ROZDZIAŁ TRZECI

Mieszkaliśmy nad rzędem garaży w zaułku na tyłach Grays Inn Road. Jakaś spółka budowlana zburzyła niedawno stare domy naprzeciwko, dzięki czemu przynajmniej od czasu do czasu zalewało nas wieczorne słońce, ale teraz wznosiła fundamenty pod blok mieszkalny. Gdyby po jego zbudowaniu otoczyły nas zewsząd mury zaciemniające nam mieszkanie, musiałbym szukać innego. Niezbyt miła perspektywa. Przeprowadzaliśmy się już dwukrotnie i zawsze były z tym trudności.

Mieszkaliśmy dziesięć minut spacerkiem od redakcji „Famy”, żeby skrócić do minimum czas mojej wędrówki do pracy i z powrotem, jak również dlatego, że pociągi na wyścigi odjeżdżały przeważnie z Londynu. Okazało się, że w Londynie o wiele lepiej jest mieszkać w jakimś cichym zakątku, niż przy głównej ulicy. W naszym małym zaułku wszyscy sąsiedzi wiedzieli o chorobie Elżbiety, więc przechodząc pod jej oknem zadzierali głowę do góry i machali do niej ręką, a wielu z nich wpadało na pogawędkę i robiło nam zakupy.

Codziennie rano przychodziła pielęgniarka rejonowa, żeby robić masaż parowy zapobiegający odleżynom, który ja powtarzałem wieczorem. Pani Woodward, pielęgniarka częściowo kwalifikowana, lecz bez dyplomu, dyżurowała przy Elżbiecie przez sześć dni w tygodniu, od dziewiątej trzydzieści do szóstej po południu, a w razie potrzeby zgadzała się zostać dłużej. Najwięcej trudności nastręczało to, że Elżbieta nie mogła zostać w mieszkaniu sama nawet na pięć minut, ze względu na możliwość przerwy w dostawie prądu. Gdyby wysiadło główne źródło zasilania, mogliśmy podłączyć jej respirator do baterii, albo też obsługiwać go ręcznie, ale zawsze ktoś musiał być na miejscu, żeby zrobić to prędko. Pani Woodward była kobietą w średnim wieku, miłą, rzetelną i spokojną, a Elżbieta lubiła ją. Była również bardzo kosztowna, a ponieważ państwo ubezpieczeń społecznych przymyka swoje kaprawe oczy na niezdolne do samodzielnego życia żony, nie mogłem starać się choćby o ulgę podatkową z tytułu niezbędnych usług pani Woodward. Musieliśmy ją zatrudniać, a ona utrzymywała nas w biedzie – oto jak się sprawy miały.

W jednym z garaży pod naszym mieszkaniem stała stara furgonetka marki bedford, która była jedynym odpowiednim dla nas środkiem transportu. Wyposażyłem ją wiele lat temu w przenośną kozetkę, tak żeby mogła przewieźć Elżbietę, pompę, baterie i całą resztę. Wprawdzie cotygodniowy wyjazd byłby zbyt męczący, ale od czasu do czasu pozwalało to Elżbiecie zmienić otoczenie i odetchnąć wiejskim powietrzem. Dwukrotnie wybraliśmy się nad morze w przyczepie campingowej, ale dla Elżbiety było to niewygodne i czuła się nieswojo, a poza tym za każdym razem padało, więc daliśmy sobie z tym spokój. Oświadczyła, że wystarczają jej jednodniowe wycieczki. Chociaż lubiła je, to jednak ją wyczerpywały.

Respirator miała nowoczesny, pancerzowy, tak zwany spiropancerz, a nie starego typu, całkowicie otaczające ciało żelazne płuco. Spiropancerz przypominał nieco napierśnik zbroi. Przykrywał całą klatkę piersiową, oblamowany był grubym wałkiem z lateksu i przypięty opasującymi ciało paskami. Oddychanie polegało właściwie na zasysaniu powietrza. Połączona ze spiropancerzem grubym, elastycznym wężem pompa na zmianę to wytwarzała wewnątrz niego częściową próżnię, to znów tłoczyła powietrze. W fazie próżni klatka piersiowa Elżbiety unosiła się, pozwalając powietrzu wpłynąć do płuc. W fazie tłoczenia jej pierś zapadała się, wypychając z płuc zużyte powietrze.

Spiropancerz, znacznie wygodniejszy i łatwiejszy w obsłudze niż respirator skrzynkowy, miał tylko jedną wadę. Choćbyśmy nie wiem jak się starali i upychali niezliczone szaliki i swetry pomiędzy wałek z lateksu a koszulę nocną, i tak wciąż jej wiało. Jakoś to znosiła, o ile powietrze w mieszkaniu było ciepłe. Latem nie mieliśmy z tym kłopotu. Trudno się jednak dziwić, że zimne powietrze, ustawicznie owiewające jej pierś, bardzo jej przeszkadzało. Poza tym chłód ograniczał do zera tę niewielką, jaka jej pozostała, zdolność wykonywania ruchów lewą ręką i nadgarstkiem, a bez nich nie mogła się obejść. Rachunki za ogrzewanie płaciliśmy astronomiczne.

