ROZDZIAŁ JEDENASTY

Przykry chłód, jaki zapanował pomiędzy mną a Elżbietą, przetrwał aż do rana. Nie mogłem wciąż błagać ją o przebaczenie, którego nie miała w sercu. O dziesiątej powiedziałem, że wychodzę, i spostrzegłem, jak po raz pierwszy w życiu powstrzymuje się z rozdzierającym samozaparciem od zapytania dokąd.

Tabliczkę z napisem „Lucullus. Samochody do wynajęcia” wywieszono na drzwiach małego, eleganckiego biura przy Stratton Street, w pobliżu Piccadilly. W środku leżał duży puszysty niebieski dywan, stało przeogromne wytworne dyrektorskie biurko, a na popielatych ścianach wisiały gustowne ryciny starych samochodów. Miejsce pod ścianą zajmowała szeroka pozłacana ława dla szerokich pozłacanych klientów. Przy biurku siedział układny młodzieniec z oczami stuprocentowego hipokryty.

Na jego użytek przybrałem zmanierowany ton głosu, naśladując przy tym najlepiej jak umiałem styl bycia eleganta w kapeluszu. Wyjaśniłem, że zostawiłem pewną rzecz, będącą moją własnością, w jednym z samochodów firmy i że liczę na jego pomoc w odzyskaniu.

Ustaliliśmy kolejno, że, po pierwsze, nie wypożyczałem ich samochodu, i po drugie, nie znałem nazwiska klienta, który go wypożyczył i był tak miły, że mnie wczoraj podwiózł.

Aha. Może więc przypominam sobie jakiej marki…? Rolls-royce. Model Silver Wraith.

Mieli takie cztery. Zajrzał przelotnie do rejestru, choć podejrzewałem, że nie było to wcale konieczne. Wszystkie cztery wczoraj wypożyczano. Czy mógłbym opisać pana, który mnie podwiózł?

– Oczywiście – odparłem. – Raczej wysoki. Raczej blondyn, w czarnym kapeluszu. Nie jest Anglikiem. Prawdopodobnie pochodzi z Afryki Południowej.

– Aha. Tak. – powiedział. Tym razem nie musiał zaglądać do rejestru. Rozczapierzając dłonie oparł je czubkami palców na biurku. – Żałuję, proszę pana, ale nie mogę podać panu jego nazwiska.

– Ależ z pewnością prowadzicie dokumentację.

– Ten pan przywiązuje wielką wagę do dyskrecji. Polecono nam nie podawać nikomu ani nazwiska, ani adresu.

– A czy to nie dziwne? – spytałem, unosząc brwi.

– To nasz stały klient – odparł, rozpatrując moją uwagę bezstronnie. – Dla niego wykonalibyśmy każdą usługę, jakiej by zażądał, bez zastrzeżeń.

– A może dałoby się…mmm… nabyć tę informację? Próbował zabarwić swoją układność domieszką oburzenia. Udało mu się to, ale ledwie powierzchownie.

– Czy pańska zguba przedstawia dużą wartość? – spytał. Gazeta i szarlotka, pomyślałem.

– Dużą – odrzekłem.

– A więc na pewno nasz klient ją zwróci. Jeżeli zechce pan podać swoje nazwisko i adres, postaramy się pana zawiadomić.

Wymieniłem pierwsze z brzegu imię i nazwisko, jakie mi przyszło do głowy, o mały włos nie podając nazwy tortfi wyścigowego – Kempton Park.

– Kempton Jones, Corwall Street trzydzieści jeden. Zapisał to starannie w notesie. Skończył, a ja czekałem.

Odezwał się po przyzwoitej przerwie.

– Oczywiście, jeżeli to naprawdę ważne, mógłby pan spytać w garażu… zawiadomię pana natychmiast, jak tylko zjawi się ten samochód, czy pana własność w nim jest.

– A gdzie jest ten garaż? – spytałem.

O ile mi było wiadomo, firma „Lucullus” została zarejestrowana jedynie pod numerem i adresem biura na Stratton Street.

Urzędnik przyglądał się pilnie koniuszkom palców. Dobyłem portfel i z rezygnacją wysupłałem dwa banknoty pięciofuntowe. Dwadzieścia pięć funtów dla tamtego kasjera za informację o chłopcach Charliego wliczyłem do poniesionych wydatków i „Fama” mi je zwróciła. Tym razem prawdopodobnie wykładałem je z własnej kieszeni. Za dziesięć funtów mogłem kupić dla nas whisky na sześć tygodni, opłacić miesięczny rachunek za elektryczność, trzy i pół dyżuru pani Woodward, czynsz za półtora tygodnia.

