ROZDZIAŁ DWUNASTY

Dowiedziałem się o tym rano. Roncey zadzwonił o wpół do jedenastej, kiedy siedziałem, w swoim pokoiku gapiąc się bezmyślnie w ścianę i bębniąc palcami w nadziei, że przywołam do siebie na początek kilka stylistycznych pereł do mojego niedzielnego artykułu. Pani Woodward wyszła do pralni samoobsługowej, a Elżbieta wezwała mnie do telefonu dwoma brzęknięciami dzwonka, który był umieszczony nad moją głową. Dwa dzwonki oznaczały, że mam przyjść natychmiast, ale że nic się nie stało. Trzy dzwonki sygnalizowały, że coś się stało. Cztery kazały rzucać wszystko i biec.

Roncey ochłonął już ze stanu „czterodzwonkowego”, w którym na pewno był wczoraj wieczorem. Powiedział, że dzwoni z domu Foxa, gdzie przybył natychmiast po otrzymaniu wiadomości. Zdołałem zrozumieć, że przyjechał o drugiej w nocy i przekonał się, że dzięki staraniom weterynarza Tomcio Paluch najgorsze ma za sobą, a skręcone kiszki konia odetkały się i zaczynały pracować normalnie. Fox przenocował Ronceya, który właśnie wrócił, po obejrzeniu, jak Tomcio Paluch chodzi i kłusuje na porannym treningu. Koń wykazywał zadziwiająco mało skutków nieprzyjemnych przeżyć i miał duże szanse wyzdrowieć na tyle, żeby pobiec w sobotę w Pucharze Latarnika.

Słuchałem długiej, obfitującej w żywe szczegóły epopei Ronceya z przykrym niepokojem. Do gonitwy zostały jeszcze dwa pełne dni. Ponieważ Roncey wiedział już, gdzie jest koń, bezpieczeństwo Tomcia Palucha zmalało o połowę. Kiedy dotarł do końca opowieści, spytałem, czy zanim tu przyjechał ktoś wypytywał go, gdzie się podział koń.

– A jakże – odparł. – Dokładnie tak, jak pan przewidział. Chciało się o to dowiedzieć kilka innych gazet. Przeważnie telefonowali. Trzech czy czterech zjawiło się osobiście na farmie i wiem, że prócz mnie wypytywali też Pata i Petera. Nie powiem, niektóre z tych pytań były bardzo podstępne. Pomyślałem sobie, że miał pan słuszną rację, że gdybyśmy wiedzieli, gdzie jest koń, to moglibyśmy się wygadać.

– Kiedy ci ludzie przyjechali? Jak wyglądali?

– Niczym takim się nie odznaczali. Przeciętni. Jeden był z „Eyening Peal”, to pamiętam. Wszystkie te wizyty i telefony miały miejsce w niedzielę i poniedziałek, tuż po ukazaniu się pańskiego artykułu.

– Żaden nie przyjechał rollsem? – spytałem. Zaśmiał się.

– Nie, gdzie tam.

– Czy któryś z tych przyjezdnych był wysokim, grubawym blondynem z żółtawą cerą i z lekka cudzoziemską wymową?

– Żaden z tych, których widziałem. Paru rozmawiało tylko z chłopcami, bo zjawili się, kiedy byłem w Chelmsford. Jak pan chce, może ich pan spytać.

– Może to zrobię – powiedziałem. – Nikt nie próbował was szantażować?

– Nie, mówiłem pana szefowi w redakcji. Nikt nas w żaden sposób nie naciskał. Podług mnie, te pańskie wyszukane środki ostrożności to strata czasu. No, a skoro już wiem, gdzie jest Tomcio Paluch, może mi pan również powiedzieć, gdzie jest moja rodzina…

– Zastanowię się – odparłem. – Zechce pan spytać Foxa, czy mógłbym z nim zamienić parę słów?

Sprowadził Nortona, który przeprosił mnie za zdradzenie tajemnicy, ale nie chciał brać na siebie odpowiedzialności i siedzieć cicho, kiedy koń tak się rozchorował.