W ciągu dziewięciu i pół roku od wyciągnięcia jej ze szpitala, nabyliśmy niemal wszystkie wymyślne aparaty i urządzenia, jakie tylko wynaleziono. Całe mieszkanie było zasłane drutami i bloczkami. Elżbieta mogła czytać książki, zaciągać zasłony, zapalać i gasić światło, radio, telewizor, korzystać z telefonu i pisać listy na maszynie. Większość tych czynności umożliwiała elektryczna magiczna skrzynka o nazwie Possum. Przy pozostałych działał system dźwigni uruchamianych muśnięciem palca. Naszą ostatnią zdobycz stanowił elektryczny bloczek, który podnosił za łokieć lewą rękę i przekręcał ją, umożliwiając Elżbiecie samodzielne spożywanie niektórych potraw, bo inaczej trzeba ją było karmić łyżeczką. A dzięki elektrycznej szczoteczce na uchwycie mogła też sama myć sobie zęby.

Ja spałem w drugim końcu pokoju na kanapie z dzwonkiem nad uchem na wypadek, gdyby potrzebowała mnie w nocy. Dzwonki zostały także zainstalowane w kuchni, łazience i maleńkim pokoiku służącym mi do pracy, które to pomieszczenia wraz z dużym pokojem składały się na nasze mieszkanie.

Kiedy Elżbieta zachorowała, byliśmy trzy lata po ślubie i oboje mieliśmy po dwadzieścia cztery lata. Mieszkaliśmy w Singapurze, gdzie pracowałem jako początkujący dziennikarz w biurze Agencji Reutera, a do Anglii przylecieliśmy na planowany miesięczny urlop.

W samolocie Elżbieta poczuła się źle. Raziło ją światło, odczuwała piekielny ból z tyłu głowy i bolesne kłucie w piersiach. Wysiadła na lotnisku Heathrow, przeszła kawałek po asfalcie, upadła w połowie drogi do dworca i już nigdy więcej nie wstała o własnych siłach.

Łączące nas uczucie przetrwało wszystko, co potem nastąpiło, ubóstwo, gniew, łzy, rozczarowania, desperacje. Po kilku latach wyszliśmy z tego i wszystko się jakoś ułożyło – mieszkaliśmy wygodnie, ja miałem dobrą pracę i prowadziliśmy w miarę ustabilizowane życie. Byliśmy bliskimi i wiernymi przyjaciółmi.

Ale nie kochankami.

Na początku próbowaliśmy. Naturalnie Elżbieta zachowała zmysł dotyku, ponieważ wirus polio atakuje jedynie nerwy ruchowe, czuciowe pozostawiając nie tknięte. Ale po zdjęciu spiropancerza mogła oddychać najwyżej przez trzy, cztery minuty, a poza tym jej wyniszczone ciało nie wytrzymywało najmniejszego obciążenia ani ucisku w którymkolwiek miejscu. Kiedy po kilku nieudanych próbach zaproponowałem, żebyśmy to na jakiś czas odłożyli, uśmiechnęła się do mnie z ogromną, jak mi się wydało, ulgą i od tamtej pory właściwie nie wracaliśmy do tego tematu. Wychowanie jakie otrzymała w dzieciństwie, pozwoliło jej bez trudu pogodzić się z pozbawionym fizycznych zbliżeń bytowaniem. Zupełnie jakby nie przeżyła tych trzech lat szczęśliwego małżeństwa.

Nazajutrz po moim wypadzie do Virginia Water wyszedłem z domu natychmiast po przyjściu pani Woodward i pojechałem bedfordem na północny wschód od Londynu, do serca hrabsta Essex. Tym razem celem mojej wyprawy był farmer, który na swoich polach wyhodował złoto w postaci Tomcia Palucha, faworyta gonitwy o Złoty Puchar Latarnika w zakładach długoterminowych, przed ogłoszeniem numerów startowych.

Chwasty porastały bujnie brzegi wyboistej drogi prowadzącej od dwóch zmurszałych słupków bramy wjazdowej bez skrzydeł do obejścia Victora Ronceya. Sam dom, niczym nie wyróżniająca się konstrukcja z brunatnych cegieł, stał w naniesionej przez wiatr kupie rozmokłych, nie uprzątanych liści i spoglądał tępo symetrycznymi, brudnymi oknami. Nieokreślonego koloru farba spokojnie odłaziła od stolarki, a nad kominami nie unosił się dym.