Pochwycił je chciwie, skinął głową, obdarzył mnie hipokrytycznym, służalczym uśmiechem i powiedział: Radnor Mews przy Lancaster Gate.

– Dziękuję.

– Pan rozumie, że nie płacą mi za podawanie nazwisk klientów, prawda?

Rozumiem – odparłem. – Nie ma to jak zasady. Na Radnor Mews zasad nie przestrzegano na szczęście tak ściśle. Majster oszacował mnie jednym spojrzeniem i następna dycha zmieniła właściciela. Tym razem w zamian za lepszy towar.

– Po odbiór samochodu przychodzi tu ten szofer. Nigdy go nie dowozimy ani nie dostarczamy kierowcy – powiedział. – Rzadka rzecz. Ale ja wciąż powtarzam, że klient ma zawsze rację, jak długo płaci. Ten cudzoziemiec lubi podróżować wygodnie, kiedy do nas przyjeżdża. Oczywiście taka jest większość naszej klienteli. Głównie Amerykanie. Wynajmują wóz z kierowcą na tydzień, dwa albo i trzy. Wozimy ich wszędzie – Stratford, Broadway, często gęsto robią kurs do Cotswold Hills, a nieraz i do Szkocji. Nigdy nie mamy tu naraz wszystkich samochodów, nie starczyłoby miejsca – są to te cztery sztuki Silver Wraith, do tego dwa austiny Princess, trzy bentleye i dwa duże wolseleye.

Przypomniałem mu ostrożnie o rollsie, o którym mówiliśmy.

– Przecież panu mówię, tak czy nie? – zaprotestował. – Ten cudzoziemiec, kiedy tu przyjeżdża, bierze samochód, zauważ pan, zawsze rollsa, choć ma się rozumieć nie zawsze tego samego. Zaczął tu przyjeżdżać gdzieś ponad rok temu, wracał kilka razy, zwykle na trzy, cztery dni. Tym razem chyba na dłużej. Zaraz, szofer przyszedł po samochód w zeszłym tygodniu. Mogę to sprawdzić… w środę. Tak, dobrze mówię. Robią, uważa pan, tak: szofer przylatuje pierwszy, bierze samochód, jedzie na Heathrow i odbiera swojego pana, który ląduje następnym samolotem. Piękna sprawa. Od razu poznać faceta przy forsie.

– Nie wie pan, skąd przylatują?

– Skąd? Z jakiego kraju? Nie za bardzo. Myślę, że z różnych. Wiem, że raz to były Niemcy. Ale zwykle z dalszego kraju, z jakiegoś gorącego. Szofer nie jest za rozmowny, ale zawsze narzeka, jak tu u nas zimno.

– A jak się nazywa ten klient? – pytałem cierpliwie.

– Nazwisko? Jasne, pan poczeka. Zawsze zapisujemy nazwisko tego szofera, bo jest łatwiejsze, wie pan, Ross. Nazwisko jego pana to jakieś cholerstwo. Muszę zajrzeć.

Wszedł do małego drewnianego kantorka i zajrzał. Zabrało mu to prawie dwadzieścia minut i był coraz bardziej zdenerwowany. Czekałem cierpliwie, dając mu do zrozumienia, że będę tak czekał choćby cały dzień. Za dziesięć funtów mógł szukać, a szukać. Ulżyło mu prawie tak samo jak mnie, kiedy znalazł nazwisko.

– Proszę, niech pan spojrzy – powiedział i pokazał mi stronę w rejestrze, wskazując nazwisko paznokciem z żałobą. – To ten.

Tak jak powiedział, nazwisko było trudne do wymówienia. Vjoersterod.

– Ross jest łatwiejsze – powtórzył majster. – Zawsze wpisujemy Ross.

– Znacznie łatwiejsze – przyznałem. – Nie wie pan, gdzie mógłbym ich znaleźć albo gdzie trzymają samochód, kiedy są w Anglii?

Natychmiast się zjeżył i zatrzasnął rejestr, nie cofnąwszy nawet palca zaznaczającego stronę.

– Trudno mi powiedzieć, naprawdę. Ale zawsze przybywa sporo na liczniku. W ciągu tych trzech, czterech dni robi szmat drogi. Ale nasze samochody tak właśnie jeżdżą, przeważnie tak. No, nie powiedziałbym, żeby Ross ze swoim panem jeździli do Szkocji, aż tak daleko to nie.

