ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Skręciliśmy na północ w Aldwych i pojechaliśmy Drury Lane do ronda St Giles. Nie zrobiłem nic, żeby uciec, chociaż zatrzymywaliśmy się kilka razy na światłach. Mój towarzysz obserwował mnie czujnie, a ja, wciąż na próżno, usiłowałem sobie przypomnieć, skąd znam tę twarz. Pojechaliśmy Tottenham Court Road. Skręciliśmy w lewo, w prawo, znowu w lewo. Potem prosto w Regent’s Park i dalej półkolistą aleją. Zatrzymaliśmy się łagodnie przy kołowrotku u wejścia do Ogrodu Zoologicznego.

– Wchodzimy – zapowiedział mój towarzysz, wskazując głową zoo.

Wysiedliśmy z samochodu i szofer odjechał bez słowa.

– Pan płaci – oświadczyłem.

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem. Spróbował jedną ręką wygrzebać pieniądze z kieszeni i przekonał się, że nie da rady, jeżeli chce zachować cały czas w gotowości nóż.

– Nie – powiedział. – Pan płaci. Za siebie i za mnie. Zapłaciłem, niemal z uśmiechem. Nie był ani trochę tak niebezpieczny, za jakiego chciał uchodzić. Przedostaliśmy się przez kołowrotek.

– A teraz dokąd? – spytałem.

– Prosto. Powiem panu.

Zwiedzających można było policzyć na palcach. Na tę listopadową słotę, we wtorek w porze lunchu brakło nawet tradycyjnych szkolnych wycieczek wysypujących się z autobusów. Ptactwo skrzeczało żałośnie i posępnie nad ptaszarnią, a tabliczka informowała, że sępy karmi się o trzeciej.

Na ławce siedział jakiś człowiek w ciemnym płaszczu i czarnym kapeluszu, spoglądając na wybieg dla lwów. Klatki były puste. Kochające słońce lwy przebywały w środku pod kwarcówkami.

– Tam – powiedział mój towarzysz, wskazując głową. Podeszliśmy. Człowiek w czarnym kapeluszu przyglądał się, jak nadchodzimy. Zarówno jego poza, jak i krój ubrania świadczyły, że ma pieniądze, władzę, wysoką pozycję towarzyską, a nosił się z tak drażniącą wyższością, jakiej nie powstydziłby się pracownik ministerstwa spraw zagranicznych. Tak jak mówił Dembley, to co sobą reprezentował nie przystawało do jego prezencji.

– Miałeś jakieś trudności? – spytał.

– Żadnych – odparł z zadowoleniem nożownik. Jasnoszare, lodowato zimne oczy eleganta sposępniały.

– To mnie wcale nie cieszy – powiedział.

Mówił z wyraźnym obcym akcentem, ale trudnym do określenia. Niektóre spółgłoski wymawiał twardo, a niektóre samogłoski opuszczał.

– Odejdź – rozkazał nożownikowi. – I czekaj.

Mój nijaki porywacz w swoim nijakim prochowcu skinął głową i oddalił się. Już już miałem sobie przypomnieć, gdzie go widziałem. Jakiś obraz wypłynął z mroków niepamięci, ale nie nabrał ostrości.

– Wolał pan przyjść – oświadczył elegant w kapeluszu.

– I tak, i nie.

Wstał. Był mojego wzrostu, ale grubszy. Cerę miał żółtawą i gładką, jeśli nie liczyć labiryntu zmarszczek wokół oczu, a włosy, o ile mogłem się zorientować pomimo kapelusza, prawie blond. Szacowałem, że jest ode mnie starszy o kilka lat.

– Zimno tu. Wejdźmy do środka – powiedział. Wszedłem z nim do pawilonu drapieżników, gdzie silny fetor dzikich zwierząt wydawał się być odpowiednią oprawą dla tej rozmowy. Mogłem się domyślić, czego chciał. Na pewno nie zabić, to mogli zrobić na Fleet Street lub gdziekolwiek po drodze. Zmusić mnie do milczenia. Pytanie tylko jak?

– Nie jest pan specjalnie zaskoczony – oświadczył.