Zapukałem do uchylonych tylnych drzwi i zawołałem, zaglądając do małego korytarza, skąd głos mój rozszedł się po domu, ale nikt mi nie odpowiedział. Słychać było głośne tykanie taniego zegara. Mój zmysł powonienia zaatakowała bezpardonowo woń gumiaków świetnie obeznanych z krowim łajnem. Na brzegu kuchennego stołu leżała pozostawiona przez kogoś paczka z mięsem, z której, przesiąkając przez opakowanie z gazety, pociekła cienka stróżka wodnistej krwi i utworzyła na podłodze małą różową kałużę.

Obróciłem się na pięcie, przeszedłem przez niechlujne podwórze i zajrzałem do kilku przybudówek. W jednej stał traktor oblepiony mniej więcej sześcioletnią warstwą błota. W drugiej sterta przykurzonego koksu sąsiadowała z bezładnym stosem starych połamanych skrzynek i popiłowanych na kawałki gałęzi. Jeszcze jedna, większa szopa magazynowała kurz, pajęczyny i nic poza tym.

Kiedy stojąc na środku podwórza zastanawiałem się, czy wypada dalej wściubiać nos, zza rogu po drugiej stronie wyłonił się potężny młodzian w robionej na drutach pasiastej czapce z czerwonym pomponem. Prócz tego miał na sobie ogromny, niechlujny jasnoniebieski sweter i brudne dżinsy wetknięte w ciężkie gumiaki. Płowowłosy, z okrągłą, ogorzałą twarzą wyglądał na wesołego, prostego chłopaka.

– Dzień dobry – powiedział. – Szuka pan kogoś?

Głos miał beztroski naznaczony miejscową wymową.

– Pana Ronceya.

– Ujeżdża konie. Radzę przyjść później.

– Ile mu to zajmie?

– Jakąś godzinę – odparł, wzruszając ramionami.

– Wobec tego zaczekam, jeśli można – powiedziałem, wskazując swoją furgonetkę.

– Jak panu wygodniej.

Zrobił kilka kroków w stronę domu, po czym zatrzymał się i zawrócił.

– Ej, a czy pan przypadkiem nie jest tym facetem, który dzwonił?

– Jakim facetem?

– Jamesem Tyronem?

– Zgadza się.

– No to czemu, do diabła, nic pan nie mówi? Myślałem, że pan przejezdny… proszę do domu. Zje pan śniadanie?

– Śniadanie? Uśmiechnął się.

– Tak. Wiem, że dochodzi jedenasta. Ale ja wstaję przed szóstą. O tej porze jestem znów głodny.

Wprowadził mnie do domu przez tylne drzwi, zignorował cieknące mięso i wzmocnił woń gumiaków człapiąc przez kuchnię do drugich drzwi, które następnie otworzył.

– Mamo? – krzyknął. – Mamo!… Gdzieś tu jest – powiedział wzruszając ramionami i zawracając. – Nieważne. Zje pan jajecznicy?

Podziękowałem, ale kiedy wyciągnął gigantyczną patelnię i wrzucił do niej furę boczku, zmieniłem zdanie.

– A pan zaparzy kawę – polecił, wskazując ręką. Kubki, zmielona kawa, cukier, mleko, czajnik i łyżeczki stały razem na ławie koło zlewu.

– Mama wspaniale się organizuje – wyjaśnił z wesołym uśmiechem.

Usmażył fachowo sześć jaj i rozłożył je po równo na dwa talerze, dokładając z boku po pajdzie świeżego białego chleba.

Usiedliśmy przy kuchennym stole i nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak mi coś smakowało. Chłopak zjadł z apetytem, popił kawą, a potem odsunął od siebie talerz i zapalił papierosa.

– Na imię mi Peter – przedstawił się. – Zwykle nie jest u nas tak cicho, ale dzieciaki w szkole, a Pat z tatą.

– Pat?

– Mój brat. Jedyny dżokej w rodzinie, chociaż startuje przeważnie w przełajach. Pewno pan o nim nie słyszał.

– Niestety, nie.

– Czytuję pańską rubrykę. Prawie co tydzień.

– Bardzo mi miło.

Paląc papierosa przyglądał mi się, kiedy kończyłem jeść.

– Niewiele pan mówi, jak na dziennikarza – rzekł.

– Za to dużo słucham – odparłem.

– Słusznie – powiedział z uśmiechem.

– Wobec tego proszę mi opowiedzieć o Tomciu Paluchu.

– Źle pan trafił. Z tym musi się pan zwrócić do taty albo Pata. Mają hopla na punkcie koni. Ja tu tylko prowadzę gospodarstwo.