– A do Birmingham? – podsunąłem.

– Swobodnie. Może być, że tam. Swobodnie. Zawsze zwraca wóz w nieskazitelnym stanie, to muszę Rossowi przyznać. Zawsze czysty jak lustro. Czemu pan nie spyta w biurze, jak chce pan ich znaleźć?

– Powiedzieli, że nie mogą mi udzielić informacji.

– To ten lizusowaty wypierdek – powiedział majster z odrazą. – Założę się, że jednak wie. Nie powiem, zna się na swojej robocie, ale gdyby mu odpowiednio zapłacić, to własną babkę by przehandlował.

Ruszyłem z grubsza w kierunku Feet Street, rozmyślając po drodze. Vjoersterod to na pewno prawdziwe nazwisko eleganta w kapeluszu. Za dziwaczne jak na pseudonim. Poza tym, kiedy po raz pierwszy wynajmował rollsa w firmie „Lucullus” musiał przecież przedstawić niepodważalne referencje, a przynajmniej paszport. Lizusowaty wypierdek nie był durniem. Nie pozwoliłby, aby pięć tysięcy funtów na kółkach odjechało bez gwarancji, że je dostanie z powrotem.

Vjoersterod. Afrykaner z Afryki Południowej.

Jeżeli ktoś chce zdobyć informacje, to trudno o lepsze źródło niż środowisko dziennikarskie. Jedyny szkopuł tkwił w tym, że gość, który mógł słyszeć o Vjoersterodzie, zajmował się wyścigami w gazecie zażarcie rywalizującej z „Famą”. Wszedłem do pierwszej napotkanej budki i zadzwoniłem do jego redakcji. Oczywiście, przyjdę, powiedział z pewną rezerwą, zgadzając się na spotkanie ze mną w „Devereux” przy kufelku i kanapce. Mężnie udało mu się zdusić wszelkie jawne domysły na temat tego, czego od niego chcę. Uśmiechając się do siebie przeszedłem przez ulicę na przystanek autobusowy. Rzecz polegała na tym, kto wysonduje kogo. Wiedziałem, że będzie próbował dowiedzieć się nad czym pracuję, a gdyby to mu się udało i wyprzedziłby „Famę”, Jan Łukasz byłby cokolwiek niezadowolony.

W tłumie klientów w „Devereux” spostrzegłem zarówno Jana Łukasza jak i Derry’ego. Natomiast Mike’a de Jonga nie było. Zamówiłem małe piwo, a kiedy je piłem, Jan Łukasz zagadnął mnie, co zamierzam napisać na niedzielę.

– Chyba sprawozdanie z Pucharu Latarnika – odparłem.

– To może zrobić Derry.

– Jak chcesz – powiedziałem, wzruszając ramionami i stawiając kufel.

– W takim razie ty napiszesz dalszy ciąg historii z Tomciem Paluchem – ciągnął Jan Łukasz. – Spekulacje na temat: wygra czy przegra. Niech podbije naszą cenę za to, że go doprowadzimy na linię startu.

– Jeszcze go tam nie ma – przypomniałem. Jan Łukasz prychnął niecierpliwie.

– Wszystko idzie jak z płatka. Nie ma żadnej reakcji. Odstraszyliśmy ich, ot co.

Potrząsnąłem głową, pragnąc, żeby rzeczywiście tak było. Spytałem, co nowego u Tomcia Palucha i małych Ronceyów.

– Mają się dobrze – odparł wesoło Derry. – Żadnych skarg ani zażaleń.

W drzwiach stanął Mike de Jong, ciemnowłosy, w grubych okularach i z czarną brodą okalającą szczękę, żarliwy dziennikarz o żywym umyśle. Wyraz czujności zasnuł mu twarz niczym morska mgła, kiedy zobaczył, z kim siedzę, i jego energiczny chód stracił na zdecydowaniu. Nakłonienie Jana Łukasza i Derry’ego, żeby przeszli do drugiej sali i zjedli beze mnie, przysporzyło mi tylu przemyślnych zabiegów, że Jan Łukasz odszedł oglądając się za siebie zaintrygowany i pełen podejrzeń.

Mike przysiadł się do mnie, a jego inteligentna twarz wyrażała uznanie.

Ukrywasz tajemnice przed szefem, co? – spytał. Obchodzi się czasem niezręcznie z cudzym trotylem. Mike roześmiał się. Trybiki w jego szybkoobrotowym mózgu furkotały zawzięcie.

