacji Virginia Water, bardzo przypominała typową żonę z przedmieścia odwożącą męża na pociąg. Chłodna i jakże niepodobna do tamtej, figlującej na dywanie. Prędka i w namiętności, i w opanowywaniu uczuć. Takiej kobiety było mi trzeba.

– Nie wiem – odparłem niezdecydowanie. Na końcu peronu zapaliło się zielone światło.

– Do widzenia – powiedziała spokojnie.

– Czy wuj z ciotką zawsze w niedzielę grają w golfa? – spytałem ostrożnie.

Roześmiała się, aż żółte światła stacji odbiły się w jej oczach i na jej zębach.

– Niezawodnie.

– Może…

– Może zadzwonisz, a może nie. – Skinęła głową. – Tak jest uczciwie. A ja może będę w domu, a może mnie nie będzie.

Spojrzała na mnie przeciągle, uśmiechając się trochę do mnie, a trochę do siebie. Nie płakałaby, gdybym się więcej nie pokazał. A gdybym się pokazał, ugościłaby mnie. – Ale jeżeli chcesz się jeszcze ze mną zobaczyć, to długo z tym nie zwlekaj – dodała.

Podsunęła do góry szybę i odjechała bez jednego skinienia ręką i nie oglądając się ani razu za siebie.

Elektryczny pociąg, który miał mnie zawieść do domu, jak zielony robak wsunął się cicho na stację. Czterdzieści minut jazdy do Waterloo. Stamtąd metrem do King’s Cross. Trzy czwarte mili na piechotę. Dość czasu, żeby porozkoszować się odkrytym na nowo uczuciem zaspokojenia, przenikającym ciało. Dość czasu, żeby je potępić. Stanowczo zbyt często moje życie przypominało pole bitwy, na którym sumienie i żądza walczyły ze sobą o lepsze. A bez względu na to, które z nich brało górę, przegrany byłem zawsze ja.

– Spóźniłeś się – skarciła mnie teściowa z irytacją, co było do przewidzenia.

– Przepraszam.

Przyglądałem się, jak ze złością, szarpiąc palcami, naciąga rękawiczki. Płaszcz i kapelusz miała już na sobie, kiedy wszedłem.

– Z nikim się nie liczysz. Zanim dojadę do domu, zrobi się prawie jedenasta.

Nie odpowiedziałem.

– Jesteś egoistą. Wszyscy mężczyźni to egoiści.

Nie było sensu ani jej potakiwać, ani się z nią spierać. Katastrofalne, krótkotrwałe małżeństwo zostawiło w jej psychice głębokie urazy, które dokładając starań, przekazała swojemu jedynemu dziecku. Kiedy poznałem Elżbietę, chorobliwie bała się mężczyzn.

– Jesteśmy po kolacji – oznajmiła moja teściowa. – Zmywanie zostawiłam dla pani Woodward.

Z pewnością nic tak nie mogło zepsuć humoru pani Woodward, jak witająca ją w poniedziałek rano sterta brudnych naczyń z pozasychanymi resztkami jedzenia.

– Świetnie – powiedziałem, uśmiechając się fałszywie.

– Do widzenia Elżbieto – zawołała teściowa.

– Do widzenia mamo.

Otworzyłem jej drzwi, ale mi nie podziękowała.

– No to do następnej niedzieli – powiedziała.

– Zapraszamy.

Uśmiechnęła się cierpko, wiedząc, że nie mówię tego szczerze. Ponieważ przez cały tydzień pracowała jako recepcjonistka w prywatnej klinice dla odchudzających się, na odwiedziny u córki miała czas tylko w niedzielę. Najczęściej marzyłem, żeby zostawiła nas w spokoju, ale tej niedzieli jej wizyta umożliwiła mi wypad do Virginia Water. Ukręciłem łeb myślom o następnej niedzieli i o tym, jak mógłbym ją wykorzystać.

Po wyjściu teściowej podszedłem do Elżbiety i pocałowałem ją w czoło.

– Cześć – powiedziałem.

– Cześć, odrzekła. – Dobrze się bawiłeś po południu? Cios prosto w serce.

– Mhm.

– To dobrze… Mama znów zostawiła brudne naczynia – powiedziała.

– Nie przejmuj się, pozmywam.

– Co ja bym bez ciebie zrobiła!

Oboje znaliśmy odpowiedź. Beze mnie spędziłaby resztę życia w szpitalu, jak więzień pozbawiony możliwości ucieczki. Nie mogła oddychać bez elektrycznej pompy, pomrukującej u stóp jej łóżka. Nie mogła sama pokroić sobie jedzenia ani dotrzeć o własnych siłach do łazienki. Elżbieta, moja żona, była w dziewięćdziesięciu procentach sparaliżowana po heinemedinie.

Загрузка...