Nie spuszczał oka z mojej twarzy, chyba po to, żeby wyczytać w niej zaskoczenie, bo pomimo że niemal dorównywał mi wzrostem, to jednak był jeszcze bardzo młody. Ile pan ma lat? Szesnaście? – spróbowałem zgadnąć.

– Owszem. – Prychnął z goryczą. – Ale to próżny wysiłek, zwyczajnie strata czasu.

– Dlaczego?

– Dlaczego? – powtórzył. – Ano przez tę cholerną autostradę. Już prawie skończyli tę trzypasmową cholerę, a biegnie zaraz tam, po drugiej stronie naszych dziesięciu akrów. – Wskazał okno ręką, w której trzymał papierosa. – Tata aż się cały trzęsie, bo nie wie czy Tomcio Paluch wytrzyma to nerwowo, kiedy zaczną tam huczeć te wielkie ciężarowy. Od dwóch lat próbuje sprzedać gospodarstwo, ale nikt go nie chce. I trudno mieć o to do ludzi pretensję, no nie? – Na chwilę sposępniał. – A poza tym, widzi pan, nigdy nie wiadomo, kiedy znów capną nam kawałek ziemi, już zabrali pięćdziesiąt akrów, a to nie zachęca do prowadzenia gospodarstwa jak należy, prawda?

– No chyba.

– Gadali, że zburzą nasz dom – ciągnął. – Że niby stoi w takim miejscu, które nadaje się idealnie na stację obsługi, restauracje, wielki parking i jeszcze jedną szosę do Bishops Stratford. Z tej autostrady cieszy się tylko mój brat Tony, bo chce być kierowcą rajdowym. Ma jedenaście lat. To maniak.

Dobiegł nas zgrzyt i stukot kopyt, który rozlegał się coraz bliżej. Wstaliśmy obaj od stołu i wyszliśmy na podwórze, przypatrując się trzem koniom, które kroczyły ciężko po nierównym żwirowanym podjeździe i po ściągnięciu cugli zatrzymały się przed nami. Jeździec dosiadający pierwszego konia zsunął się z siodła, podał cugle drugiemu i podszedł do nas. Był to schludny, żylasty mężczyzna po czterdziestce, z bujną czupryną kasztanowatych włosów i płowymi wąsami.

– Pan Tyrone? – spytał.

Skinąłem głową. Mocno i energicznie uścisnął mi dłoń, co pasowało do jego zachowania i głosu, a potem usunął się na bok, odsłaniając mi widok na konia.

– Tamten gniady to Tomcio Paluch – powiedział, wskazując trzeciego konia, którego dosiadał młody człowiek bardzo podobny do Petera, tyle że drobniejszy. – A to mój syn Pat.

Ładny koń – powiedziałem nieszczerze. Właściciele z reguły oczekiwali pochwał, ale Tomcio Paluch wykazywał na oko tyle wspaniałych zalet, co nieoszlifowany diament. Miał pospolity łeb, zapadającą się lekko szyję osadzoną na słabych barkach, w dodatku brzuch gwałtownie zwężający się przy pachwinach. Na swoim podwórku wyglądał równie niezgrabnie, jak na torze wyścigowym.

– Ee – parsknął Roncey. – Wcale nie. On jest do wygrywania, a nie do pozowania. Proszę mi nie schlebiać. Nie bierze mnie to.

– Dobrze – powiedziałem spokojnie. – A więc ma pospolity łeb i szyję, kiepskie barki, a to, co jest za siodłem, też nie pieści oka.

– Teraz to co innego. Więc jednak zna się pan na rzeczy. Pat, oprowadź go naokoło podwórza.

Pat wykonał polecenie. Tomcio Paluch dreptał wokoło demonstrując ciężki i niezgrabny chód, który niekiedy znamionuje mistrzowską klasę. Ten koń, pochodzący od klaczy czystej krwi z rodu koni przełajowych i ojca, medalowego ogiera, był wybornym skoczkiem biegającym z szybkością, której wytłumaczenia próżno by szukać w jego rodowodzie. Kiedy niespodziewanie pojawiał się as tej miary, odkrycie jego walorów zabierało właścicielowi niemal tyle czasu, co publiczności. Cały biznes wyścigów konnych, z czego nikt nie zdawał sobie sprawy, był zorganizowany wbrew przekonaniu, że szczerozłote talenty końskie mogą wyjść z małych stajni, w których trenerem jest właściciel. Tomcio Paluch zdobył sławę dopiero po trzech sezonach, podczas gdy startując w barwach dużej modnej prywatnej stajni trafiłby na szpalty gazet już po pierwszym wyścigu.