– A więc zwracasz się do mnie prywatnie? Nie jako dziennikarz? – spytał.

Nie odpowiedziałem wprost. Chodzi mi o bardzo prostą rzecz. Czy wiesz coś przypadkiem na temat pewnego twojego krajana.

– Kogo? – spytał z takim samym jak tamten akcentem, monotonnym i szczekliwym.

– Faceta nazwiskiem Vjoersterod.

Nastąpiła króciutka pauza, podczas której nazwisko to docierało do jego świadomości, a potem zakrztusił się piwem. Kiedy doszedł do siebie, udał, że ktoś potrącił go w łokieć. Zaczął grać na zwłokę, z przesadną starannością strącając z nogawki kilka kropel rozlanego piwa. W końcu nie została ani jedna i, nie mając już alibi, spojrzał mi w twarz.

– Vjoersterod? – spytał. Wymawiając nazwisko nieco inaczej niż ja. Tak jak należy.

– Właśnie – potwierdziłem.

– No dobrze, Ty… ale dlaczego właściwie o niego pytasz?

– Z prostej ciekawości. Zamilkł na pół minuty.

– Dlaczego o niego pytasz? – powtórzył ostrożnie. I kto tu kogo sondował!

– Daj spokój, Mike – powiedziałem, chcąc go sprowokować. – A cóż to znowu za tajemnice? Chcę się tylko czegoś ogólnie dowiedzieć o niewinnym facecie, który chodzi czasem na wyścigi.

– Niewinnym!!! Zwariowałeś?

– A bo co? – spytałem, udając naiwne zaskoczenie.

– Bo on… – Urwał, ale doszedł widać do wniosku, że nie zbieram materiałów do artykułu, gdyż raptem rozwiązał mu się język. – Posłuchaj, Ty, dam ci radę, bezpłatnie, darmowo, gratis. Trzymaj się z daleka od wszystkiego, co ma związek z tym człowiekiem. To kanalia.

– Pod jakim względem?

– Tam, w kraju, jest bukmacherem. Prowadzi wielką firmę, z filiami we wszystkich dużych miastach i całą ich siecią wokół Johannesburga. Stwarza pozory uczciwości. Tysiące najzwyczajniej szych ludzi zawiera u niego zakłady. Ale chodzą też brzydkie plotki…

– Jakie?

No… o szantażach, wymuszeniach, w ogóle bandyckich metodach. Wierz mi, ten człowiek nie wróży nic dobrego.

– A co na to policja? – spytałem podchwytliwie.

– Co na to policja? Nie bądź naiwny, Ty. Oczywiście, nie mogą znaleźć nikogo, kto by świadczył przeciwko niemu.

– A wydał mi się taki czarujący – powiedziałem z westchnieniem.

Mike otworzył usta ze zdumienia i na jego twarzy odmalowało się gwałtowne zaniepokojenie.

– Więc poznałeś go osobiście?

– Owszem.

– Tu… W Anglii?

– A gdzieżby indziej.

– Ty… na miłość boską… trzymaj się od niego z daleka.

– Dobrze – zapewniłem go z przekonaniem. – Dziękuję ci, Mike. Jestem ci naprawdę wdzięczny.

– Za nic nie chciałbym, żeby ktoś, kogo lubię, związał się z Vjoersterodem – powiedział, a z jego nieoczekiwanie wzruszonych oczu wyzierała prawdziwa przyjaźń. Ustąpiła ona jednak zaraz miejsca ogromnemu zainteresowaniu, jakie cechuje urodzonego dziennikarza, instynktownie szukającego dla siebie tematu.

– A o czym chciał z tobą rozmawiać? – spytał.

Naprawdę nie wiem – odparłem, udając zaskoczenie.

– Ma się jeszcze z tobą skontaktować?

– Tego też nie wiem.

– Hm… jeżeli się zgłosi, to zadzwoń do mnie, a powiem ci więcej.

– Powiedz od razu – zaproponowałem, siląc się na niedbały ton.

Pomyślał chwilę, wzruszył ramionami i przyjaźń ponownie wzięła górę nad żyłką dziennikarską.

– Dobra. To nic wielkiego. Tylko to, że ja też widziałem go w Anglii, jakieś dziewięć, dziesięć miesięcy temu, na wiosnę.

Urwał.

– W takim razie, dlaczego tak cię przeraziło, że się z nim spotkałem?