– Oczywiście. Co mogłeś zrobić – przyznałem. – Dopóki to nie wyjdzie poza Ronceya, nie będzie najgorzej, chociaż wolałbym…

– Naturalnie jego synowie też o tym wiedzą – przerwał mi Norton. – Ale to chyba jest bez znaczenia.

– Co takiego?

– Roncey powiedział jednemu z synów, gdzie jest. Właśnie do niego dzwonił. Tłumaczył się, że nie mógł sobie przypomnieć numeru twojego telefonu, ale w domu gdzieś go sobie zapisał, bo jakiś czas temu do ciebie dzwonił. No więc zatelefonował do syna… Pata, zdaje się… i ten mu go podał. Chyba syn spytał ojca, skąd dzwoni, bo Roncey odpowiedział mu, że skoro zupełnie przestano interesować się koniem, to nic nie zaszkodzi, jak syn się dowie, więc mu powiedział.

– Cholera! – zakląłem. – Ten facet to skończony idiota.

– Może ma rację.

– A może się myli – powiedziałem rozgoryczony. – Słuchaj Norton, czy jest w ogóle możliwa taka pomyłka, że to nie była kolka tylko zatrucie?

– Na miłość boską, Ty… nie. To była najzwyklejsza kolka. Jak, do diabła, mógłby zostać otruty? Przede wszystkim nikt wtedy nie wiedział, kim jest.

– A teraz? – spytałem. – Ilu stajennych wie, że to Tomcio Paluch?

Zapadło krótkie złowróżbne milczenie. Wszyscy – powiedziałem głucho.

– Niektórzy znali Ronceya z widzenia – wyjaśnił. – Poza tym wszyscy czytali twoje artykuły. Więc się połapali.

Nic nie stało na przeszkodzie, żeby któryś z nich wkrótce wykoncypował sobie, że z łatwością zarobi piątkę, dzwoniąc do konkurencyjnej gazety. A wtedy miejsce pobytu Tomcia Palucha byłoby taką tajemnicą, jak to, gdzie w Londynie stoi pomnik księcia Alberta. W tej chwili Tomcio Paluch był pewniakiem, jeśli chodzi o niewystartowanie w gonitwie o Złoty Puchar Latarnika.

Roncey mógł sobie uważać, że nasi przeciwnicy zrezygnowali ze swoich planów, ja natomiast byłem pewien, że nie. U człowieka takiego jak Vjoersterod duma zawsze brała górę nad rozsądkiem. Nie cieszyłby się już takim respektem w międzynarodowym światku przestępczym, gdyby wycofał się z powodu jakiejś wzmianki w gazecie. Nie spodziewałem się więc, że to zrobi.


We wtorek, w dniu potwierdzenia, na cztery dni przed gonitwą, udziału zgłoszonych koni, Roncey zgłosił Weatherbym, że jego koń na pewno wystartuje. Gdyby go teraz wycofał, co byłoby uzasadnione kolką zwierzęcia, straciłby swoje wpisowe w wysokości pięćdziesięciu funtów. Zostawiając zaś konia u Nortona z myślą o jego starcie, narażał się na o wiele większe straty. A to dlatego, ponieważ byłem pewien, że jeżeli Tomcio Paluch zostanie tu, gdzie jest, to przed nadejściem soboty okuleje, oślepnie, wpadnie w narkotyczny szał albo wręcz padnie trupem.

Norton słuchał w milczeniu, kiedy przedstawiłem mu, jak się rzeczy mają.

– Ty, czy ty aby nie przesadzasz? – spytał.

– No, a ile razy ma być wycofana w ostatniej chwili bez żadnych wyjaśnień taka klacz jak Brevity albo którykolwiek z twoich koni, żebyś wreszcie pojął, że coś z tym trzeba zrobić? – spytałem ze spokojem, którego wcale nie czułem.

– Tak – powiedział po krótkim namyśle. – Przekonałeś mnie.

– Jeżeli pożyczysz mi furgon do przewozu koni, zabiorę Tomcia Palucha gdzie indziej.

– Dokąd?