– Hodowałem go licząc, że moi synowie będą mieli konia do wyścigów przełajowych – rzekł Roncey. – Więc przez jeden cały sezon puszczaliśmy go na przełaje i poza jednym przypadkiem, kiedy Pat się wycofał, nie przegrał ani razu. A w zeszłym roku postanowiliśmy spróbować sił w gonitwach przeszkodowych, no i Tomcio Paluch pobiegł i wygrał „bieg za lisem” w Cheltenham.

– Tak, pamiętam – powiedziałem.

– Właśnie. No więc w zeszłym roku wypróbowaliśmy go w otwartych gonitwach handicapowych, tych pomniejszych…

– I wygrał cztery z sześciu – dopowiedziałem za niego.

– Wiedzieć to pański zawód. Pat – krzyknął. – Zaprowadź go do boksu. – I dodał zwracając się znów do mnie. – Chce pan obejrzeć inne konie?

Skinąłem głową i poszliśmy przez podwórze za Patem z pozostałymi dwoma końmi, a potem skręciliśmy za róg, zza którego wyłonił się na początku Peter.

Za walącą się stodołą stał schludny rząd sześciu dobrze utrzymanych drewnianych boksów krytych dachówką i z drzwiami świeżo pomalowanymi na czarno. Nawet jeżeli reszta gospodarstwa chyliła się ku upadkowi, to stajnie były wyszykowane jak na pokaz. Od razu widać było, co jest najbliższe sercu gospodarza – jego skarb.

– No tak – powiedział Roncey. – W zasadzie mamy jeszcze tylko jednego konia wyścigowego, nazywa się Klondyke, to ten, na którym jechałem. Na wiosnę ścigał się na przeszkodach. Szczerze mówiąc niewiele zwojował.

Podszedł do przedostatniego boksu, wprowadził do niego konia i przywiązał go. Kiedy zdjął mu siodło, spostrzegłem, że Klondyke jest lepiej zbudowany niż Tomcio Paluch, co jeszcze niewiele mówiło, ale jego zdrowa sierść rzucała się w oczy.

– Dobrze wygląda – orzekłem.

– Żre jak smok – rzekł beznamiętnie Roncey – i jest bardzo wytrzymały, więc mu nie żałujemy.

– Biega tylko jednym tempem – wtrącił z żalem Pat stojący tuż za mną. – Nie potrafi przyśpieszyć. Szkoda. Wygrał tylko dwa przełaje. Nic więcej.

W jego głosie wypowiadającym te lakoniczne zdania pobrzmiewała cichutka nutka zadowolenia, więc zerknąłem na niego z ukosa. Spostrzegłszy mój wzrok zmienił wyraz twarzy, wpierw jednak ja zdobyłem pewność, że do sukcesów koni odnosi się z mieszanymi uczuciami. Kiedy one awansowały do wielkich, ogólnokrajowych gonitw z przeszkodami, on nie. Angażowano wówczas starszych dżokejów amatorów, później zawodowców. Ojciec z synem mieli więc ze sobą na pieńku.

– A co pan trzyma w pozostałych boksach? – spytałem Ronceya, kiedy zamknął drzwi przegrody Klondyke’a.

– Na końcu starego siwosza przeszkodowca, a tu dwie klacze na przeszkody, obie źrebne. Ta, Piglet, to oczywiście matka Tomcia Palucha, jest źrebna z tym samym ogierem.

Nic z tego, pomyślałem, nie ma co liczyć na powtórny uśmiech losu.

– Sprzeda pan źrebaka – wypowiedziałem na głos przypuszczenie.

Roncey prychnął.

– Klacz jest wliczona w koszty utrzymania gospodarstwa – powiedział.

Uśmiechnąłem się w duchu. Rolnicy mogli trenować swoje konie i wpisywać wydatki w ogólne koszty prowadzenia gospodarstwa, ale jeśli sprzedawali któregoś z nich, zaliczano im to do „przychodów” i nakładano odpowiedni podatek. Gdyby Roncey sprzedał Tomcia Palucha albo jego brata, prawie połowa pieniędzy ze sprzedaży powędrowałaby do urzędu skarbowego.

– Wyprowadź klacze, Joe – polecił Roncey trzeciemu jeźdźcowi, potulnemu staruszkowi o skórze jak łyko.

Przyglądaliśmy się mu, jak puszcza je wolno na pobliskie pole. Pat stał przy bramie z Peterem, większym od niego, bardziej pewnym siebie i mającym ze sobą znacznie mniej problemów.

– Ma pan udanych synów – powiedziałem do Ronceya. Zacisnął usta. Nie byli jego dumą. Zamiast odpowiedzieć mi na mój podchwytliwy komplement, rzekł:

– Wejdziemy do domu i wypyta mnie pan o wszystko, co chce. Powiedział pan, że to do jakiegoś magazynu?

Skinąłem głową.