– Ponieważ wtedy zobaczyłem go w wagonie restauracyjnym, jak rozmawiał z innym dziennikarzem. Z Bertem Checkovem.

Z ogromnym wysiłkiem zachowałem na twarzy wyraz umiarkowanego zdziwienia.

– Później ostrzegłem Berta przed nim, tak jak ciebie ciągnął Mike, nic nie zauważywszy. – Prawdę mówiąc, właśnie tutaj. Bert był mocno pijany. Zresztą po naszej rozmowie wciąż chodził mocno pijany.

– Co ci odpowiedział?

– Że spóźniłem się o trzy miesiące.

Mike nie wiedział nic więcej. Po wyjawieniu tego jednego szczegółu Bert zamknął się w sobie i odmówił udzielenia dalszych wyjaśnień. Wypadek, któremu uległ, dał Mike’owi do myślenia. Powiedział, że znane są przypadki gwałtownej i częstokroć nie wytłumaczonej śmierci w gronie osób zadających się z Vjoersterodem. Wiadomość, że spotkałem Vjoersteroda, wstrząsnęła nim. Bał się o mnie. Bał się, że tak jak Bert wypadnę przez okno.

Uspokoiłem go. Zapewniłem, że po tym, co mi powiedział, będę się miał na baczności.

– Zastanawia mnie, dlaczego chwycił w swoje szpony Berta – rzekł Mike patrząc w przestrzeń i znów puszczając w ruch trybiki swojego mózgu.

– Nie mam pojęcia – powiedziałem z westchnieniem i, żeby odwrócić jego uwagę, zamówiłem jeszcze jedno małe piwo i dużą kanapkę z szynką.

Jan Łukasz obejrzał się za siebie pokazując szczupłą, piegowatą twarz. Mike odwrócił się do niego z typową dla siebie werwą, jakby całe ciało miał na sprężynach.

– Jak tam nasz Apostoł? Co tam pichcicie w tym waszym diabelskim kotle? – spytał.

Jan Łukasz posłał mu blady uśmiech. Nie przepadał za przydomkiem, jakiego używali koledzy dziennikarze, ani w ogóle dwuznacznikami. A zwłaszcza, jak się zdawało, dwuznacznikami Mike’a de Jonga. Mike pojął w lot jego intencje, bo pożegnał się szybko i przeniósł do innej grupki.

– Czego chciał? – spytał ostro Jan Łukasz.

– Niczego – odpowiedziałem obojętnym tonem. – Tylko się przywitać.

Jan Łukasz spojrzał na mnie z rozczarowaniem, ale wiedziałem doskonale, że gdybym już teraz powiedział o Vjoersterodzie, wypytałby mnie tak natarczywie, aż wyciągnąłby ze mnie ten szantaż, a potem znów wierciłby mi bezlitośnie dziurę w brzuchu, aż dowiedziałby się, czym mogli mnie szantażować, a następnie poprowadziłby dalsze poszukiwania, zdumiewająco nieostrożnie i niedyskretnie. Posuwałby się naprzód jak walec parowy i Vjoersterod usłyszałby go z drugiego końca kraju. Jan Łukasz był świetnym redaktorem sportowym, ale jako marszałek polny miałby na swoim koncie przerażającą liczbę ofiar.

Wraz z Derrym pił prawie do zamknięcia pubu o trzeciej, kiedy to tłum przerzedził się i zostali tylko dziennikarze piszący do dodatków niedzielnych i tygodników wychodzących w niedzielę. Odrzuciłem propozycję, żeby wrócić z nimi do smętnego zacisza redakcyjnej przystani i, po namyśle, zadzwoniłem do jedynego członka władz wyścigowych, którego znałem na tyle dobrze, żeby zwrócić się do niego prywatnie.

Trzydziestosiedmioletni Erie Youll miał najkrótszy staż i był najmłodszym z trzech członków prezydium Krajowego Komitetu Wyścigów Konnych, zawiadującego gonitwami przeszkodowymi. Za dwa lata, naturalną koleją rzeczy, miał zostać prezesem komitetu. Następnie czekała go degradacja do szeregów zwykłych działaczy, a powrót na stanowisko i odbycie kolejnej trzyletniej kadencji zależały od wyników wyborów. Jako członek prezydium był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, ponieważ jeszcze do niedawna sam ścigał się w zawodach dla amatorów i z własnego doświadczenia wiedział, czym żyje i jak kręci się światek jeździecki. Pochwaliłem go parę razy w swoich artykułach i przyjaźniliśmy się od lat. Niemniej pozostawało sprawą otwartą, czy będzie mógł mi pomóc i czy w ogóle zechce.