– Czekaliśmy na jakąś… reakcję, spodziewaliśmy się jej – odparłem.

– Ach tak.

Zamilkł, przemyśliwając to sobie. Znudzony tygrys łypnął na nas leniwie, pazury miał schowane w okrągłe poduszki łap i nieznacznie kołysał ogonem na boki. Uśmiechnąłem się do niego szyderczo. Odwrócił się, zrobił trzy kroki naprzód, trzy kroki z powrotem, i krążył tak bez ustanku, idąc donikąd.

– Nie wystarczyła panu reakcja z zeszłego tygodnia?

– Bardzo się przydała – skomentowałem. – Zaprowadziła nas prosto do Charliego Bostona. Miło, że pan pyta. To znaczy, że jest pan jego pomagierem.

Posłał mi przejmująco lodowate spojrzenie.

– Ja go zatrudniam! – oświadczył.

Spuściłem oczy, nic nie mówiąc. Jeżeli tak łatwo było urazić jego dumę, mógł mi udzielić więcej odpowiedzi niż ja jemu.

Zganiłem ich za to, co zrobili w pociągu, kiedy się o tym dowiedziałem. Ale nie jestem już taki pewien, czy słusznie. Znów mówił cicho, uosobienie kultury, dyplomacji i taktu.

– Więc to nie było z pańskiego polecenia?

– Nie.

Przejechałem dłonią po grubym pręcie, który oddzielał o dwa kroki zwiedzających od klatek ze zwierzętami. Obojętny tygrys wyglądał jak oswojony, niezdolny do mordu, za łagodny, żeby rozszarpać, okaleczyć, ogryźć do kości.

Pan wie, czego chcemy – oznajmił uprzejmy tygrys u mojego boku. – Chcemy wiedzieć, gdzie ukrył pan konia.

– Po co? – spytałem.

Tylko na mnie łypnął. Westchnąłem.

– Co wam to da? – ciągnąłem. – Naprawdę chcecie nie dopuścić do jego udziału w gonitwie? Mądrzej byłoby zapomnieć o całej sprawie, zwinąć manatki i wynieść się ukradkiem.

– O tym zadecyduję ja sam – odparł.

Jego dumę znów czuć było na milę. Nie podobało mi się to. Niewielu wrogów było tak bezwzględnych, jak ci którzy bali się utraty twarzy. Zacząłem się zastanawiać, wobec jak szerokiej widowni musi tę twarz zachować. Im szerzej tym gorzej dla mnie.

– Gdzie on jest?

– Tomcio Paluch? – spytałem.

– Tomcio Paluch – powtórzył, wymawiając to imię ze szczególnym wstrętem.

– Tak.

– Jest najzupełniej bezpieczny.

– Panie Tyrone, dość tej zgrywy. Nie uda się panu ukrywać bez końca przed Charlie Bostonem.

Milczałem. Tygrys ziewnął, odsłaniając pełen garnitur kłów. Paskudny widok.

– Następnym razem nie będą tacy ostrożni – rzekł. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem, zastanawiając się czy rzeczywiście sądzi, że ugnę się przed tak mglistą groźbą. Popatrzał mi prosto w oczy i nie przejął się tym, że nie odpowiadam. Serce mi się skurczyło. To jeszcze nie koniec.

– Kiedy dowiedziałem się – zaczął tonem towarzyskiej rozmowy – że w dzień po nieprzemyślanym napadzie Bostona widziano pana na wyścigach w Plumpton, wywnioskowałem, iż w pańskim przypadku uciekanie się do przemocy okaże się dla nas zbyt kłopotliwe. Widzę, że się nie omyliłem. Wydałem polecenie, żeby znaleziono inny środek nacisku. I oczywiście znaleźliśmy go. Dlatego powie nam pan, gdzie ukryty jest koń.

Wyjął czarny portfel z krokodylej skóry i wysunął z niego niewielką karteczkę złożoną na pół. Podał mi ją. Spojrzałem. Po mojej minie zorientował się, że doznałem głębokiego wstrząsu, i uśmiechnął się z zadowoleniem.

Była to fotokopia rachunku za hotel, gdzie nocowałem z Gail. „Państwo Tyrone. Pokój dwuosobowy”.