– Pat – krzyknął. – Wyczyść dobrze te trzy konie, nakarm, a Joe niech zabierze się do strzyżenia żywopłotu. Peter, nie stój tak. Masz swoją robotę.

Obaj synowie spojrzeli na niego ze ślepym posłuszeństwem, pod jakim zwykle kryje się kipiący bunt. Odeszli po wyraźnej zwłoce, z minami wyrażającymi spokój i pogodzenie się z losem. Były one jednak jak pokrywki tłumiące nagromadzoną parę. Pomyślałem, że być może któregoś dnia Roncey się nią sparzy.

Energicznie powiódł mnie przez podwórko i wprowadził do kuchni. Mięso wciąż leżało na stole, kapiąc. Roncey minął je i gestem zaprosił mnie, żebym wszedł za nim przez drzwi w głębi kuchni, prowadzące do małego ciemnego korytarza.

– Madge? zawołał. – Madge?

Ojcu powiodło się tak samo kiepsko jak wcześniej synowi. Wzruszył identycznie jak tamten ramionami i wprowadził mnie do pokoju równie zapuszczonego i niechlujnego, jak reszta gospodarstwa. Stosy śmieci, listów, gazet, ubrań, zabawek i rupieci niewiadomego przeznaczenia zaścielały wszystkie płaskie powierzchnie, w tym krzesła i podłogę. Na parapecie okna stał wazon ze zwiędłymi i uschłymi chryzantemami, a kilka pajęczyn pokrywało sufit bezwstydną siecią. Palenisko wypełniał ostygły popiół z wczorajszego dnia. Równie dobrze można było powiedzieć, że pokój nosi ślady zamieszkania, jak zaniedbania.

– Proszę usiąść gdzie się da – rzekł Roncey. – Żona pozwala chłopcom na wszystko. Brak jej stanowczości. Ja trzymam ich krótko, poza domem oczywiście.

– Ilu ich pan ma?

– Synów? Pięciu.

– I córkę? – spytałem.

– Nie – odparł szorstko. – Pięciu synów. – Nie była to dla niego przyjemna myśl. – Co to za magazyn?

– „Lakmus” – odparłem. – Chcą zamieścić relację z przygotowań do Pucharu Latarnika, więc pomyślałem, że tym razem pominę duże stajnie i dla odmiany rzucę trochę światła na kogoś innego.

– No tak, cóż - powiedział niepewnie. – Już o mnie kiedyś pisano.

– Tak, tak, oczywiście – uspokoiłem go.

– O Pucharze Latarnika również. Pokażę panu. – Wstał, podszedł do biurka z dwoma rzędami szuflad, wyciągnął jedną z nich do końca i przyniósł tam, gdzie siedziałem. Położył szufladę na środku kanapy, zmiótł ręką na podłogę pognieciony sweter, dwa poobijane samochodziki oraz puste papierowe opakowanie i sam usiadł na opróżnionym miejscu.

Szuflada zawierała stos fotografii i wycinków wrzuconych na kupę. Nikt tu bynajmniej niczego nie wklejał do drogich, oprawnych w skórę albumów, jak u Huntersonów.

Moje myśli pomknęły do Gail. Widziałem, że Roncey coś do mnie mówi, ale akurat w tej chwili myślałem o niej. Jej krągłościach, pachnącej, śniadej skórze. Roncey czekał na odpowiedź, a ja nie dosłyszałem pytania.

– Przepraszam powiedziałem.

– Pytałem, czy zna pan Berta Checkova. – Trzymał w ręku długi wycinek z gazety ze zdjęciem i rzucającym się w oczy tytułem „Stawiać na Tomcia Palucha, i to JUŻ!”

– I tak… i nie – odparłem niezdecydowanie.

– Jak to? – spytał szorstko. – Pracuje pan w tej samej branży, więc powinien pan go chyba znać.

– Rzeczywiście, znałem go. Ale umarł. W zeszły piątek. Wziąłem wycinek i zacząłem czytać, a Roncey odegrał rolę wstrząśniętego, ale mało przekonywająco, bo w jego głosie przebijała obojętność.

Przewidując szanse Tomcia Palucha w Pucharze Latarnika Bert wyrażał się dosadnie i barwnie. Jego zdaniem taksator od handicapów był ślepy i cierpiał na zaćmienie umysłowe wyznaczając Tomciowi Paluchowi obciążenie sześćdziesiąt i pół kilograma, zaś wszyscy goście, którzy natychmiast nie skorzystają z takiej okazji, powinni sobie sprawić jelenie rogi. Uważał, że początkowo w zakładach długoterminowych będą oferowane bardzo korzystne stawki, jednakże radził wszystkim, żeby się pośpieszyli z obstawianiem, zanim bukmacherzy połapią się jaki to złoty interes. Ostra stylistyka Berta zapewniła koniowi Ronceya więcej szwungu niż czterostopniowa rakieta.