Dotarcie do niego kosztowało mnie sporo zachodu, jako że był figurą w wielkim banku handlowym. Sekretarki jedna po drugiej znudzonym głosem polecały mi ustalić termin spotkania.

– Najchętniej bezzwłocznie – odpowiadałem. Ostatnia z sekretarek, w pierwszej chwili wstrząśnięta tym żądaniem, zgodziła się, żebym przyszedł bezzwłocznie, zapowiadając, że pan Youll jest bardzo zajęty i znajdzie dla mnie tylko chwilę czasu. Kiedy dotarłem na miejsce, pan Youll pracowicie popijał herbatę, pogrążony w lekturze „Sporting Life’u”. Bez pośpiechu odłożył jedno i drugie, wstał i podał mi rękę.

– Nie spodziewałem się ciebie – rzekł. – Chcesz pożyczyć milion?

– Może innym razem – odparłem.

Uśmiechnął się, przez telefon zamówił u sekretarki jeszcze jedną herbatę, poczęstował mnie papierosem i rozsiadł się w fotelu, zachowując się przez cały czas niezdecydowanie i niepewnie. Moja osoba jak i cel wizyty budziły jego czujność. Niemal dzień w dzień widywałem takie skrępowanie – był to parawan, za który chowali się moi znajomi z wyścigów, ilekroć nie byli pewni, czego szukam, mur, który chronił ich tajemnice przed rozpowszechnieniem. Ta ich rezerwa mi nie przeszkadzała. Rozumiałem to. Współczułem im. I o ile mogłem tego uniknąć, nie poruszałem w artykułach tematów osobistych. Kiedy czerpie się informacje od własnych znajomych, trzeba się poruszać ze zręcznością i precyzją linoskoczka.

– To nie do druku – zapewniłem go. – Usiądź wygodnie i odetchnij głęboko trzy razy.

Uśmiechnął się, a napięcie widoczne w całej jego postawie ulotniło się.

– Czym więc mogę ci służyć? – spytał.

Zwlekałem z odpowiedzią. Dostaliśmy i wypiliśmy herbatę, dzieląc się najświeższymi nowinami z torów wyścigowych. Potem, jak gdyby nigdy nic, zapytałem go, czy słyszał o bukmacherze nazwiskiem Vjoersterod.

Drgnął, nagle zamieniając się w słuch.

– Właśnie o to przyszedłeś zapytać?

– Na początek. Zabębnił palcami w biurko.

– Ktoś pokazał mi twoje artykuły sprzed tygodnia i dwóch…Nie mieszaj się w to… Ty.

– Jeżeli wy, szychy wyścigowe, wiecie, co się dzieje i kto to robi, dlaczego go nie utrącicie? – Jak?

To pojedyncze słowo, wypowiedziane gwałtownie, zawisło między nami w powietrzu. Świadczyło wymownie o rozmiarach ich wiedzy. Gdyby wiedzieli jak, to by to zrobili.

– Prawdę mówiąc, to wasze zmartwienie, nie moje – odezwałem się wreszcie. – Moglibyście, na przykład, wprowadzić całkowity zakaz zawierania zakładów przedterminowych, co ukręciłoby łeb machlojkom.

– To by się bardzo nie spodobało szanownej publiczności. Już i tak twoje artykuły mocno ugodziły w rynek zakładów długoterminowych. Kilka godzin temu jedna z wielkich firm totka końskiego gorzko mi się na ciebie uskarżała. Wykup zakładów na Puchar Latarnika spadł im o dwadzieścia procent.

– To dlaczego nie zrobią nic z Bostonem? Zamrugał oczami.

– Z kim?

Bezgłośnie zaczerpnąłem tchu.

– No dobrze… co wie góra o Vjoersterodzie? – spytałem.

– Kto to jest Boston?

– Najpierw ty – powiedziałem.

– Nie ufasz mi? – spytał urażony.

– Nie – odparłem stanowczo. – Najpierw ty.