– Jak więc pan widzi, panie Tyrone, jeżeli chce pan utrzymać tę interesującą nowinę w tajemnicy przed żoną, musi nam pan podać ten adres.

W głowie miałem młyn, wirujący jak aparat do prania na sucho, ale nie mogłem nic sensownego wymyślić.

– Milczy pan, panie Tyrone? Bardzo to panu nie odpowiada, prawda? Dlatego powie nam pan. Z pewnością nie chciałby pan, żeby żona się z panem rozwiodła. Tak się pan natrudził, żeby ją wywieść w pole, więc na pewno pan wie, że rzuciłaby pana, gdyby to odkryła… – Wskazał na kopię rachunku. – A co by powiedziała na to, że ma pan ciemnoskórą kochankę? O innych randkach też wiemy. W zeszłą niedzielę i w niedzielę dwa tygodnie temu. O tym wszystkim dowie się pańska żona. Bogate kobiety nie tolerują takich rzeczy.

Zastanawiałem się w odrętwieniu, za ile Gail mnie sprzedała.

– A więc słucham, panie Tyrone. Adres.

– Potrzebuję trochę czasu – powiedziałem głucho.

– Zgoda – rzekł spokojnie. – Trzeba czasu, żeby oswoić się z tą myślą, prawda? Naturalnie, damy panu trochę czasu. Sześć godzin. Zadzwoni pan do nas dziś wieczorem, punktualnie o siódmej. – Podał mi biały kartonik z wypisanym na nim numerem telefonu. – Sześć godzin i ani minuty dłużej. Po upływie tego czasu wiadomość zostanie wysłana do pańskiej żony i nic pan na to nie poradzi. Czy to jasne?

– Tak – odparłem.

Tygrys usiadł i zamknął oczy. Jak by mi współczuł.

– Tak myślałem – rzekł. Ruszył do drzwi, zostawiając mnie. – Punktualnie o siódmej. Do widzenia panie Tyrone.

Pewny siebie, swobodny, wyprostowany, wyszedł z pawilonu drapieżników, skręcił za róg i zniknął. Moje stopy jakby odłączyły się od reszty ciała. Ogarnęło mnie uczucie, że płynę, unoszony prądem ku nieodwracalnej katastrofie. W niedowierzającym zakamarku mojego umysłu zrodziła się myśl, jeżeli nie ruszę się z miejsca, sytuacja, w jakiej się znalazłem, między młotem a kowadłem, rozpłynie się i zniknie.

Oczywiście tak się nie stało. Ale po jakimś czasie zacząłem myśleć normalnie, opanowując miotające mną uczucia. Przystąpiłem do szukania jakiegoś słabego ogniwa. Ruszyłem powoli, zostawiając tygrysa, wyszedłem na nieświeże powietrze i skierowałem się do bramy, rozmyślając w skupieniu. Kątem oka zauważyłem mimo woli mojego porywacza, który stał w bocznej alejce, spoglądając na najwyraźniej pusty, zadrutowany wybieg, a kiedy wyszedłem przez kołowrotek na ulicę, raptownie i nieoczekiwanie przypomniało mi się, gdzie go widziałem. To przypomnienie tyle wniosło nowego, że stanąłem jak wryty. Musiałem na gwałt wiele zrozumieć.

Widziałem go na stacji King’s Cross, kiedy czekałem na Gail. Stał w pobliżu mnie i obserwował ją przez cały czas, od chwili, kiedy wyszła z metra, aż do spotkania ze mną. Szukali, czym wywrzeć na mnie nacisk. I znaleźli.

Żeby mnie śledzić na King’s Cross, musiał iść za mną od redakcji „Famy”.

I dziś też dobrał się do mnie przed budynkiem gazety.

Poszedłem wolno, porządkując myśli. Rano odjechałem pociągiem z King’s Cross do Newcastle, ale nie wykorzystałem biletu powrotnego. Zamiast mnie wrócił Collie Gibbons. Wywnioskowałem, że wracając do domu nie przewidzianą, okrężną trasą, gdzieś, może na wyścigach w Newcastle, zgubiłem śledzącego.