– Nie czytałem tego artykułu – przyznałem się. – Przeoczyłem go.

Checkov zadzwonił do mnie nie dalej jak w zeszły czwartek, a artykuł ukazał się w piątek. A więc w tym samym dniu, w którym zginął. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że go opublikuje. Kiedy telefonował, był na moje rozeznanie, mocno pijany.

– To całkiem możliwe – przyznałem.

– Zadowolony też za bardzo nie byłem.

– Z artykułu?

– Sam jeszcze nie postawiłem na swojego konia, rozumie pan? A on tak z tym wyskoczył – zepsuł cenę. Kiedy zadzwoniłem do swojego bukmachera w piątek, nie chciał mi dać więcej niż sto do ośmiu, dzisiaj zrobili go faworytem w stosunku osiem do jednego, a przecież do gonitwy jeszcze prawie trzy tygodnie. Pewnie, że to dobry koń, ale Arkle to on nie jest. Właściwie, to ja tego nie pojmuję.

– Nie pojmuje pan, dlaczego Checkov radził na niego stawiać?

Ociągał się z odpowiedzią.

– Powiedzmy, że nie pojmuję, dlaczego aż tak zdecydowanie.

– Ale na pewno liczy pan na wygraną?

– Liczę – powtórzył. – Jasne, że liczę na wygraną. Ale nie startowaliśmy jeszcze w tak ważnej gonitwie… Nie oczekuję zwycięstwa, rozumie pan?

– Ma pan takie same szanse jak wszyscy – powiedziałem. – Checkov musiał czymś wypełnić swoją rubrykę. Czytelnicy nie lubią letnich artykułów, trzeba im dostarczać zdecydowanych wypowiedzi.

Obdarował mnie cienkim uśmieszkiem podszytym szyderstwem dla takiego pójścia na łatwiznę. Był to człowiek, który nie miał zrozumienia ani serca dla innych ludzi i ich problemów, nawet dla własnych synów.

Drzwi pokoju otwarły się i weszła potężnie zbudowana kobieta w sukience w słoneczniki. Jej nogi, bez pończoch, porastały gęsto jasne włoski, a opuchnięte kostki wylewały się ze sponiewieranych niebieskich rannych pantofli. Niemniej stąpała bardzo lekko i poruszała się powoli, co sprawiało takie wrażenie, jakby posuwała się naprzód w stanie nieważkości – wyczyn nie lada przy wadze z pewnością przekraczającej siedemdziesiąt pięć kilogramów.

Bezkształtna masa jasnokasztanowych włosów okalała niczym chmura jej twarz, z której dwoje marzycielskich oczu patrzało na świat wpół przytomnie. Twarz miała miękko zaokrągloną, już me młodą, ale wciąż jakby niedojrzałą. Osądziłem bezlitośnie, że życie, jakie wiodła w wyobraźni, było dla niej bardziej realne, niż rzeczywistość. Domyślałem się, że minioną godzinę spędziła gdzieś daleko, znacznie dalej niż piętro wyżej.

– Nie wiedziałam, że jesteś w domu – powiedziała do Ronceya, który wstał w chwilę po mnie.

– Madge, to pan James Tyrone. Mówiłem ci, że przyjedzie. – Mówiłeś? – Przeniosła błędne spojrzenie na mnie. – No, to rozmawiajcie sobie – powiedziała.

– Gdzie byłaś? – spytał Roncey. – Nie słyszałaś, jak cię wołałem?

– Wołałeś? – powtórzyła, potrząsając głową. – Słałam łóżka, jak zwykle. – Stanęła na środku pokoju i rozglądając się niepewnie ogarnęła wzrokiem bałagan. – Dlaczego nie napaliłeś w kominku?

Spojrzałem mimowolnie na górę popiołu na palenisku, ale jej wcale ona nie przeszkadzała. Z odrapanej dębowej skrzynki przy kominku wyjęła trzy brykiety na rozpałkę i garść patyków. Spoczęły one na popiele, niedbale tylko rozgarniętym pogrzebaczem. Potarła zapałkę, zapaliła brykiety i ułożyła w kopczyk węgiel. Świeży ogień zapłonął spokojnie na szczątkach starego, a Ronceyowa wzięła kominkową szczotkę i zmiotła z widoku kilka żużli za stos bierwion.

Zafascynowany obserwowałem dalszy ciąg tych porządków. Przepłynęła przez pokój do zwiędłych kwiatów, otworzyła okno i wyrzuciła je. Potem wylała w ślad za nimi wodę z wazonu, postawiła go na parapecie i zamknęła okno.