Westchnął z rezygnacją i powiedział mi, że wszystko, co członkowie władz wyścigowych wiedzą o Vjoersterodzie, to nie potwierdzone pogłoski, w dodatku skąpe. Nikt z prezydium komitetu nie widział go na oczy, a gdyby zobaczyli, to by go nie rozpoznali. Członek niemieckich władz wyścigów konnych ostrzegł ich prywatnie, że podejrzewa się Vjoersteroda o zaaranżowanie w Niemczech całej serii wycofań koni faworyzowanych w zakładach długoterminowych i że doszły ich słuchy, jakoby obecnie zaczął grasować w Anglii. W Niemczech omal nie zapędzono go w kozi róg. Teraz zmienił miejsce działania. Angielskie władze wyścigowe odnotowały w ostatnich miesiącach alarmującą liczbę wycofanych koni i były przekonane, że Niemcy mają rację, ale, choć próbowali dowiedzieć się prawdy od różnych właścicieli i trenerów, wszędzie natrafiali na mur milczenia.

– Vjoersterod pojawił się u nas po raz pierwszy ponad rok temu – powiedziałem. – Przed rokiem wykupił od Bostona sieć kolektur w Birmingham i zaczął ciągnąć forsę. Znalazł też sposób, żeby zmusić Berta Checkova do pisania artykułów, które przekonywały przedterminowych graczy, że trafia im się dobra okazja. Vjoersterod wybierał konie, Checkov je chwalił. Vjoersterod starał się o to, żeby nie pobiegły, i po krzyku, sprawa załatwiona.

Na twarzy Youlla odmalowało się jednocześnie zaskoczenie i zadowolenie.

– Jesteś pewien, Ty, że to prawda?

– Oczywiście. Jeżeli chcesz wiedzieć, to tak bukmacherzy, jak i władze podążały tym tropem piekielnie wolno.

– A ty od jak dawna o tym wiesz? Uśmiechnąłem się filuternie.

– Poznałem Vjoersteroda wczoraj – powiedziałem. – Nazwałem Bostona jego wspólnikiem, na co powiedział, że to on go zatrudnia. Vjoersterod chciał się dowiedzieć, gdzie jest Tomcio Paluch.

Utkwił we mnie wzrok.

– Czy w razie potrzeby… hm… zeznałbyś to pod przysięgą?

– Naturalnie. Ale byłoby to tylko moje słowo przeciwko jego słowu. Niczym nie potwierdzone.

– To lepsze od wszystkiego, czym dotąd dysponowaliśmy.

– Wydaje mi się, że można prędzej osiągnąć pożądany skutek.

– Jak? – spytał ponownie.

– Znajdźcie pretekst do zamknięcia kolektur Bostona, a zablokujecie dochody Vjoersteroda. Wówczas nie będzie miał powodu kręcić się koło faworytów, żeby ich nie dopuścić do startu. Jeżeli nie macie podstaw, żeby wytoczyć mu sprawę, to przynajmniej wykurzcie go stąd, niech wraca do Afryki Południowej.

W czasie kolejnej długiej przerwy rozważał coś zasępiony. Czekałem, zgadując, o czym myśli. Wreszcie powiedział to na głos.

– Czego żądasz w zamian za współpracę?

– Wyłącznego prawa do publikacji w „Famie”.

– Nie miałem wątpliwości, że tak powiesz.

– Wystarczy, jeżeli „Fama” będzie mogła zgodnie z prawdą napisać, że dzięki niej rynek zakładów przedterminowych znów jest bezpieczny dla graczy – powiedziałem ugodowo. – Żadnych szczegółów. Tylko wzmianka o tym, że gdyby nie przepisy prawne dotyczące zniesławień, wszystko zostałoby ujawnione i dowiedzione.

– Nie rozumiem, dlaczego tracisz czas w takim okropnym szmatławcu? – wykrzyknął zniecierpliwiony.

– Dobrze płacą – odparłem. – Dobrze się w takiej gazecie pracuje. A poza tym to mi odpowiada.

– Obiecuję ci jedno – rzekł z uśmiechem. – Jeżeli dzięki tobie uwolnimy się od Vjoersteroda, to ją sobie zaprenumeruję.


Z banku Youlla pojechałem do domu. Jeżeli najmłodszy członek prezydium komitetu zrobi swoje, znaczyło to, że gęś Vjoersteroda jest już w drodze do pieca i wkrótce zostanie upieczona. Mogło się oczywiście zdarzyć, że Vjoersterod przeczyta któregoś dnia „Famę” i przyśle kogoś, żeby poporcjował kucharza. Ale nie martwiłem się tym zbytnio. Wydawało mi się to nieprawdopodobne.

Pani Woodward na prośbę Elżbiety zmieniła pościel na jej ulubioną, różową z białym haftem. Przyjrzałem się badawczo Elżbiecie. Była szczególnie starannie uczesana. Makijaż miała nieskazitelny.