Poza tym ktoś musiał również śledzić Gail albo też poszedł prosto do hotelu zobaczyć się z nią, kiedy wyszedłem. Odsuwałem od siebie myśl, że mogłaby mnie sprzedać zanim jeszcze ostygła po mnie nasza wspólna pościel. Ale może była do tego zdolna. Prawdopodobnie zależało to od tego, ile jej zaproponowali. Pięćset funtów byłoby pokusą, której nie oparłaby się jej interesowna dusza.

Tylko Gail mogła otrzymać rachunek z hotelu. Tylko ona wiedziała o tych dwóch niedzielnych popołudniach. Tylko ona myślała, że mam bogatą żonę. Na chłodno skonstatowałem, że mało dla niej znaczyłem. Niezmiernie mało. Zasłużyłem sobie na to solennie. Szukałem jej towarzystwa, ponieważ oddawała mi się bez zobowiązań. Postąpiła konsekwentnie. Nie była mi nic winna.

Wlokąc się noga za nogą doszedłem do rogu i odruchowo skręciłem w stronę domu. Dopiero po kilkunastu krokach uprzytomniłem sobie, że robię straszny błąd.

Gail nie wiedziała, gdzie mieszkam. Nie mogła im tego powiedzieć. Nie znali prawdy o Elżbiecie, myśleli że jest bogaczką, która by się ze mną rozwiodła. Przecież zgarnęli innie dziś rano sprzed budynku „Famy”!… Powłócząc wciąż nogami, skręciłem w pierwszą przecznicę na prawo.


Jeżeli człowiek w czarnym kapeluszu nie wiedział, gdzie mieszkam, w takim razie ten w prochowcu śledził mnie, żeby się o tym dowiedzieć. Za następnym rogiem zatrzymałem się, obejrzałem się za siebie, patrząc przez rozrośnięty krzak głogu i, jakżeby inaczej, zobaczyłem go idącego szybkim krokiem. Powlokłem się dalej, zataczając niepostrzeżenie koło w kierunku Fleet Street.

Elegant w kapeluszu blagował. Nie mógł powiedzieć Elżbiecie o Gail, ponieważ nie wiedział, gdzie jej szukać. Telefon miałem zastrzeżony. Adresu nie było w żadnym informatorze. Tylko czysty przypadek sprawił, że dwukrotnie nie zaprowadziłem ich prosto do drzwi swojego domu.

Nie mogło to w każdym razie trwać wiecznie. Nawet gdybym ich zwodził aż do zakończenia Pucharu Latarnika, to któregoś dnia tak czy owak powiedzieliby jej, co zrobiłem.

Najpierw cię kupują, potem szantażują, powiedział Bert. Kupili Gail, szantażowali mnie. Wszystko się zgadzało. W drodze powrotnej do redakcji, przez trzy długie mile, rozmyślałem o szantażu.

Mój powrót zaskoczył Jana Łukasza i Derry’ego. Nie wyrazili się ani słowem na temat zmiany w moim wyglądzie. Widocznie wewnętrzna rozterka nie odbijała się na mojej twarzy.

– Czy któryś z reporterów kryminalnych ma dobre chody w policji? – spytałem.

– Możliwe, że Jimmy Sienna – odparł Derry. – A bo co?

– Chciałem odszukać właściciela pewnego samochodu.

– Ktoś rozwalił ci tę starą furgonetkę? – spytał obojętnie Jan Łukasz…

– Stuknął i zbiegł – potwierdziłem, aczkolwiek nieściśle.

– Nigdy nie zaszkodzi spróbować – powiedział Derry z typową dla siebie ofiarnością. – Podaj mi numer, to pójdę go spytać.

Zapisałem na kartce numer rejestracyjny rollsa Silver Wraith, należącego do eleganta w kapeluszu, i podałem ją Derry’emu.

– Londyńska rejestracja – oznajmił. – Może się uda. Ruszył na drugi koniec sali, do działu kryminalnego, gdzie naradził się z niebotycznym młodym rudzielcem.

Niedbałym krokiem podszedłem do opuszczonego biurka redaktora działu wiadomości i, z bijącym sercem, pokrywając zdenerwowanie niefrasobliwością, wykręciłem numer, pod który elegant w kapeluszu kazał mi zadzwonić o siódmej. Była trzecia osiemnaście. Z sześciu darowanych mi godzin minęło ponad dwie.