Zza kanapy, na której siedzieliśmy razem z Ronceyem, wyciągnęła duże kartonowe pudło. Napis na nim głosił, że są to „Płatki Kelloga. 12 pudełek dla całej rodziny”, i było do połowy wypełnione tym samym chłamem, który walał się po pokoju. Lewitując zatoczyła metodycznie duże koło, podnosząc wszystko i jak leci wrzucając do pudła, co trwało mniej więcej trzy minuty. Potem pudło zniknęło z widoku, bo upchała je z powrotem za kanapę, a idąc do drzwi poprawiła po drodze poduszki na dwóch fotelach. Pokój, uprzątnięty i z jasno płonącym kominkiem, oszałamiająco się odmienił. Wprawdzie pajęczyny pozostały, ale miało się wrażenie, że jutro i na nie przyjdzie kolej. Peter miał słuszność twierdząc, że mama organizację pracy ma w małym palcu. Nawet jeśli wypływało to z lenistwa, cóż z tego.

Roncey nalegał, żebym został na lunchu, a do tego czasu opowiadał z ożywieniem, tak, jakby nie miał zamiaru nigdy skończyć, o wszystkich koniach, jakie miał w życiu. Przy lunchu składającym się z befsztyka na zimno, marynat, sera i biskwitów, podanych o wpół do trzeciej na kuchennym stole, w dalszym ciągu tylko on zabierał głos. Synowie przez cały czas jedli w milczeniu, a Ronceyowa patrzyła zamyślona w przestrzeń oczami, które widziały jedynie zdarzenia rozgrywające się w jej wyobraźni.

Kiedy wyszedłem stamtąd wkrótce po skończeniu posiłku, Pat poprosił mnie o podwiezienie do Bishops Stratford i nie zważając na mars na czole ojca, wspiął się na przednie siedzenie furgonetki. Roncey uścisnął mi rękę mocno, jak przy powitaniu, i wyraził nadzieję, że otrzyma gratisowy egzemplarz „Lakmusa”.

– Oczywiście – zapewniłem go, myśląc o tym, że w związku z osławionym skąpstwem tego pisma, sam będę musiał przysłać mu ten numer.

Pomachał mi z podwórza ręką na pożegnanie, a Patowi szorstko przykazał, żeby wrócił prosto do domu autobusem o czwartej. Ledwo minęliśmy przekrzywione słupki bramy, już Pat wyrzucił z siebie cząstkę tłumionej urazy.

– Traktuje nas jak dzieci… mama nic tu nie pomoże, ona nas wcale nie słucha…

– Mógłby pan stąd wyjechać – podsunąłem mu myśl. Ile pan ma lat, dziewiętnaście?

– Kończę w przyszłym miesiącu. Ale nie mogę wyjechać i on o tym wie. Nie mogę, jeżeli chcę się ścigać. Na zawodowstwo nie mogę na razie przejść, jestem za mało znany i nikt nie wsadzi mnie na swojego konia. Muszę startować jako amator i wyrobić sobie nazwisko, tak mówi tata. A przecież nie mogę być amatorem, jeżeli pójdę z domu i znajdę sobie gdzieś normalną pracę, bo wtedy nie mógłbym sobie pozwolić na wszystkie wydatki i w ogóle nie miałbym czasu na jeżdżenie.

– Można pracować w stajni… – zaproponowałem.

– No wie pan. Przecież przepisy mówią, że nie można pracować w żadnym charakterze w stajni wyścigowej i jednocześnie startować jako amator, nawet jeżeli jest pan sekretarzem, kierownikiem, kimkolwiek. To cholernie niesprawiedliwe. Tylko niech pan mi nie mówi, że mógłbym pracować jako stajenny, odpękać dwa lata i zostać zawodowcem, jasne, że mógłbym. Ale ilu stajennych awansuje na dżokejów wykonując taką pracę? Żaden. Absolutnie żaden. I pan to wie.

Skinąłem głową.

– Jako stajenny to ja pracuję teraz, wystarczy. Mamy sześć koni i to ja je wszystkie, cholera, oporządzam. Może trudno w to panu uwierzyć, ale oprócz nas jedyny robotnik w gospodarstwie to stary Joe. Tata zawsze ma dla niego tuzin rzeczy do roboty. Nie miałbym nic przeciwko tej pracy bez żadnej zapłaty, naprawdę nie, gdyby tato dał mi jeździć nie tylko na przełajach, ale on mi nie da. Mówi, że brak mi doświadczenia, a tak naprawdę, robi, cholera, wszystko, żebym nigdy tego doświadczenia nie nabrał… Powiem panu wprost, mam tego serdecznie dość!

Rozpamiętywał ponuro swoją sytuację przez całą drogę do Bishops Stratford. Pomyślałem, że ma uzasadniony żal. Victor Roncey nie należał do ojców, którzy pomagają synom w życiu.

Загрузка...