Ślicznie wyglądasz – powiedziałem, żeby zbadać, w jakim jest nastroju.

Na jej twarzy odbiły się ulga i cierpienie. Nagle pojąłem, poruszony tym do głębi, co skłoniło ją do takiej malowniczości: spotęgowany strach, że jeżeli będzie mi dokuczać, opuszczę ją. Nieważne, czy zasłużyłem na jej wyrzekania, trzeba mnie było za wszelką cenę ułagodzić, zatrzymać z pomocą jak najatrakcyjniejszego wyglądu, pośrednio zachęcić, przypochlebić się, wybłagać pozostanie.

– Miałeś udany dzień? – spytała głosem podniesionym i bliskim załamania.

– Owszem… napijesz się?

Potrząsnęła głową przecząco, ale i tak nalałem jej whisky i przymocowałem szklaneczkę do uchwytu.

– Poprosiłam panią Woodward o znalezienie kogoś, kto by przychodził posiedzieć przy mnie wieczorami – powiedziała.

Żebyś mógł częściej wychodzić.

– Ależ ja nie chcę częściej wychodzić – zaprotestowałem.

– Na pewno chcesz.

– Nie, nie chcę.

Usiadłem w fotelu i pociągnąłem solidny łyk prawie nie rozcieńczonej whisky. W przytłaczającej sytuacji alkohol w najlepszym razie odsuwał kłopoty na dalszyplan. W najgorszym – jątrzył. A poza tym, w dzisiejszych czasach upicie się cholernie drogo kosztowało.

Elżbieta nie odpowiedziała. Kiedy na nią spojrzałem, zobaczyłem, że znów cicho płacze. Łzy spływały jej koło uszu i moczyły włosy. Wyjąłem z pudełka chusteczkę i obtarłem je. Źebyż tak wiedziała, że trudniej jest mi je znieść niż najgorszy napad wściekłości.

– Starzeję się – powiedziała. – A ty wciąż wyglądasz tak młodo. Masz takie ciemne włosy… jesteś silny… młody.

– A ty masz jasną cerę i wyglądasz jak śliczna piętnastolatka. Więc przestań się trapić.

– Ile lat ma… ta dziewczyna?

– Mówiłaś, że nie chcesz o niej więcej słyszeć.

– Chyba naprawdę nie chcę.

– Zapomnij o niej – powiedziałem. – Ona się nie liczy. Nic dla mnie nie znaczy. Zupełnie nic.

Mój głos brzmiał przekonywająco, nawet dla mnie samego. Pragnąłem, żeby to była prawda. Pomimo skali zdrady, jakiej się dopuściła Gail, słabość ukryta w głębi mojej duszy kazała mi jej pożądać. Siedząc ze szklaneczką whisky w ręku wyobrażałem ją sobie na białym dywanie, w jej własnym łóżku, w hotelu, i ogarnęło mnie beznadziejne przygnębienie na myśl o jałowej przyszłości.

Po jakimś czasie dźwignąłem się z fotela i poszedłem szykować kolację. Znowu ryby. Skąpo wydzielone kawałeczki mrożonej fladry. Usmażyłem je, zjadłem z niesmakiem i nakarmiłem Elżbietę, kiedy nadgarstek zmęczył jej się używaniem przyrządu do jedzenia. Przez cały wieczór starała się być dla mnie miła w sposób, który ściskał mi serce dziękowała mi przesadnie za każdą niewielką posługę, przepraszała, że muszę robić dla niej rzeczy, do których od lat oboje przywykliśmy, usiłowała nie zdradzić spojrzeniem ani głosem lęku, zakłopotania i zgryzoty, co jej się w ogóle nie udawało. Nie mogłaby mnie bardziej ukarać, nawet gdyby chciała.

Późnym wieczorem Tomcio Paluch dostał gwałtownego ataku kolki.

Fox nie mógł się skontaktować z Janem Łukaszem ani z Derrym, bo obaj dawno pojechali do domu. W „Famie” nigdy nie ujawniano adresów domowych, bez względu na natarczywość żądań. Norton nie znał też numeru mojego telefonu, ani nikogo, kto by mógł mu go podać.

Ponieważ ogromnie się niepokoił, za radą swojego weterynarza zadzwonił do Victora Ronceya, zawiadomił go, gdzie jest koń i co robią, żeby uratować mu życie.

Загрузка...