Telefon odebrała kobieta.

– Pan na pewno wykręcił dobry numer? – spytała zaskoczona.

Odczytałem go jej.

– Tak, zgadza się. A to dziwne!

– Dlaczego dziwne?

– No, bo to budka telefoniczna. Właśnie zamknęłam drzwi i miałam telefonować, kiedy automat zadzwonił… Czy pan na pewno ma właściwy numer?

– Widocznie nie mam – odparłem. – A gdzie dokładnie jest ta budka?

– To jedna z budek na stacji metra Picadilly. Podziękowałem jej i odłożyłem słuchawkę. Niewiele się dowiedziałem.

Wrócił Derry z wiadomością, że Jimmy robi, co może, i dobrze, że to wtorek, bo mu się nudzi i szukał jakiegoś zajęcia.

Przypomniałem sobie, że zostawiłem egzemplarz „Lakmusa” i pudełko z szarlotką dla Elżbiety na podłodze rollsa. Biłem się z myślami, czy kupić ich duplikaty. Zdecydowałem, że nie zaszkodzi, więc wyszedłem i kupiłem je. Nie zobaczyłem porywacza w prochowcu, co jeszcze nie znaczyło, że znikł albo że nie zastąpili go kimś, kogo nie znałem.

Derry zawiadomił mnie, że znajomy policjant Jimmy’ego sprawdza numer rejestracyjny w kartotece, ale o tym, czy będzie mógł podać nazwisko właściciela do wiadomości redakcji, zadecyduje sam. Przysiadłem na biurku Derry’ego, obgryzając paznokcie.

Mgła za oknami, która wisiała w powietrzu cały dzień, powoli całkowicie ustąpiła. Takie moje szczęście. Zacząłem się zastanawiać, jakby tu wymknąć się niepostrzeżenie jasno oświetloną Fleet Street.

O piątej Jan Łukasz oznajmił, że jedzie do domu, a Derry, sumitując się, poszedł za jego przykładem. Przeniosłem się na biurko Jimmy’ego i tam obgryzałem dalej paznokcie. Kiedy i on wstał ciężko, szykując się do wyjścia, jego telefon wreszcie zadzwonił. Wysłuchał, podziękował, zapisał coś na kartce.

– Proszę – powiedział do mnie. – Życzę powodzenia u tych z ubezpieczeń. Nie pójdzie ci z nimi łatwo.

Odczytałem to, co zapisał. Numer rollsa Silver Wraith należał do firmy „Lucullus” wypożyczającej samochody.


Z redakcji wyszedłem przez dach. Egzemplarz „Lakmusa”, szarlotka i zrastające się żebra utrudniały mi tę wędrówkę, ale, po ostrożnym wyminięciu szybów wentylacyjnych i przegród, wszedłem spokojnie przez drzwi ewakuacyjne do budynku sąsiadującej z nami gazety, poczytnego dziennika, drukującego właśnie pełną parą nowy numer.

Nikt mnie nie spytał, co tu robię. Zjechałem windą do podziemi i wyszedłem na tyły, do ogromnego garażu, gdzie stały w rzędach jedna przy drugiej żółte furgonetki czekające na nie obeschłe z farby drukarskiej pliki gazet, żeby je rozwieźć do pociągów. Znałem z widzenia jednego z kierowców i poprosiłem go o podwiezienie.

– Jasne, jeżeli chcesz pan jechać do Paddington – powiedział.

Chcę – odpowiedziałem. Chciałem z nim jechać, obojętnie, w którym kierunku.

– To wskakuj pan.

Wskoczyłem, a on, po załadowaniu, wyprysnął z garażu furgonetką, nie wyróżniającą się z korowodu innych. Towarzyszyłem mu do Paddington, podziękowałem i wróciłem do domu metrem, pewny, na ile to było możliwe, że nikt mnie nie śledził.


Zdążyłem do domu przed szóstą, wygrywając z panią Woodward o dwie minuty, ale nie ucieszyły mnie dziś te zawody.

Od szóstej trzydzieści do siódmej siedziałem w fotelu ze szklaneczką whisky, przyglądając się Elżbiecie i zmuszając osaczony umysł do podjęcia decyzji.

– Czymś się trapisz, Ty – powiedziała, wiedziona swoim nadmiernie wyczulonym zmysłem zagrożenia.

– Nie, skarbie.

Wskazówki zegara galopowały wokół tarczy. Punkt siódma siedziałem ani drgnąć i w ogóle nic nie zrobiłem. Pięć po siódmej złapałem się na tym, że zgrzytam zębami, bo tak mocno je zacisnąłem. Wyobraziłem sobie budkę telefoniczną na Piccadilly Circus, z czekającym w niej facetem w kapeluszu albo w prochowcu, albo szoferem. Tomcio Paluch nie znaczył nic w porównaniu ze spokojem ducha Elżbiety, a mimo to nie podniosłem słuchawki. Minąwszy godzinę siódmą, wskazówki zegara zaczęły się wlec.

O wpół do ósmej Elżbieta odezwała się znowu, z wyczuwalną trwogą.

– Ty, coś się stało. Nie bywasz taki… taki przeraźliwie smutny.

Uśmiechnąłem się do niej, starając się usilnie, żeby wypadło to tak, jak zwykle, ale nie dała się zwieść. Spuściłem wzrok, patrząc na swoje ręce.

– Skarbie – powiedziałem z bezmiernym bólem – czy bardzo by cię uraziło, gdybym… przespał się z jakąś dziewczyną?

Nie odpowiedziała. Po nieznośnej chwili wyczekiwania dźwignąłem głowę i spojrzałem na nią. Po policzkach spływały jej łzy. Chciała coś powiedzieć, ale tylko łykała ślinę.

Gestem utrwalonym przez wieloletni nawyk wyciągnąłem z pudełka chusteczkę higieniczną i wytarłem jej łzy, których sama nie mogła obetrzeć.

– Przepraszam – powiedziałem, choć nie zdało się to na nic, – przepraszam…

– Ty… – zaczęła. Gdy płakała, zawsze brakowało jej tchu. Rozwarła szeroko usta, żeby złapać więcej powietrza.

– Skarbie, nie płacz. Nie płacz. Zapomnij, co powiedziałem. Wiesz, że cię kocham, nigdy cię nie opuszczę. Elżbieto, skarbie, kochana Elżbieto, nie płacz…

Znów wytarłem jej oczy, przeklinając w duchu kaprys losu, który zawiódł mnie do Huntersonów w związku z artykułem dla „Lakmusa”. Obyłbym się bez Gail. Bez nikogo. Obywałem się jak dotąd prawie bez przerwy przez jedenaście lat.

– Ty – powtórzyła. Łzy przestały płynąć. Twarz jej złagodniała. – Ty. – Przełknęła ślinę, łapiąc jak największy oddech.

– Nie mogę nawet znieść myśli o tym.

Stojąc przy niej, z chusteczką w ręku, pragnąłem z całego serca, żeby to nie było konieczne.

– Nigdy nie rozmawiamy o seksie – powiedziała. Spiropancerz rytmicznie to unosił jej pierś, to pozwalał jej opaść. – Nie chcę go… przecież wiesz… ale czasem przypominam sobie… jak uczyłeś mnie go lubić… – W oczach wezbrały jej dwie następne łzy. Wytarłem je. – Nigdy cię nie pytałam o dziewczęta… jakoś nie mogłam.

– Tak – powiedziałem wolno.

– Zastanawiałam się czasem… czy kogoś masz… ale tak naprawdę nie chciałam wiedzieć… Wiem, że byłabym okropnie zazdrosna… postanowiłam nigdy cię o to nie pytać… bo nie chciałabym usłyszeć, że tak… a przecież wiem, że to egoizm… Zawsze mówiono mi, że mężczyźni są inni, bardziej I potrzebują kobiet… Gzy to prawda?

– Elżbieto – powiedziałem bezradnie.

– Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek poruszysz ten i temat… to już tyle lat… Tak, byłabym urażona, gdybym wiedziała… To silniejsze ode mnie… Dlaczego mnie spytałeś? Jakżebym chciała to odwołać.

– Nigdy bym o tym nie wspomniał – wyznałem z żalem – alej padłem ofiarą szantażu.

– A więc… masz kogoś?

– Niestety tak.

– O. – Zamknęła oczy. – No tak.

Czekałem, nienawidząc sam siebie. Już po łzach. Nigdy nie płakała długo. Była do tego fizycznie niezdolna. Gdyby nastąpił teraz, co się zdarzało niezmiernie rzadko, wybuch niepohamowanego gniewu, kompletnie by ją wyczerpał.! Przeciętna żona może krzyczeć do woli albo rzucać ciężkimi j przedmiotami. O wiele gorsze, bo bezsilne, były napady furii i Elżbiety. Tym razem niewiele brakowało, bo kiedy się odezwała, głos miała cichy, stłumiony i śmiertelnie spokojny.

– Chyba nie możesz sobie pozwolić, żeby cię szantażowano.

– Nikt nie może.

– Wiem, że to niemądre chcieć odwołać to, co powiedziałeś. Chcieć odwołać to, co zrobiłeś. Każdy mąż żyjący ze sparaliżowaną żoną powinien mieć coś…Tylu jest takich, co pakuje manatki i ucieka na dobre… Ty mi mówisz, że nigdy mnie nie opuścisz, i ja najczęściej ci wierzę, ale jestem przecież dla ciebie takim nieznośnym ciężarem…

– Wiesz, że tak nie jest – zaprzeczyłem zgodnie z prawdą.

– Ależ jest. Nie opowiadaj mi… o tej dziewczynie.

– Jeżeli nie opowiem, zrobi to szantażysta.

– Więc dobrze… byle szybko.

Opowiedziałem jej szybko. W dwóch słowach. Bez wchodzenia w szczegóły. Nienawidziłem siebie za to, że jej o tym mówię, ale wiedziałem, że w przeciwnym razie człowiek w czarnym kapeluszu nie zadowoli się wyciągnięciem ze mnie wiadomości, gdzie jest Tomcio Paluch. To do szantażysty nie podobne. Nie zaprzedawaj duszy, ostrzegał Bert. Nie zaprzedawaj swojej rubryki. Lepiej poświęć spokój ducha swojej żony.

– Zobaczysz się z nią jeszcze? – spytała. – Nie.

– A… z inną? – Nie.

– Zrobisz to – powiedziała. – Ale jeśli tak… nie mów mi… Chyba że znów ktoś będzie cię szantażował…

Drgnąłem, słysząc gorycz w jej głosie. Rozsądek mógł jej podpowiadać, że zupełny, dożywotni celibat to wygórowane żądanie, lecz uczucie wzięło rozbrat z rozsądkiem, a gwałtowne uczucia, jakie targnęłyby każdą zwykłą żoną na wieść o zdradzie męża, nie zanikły u niej wraz z mięśniami. Nie oczekiwałem innej reakcji. Musiałaby być święta albo cyniczna, żeby obrócić to wszystko beztrosko w żart, a nie była nikim takim, była po prostu normalną kobietą, złapaną w potrzask nienormalnej sytuacji. Zastanawiałem się, jak podejrzliwa okaże się w przyszłości wobec moich najniewinniejszych nieobecności w domu, jak bardzo będzie cierpieć, ilekroć wyjdę. Zapewnienia, zawsze niełatwe, miały się stać w dwójnasób trudne.

Przez cały wieczór była bardzo milcząca i przygnębiona. Nie chciała jeść kolacji, nie tknęła szarlotki. Kiedy myłem ją, masowałem i wykonywałem inne intymne posługi, wyczułem, że myśli o tym drugim ciele, którego dotykały moje ręce. Ręce i nie tylko one. Widziałem, że jest przybita, zdenerwowana i nieledwie po raz pierwszy od zachorowania – skrępowana. Gdyby tylko mogła poradzić sobie dziś beze mnie, to by tak zrobiła.

– Przepraszam, skarbie – powiedziałem z całym przekonaniem.

– Tak – odparła i zamknęła oczy. – Cholerne życie.

Загрузка...