– W bezpieczne miejsce – odparłem wymijająco. – Co ty na to?

– No, dobrze. – Westchnął. – Oddam wszystko za spokojne życie.

– Przyjadę jak najszybciej.

– Będę bronił granic aż do twojego przyjazdu.

Jego beztroski ton zdradził, jak mało wierzy w to, że koniowi grozi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Korciło mnie ogromnie, żeby zostawić ich z tym pasztetem, niechby Roncey wypił piwo, które nawarzył przez swoją nieostrożność, niechby wkroczył Vjoersterod i nie dopuścił do startu konia – a wszystko po to tylko, aby udowodnić, że miałem rację. Prawdziwie dziecinna pokusa. Nie trwała długo, bo na swój sposób byłem równie uparty, co ten Afrykaner. Ja też nie miałem zamiaru wycofać się, tak sobie szczerze postanowiłem.

Kiedy odłożyłem słuchawkę na specjalne widełki, twarz Elżbiety wyrażała niepokój, lecz tym razem płynący ze zwykłych obaw.

– Ten Tomcio Paluch sprawia więcej kłopotów niż chmara psotnych wyrostków – powiedziałem niedbale. – Zorientowałaś się chyba, że muszę jechać, żeby przewieźć go w inne miejsce.

Nie mógłby cię ktoś zastąpić? Zaprzeczyłem potrząsając głową.

– Najlepiej jak ja to zrobię.

Pani Woodward jeszcze nie wróciła. Czekając na nią zadzwoniłem do Jana Łukasza i zawiadomiłem go, że najlepszy z planów poszedł w diabły.

No to dokąd zabierzesz tego konia? – spytał.

– Powiem ci jak będę na miejscu.

– Uważasz, że koniecznie trzeba…? – zaczął.

– A czy ty – przerwałem mu – uważasz, że „Fama” może sobie pozwolić na choćby najmniejsze ryzyko po tych przechwałkach, że dzięki nam koń jest bezpieczny?

– Hm. – Westchnął. – Wobec tego rób, jak uważasz.

Po powrocie pani Woodward wsiadłem do bedforda i pojechałem do Berkshire. Wiozłem z sobą najczulsze żonine pożegnanie, na jakie stać było Elżbietę. Podała mi nawet usta do pocałunku, co robiła niezmiernie rzadko, bo takie pocałunki zakłócały jej uregulowany, jakże słaby oddech i czuła się wtedy, jakby się dusiła. Lubiła, żeby ją całować w policzek albo w czoło, jednak nie za często.

Przez większą część drogi trapiła mnie myśl, czy mimo wszystko nie powinienem ulec szantażowi, czy sprzeciw wobec nacisków nie jest zbytnim luksusem wobec szkody, jaką wyrządziłem Elżbiecie, naruszając jej kruche poczucie szczęścia. Do tej pory tak starannie chroniłem ją przed rzeczywistością, co poprawiło jej kondycję fizyczną, a teraz najechałem na nią jak buldożer. Z egoistycznych pobudek. Po to tylko, żeby ustrzec siebie przed szczególnie obrzydliwą formą tyranii. Gdyby schudła albo zadręczała się tak, że znalazłaby się o krok od załamania nerwowego, byłaby to moja wina, a zarówno jedno jak i drugie wydawało się całkiem prawdopodobne.

Sto pięćdziesiąt gwinei plus wydatki, minus podatek. Pogłębione studium. „Lakmus” zaproponował mi głębię. A ja skoczyłem w nią bez wahania.

Na przedmieściach Londynu zatrzymałem się i przez dłuższy czas okupowałem aparat telefoniczny, załatwiając schronienie i opiekę Tomciowi Paluchowi. Kiedy zajechałem pod stajnię, Fox i Roncey jedli lunch i nie byłem w stanie ich przekonać, że czas nagli, i skłonić do odstawienia potrawki z wołowiny.

– Usiądź i zjedz zaproponował beztrosko Norton.

– Chcę już jechać.

Nie okazali zrozumienia dla mojej niecierpliwości i zabrali się z kolei do ciasta agrestowego z kruszonką, biskwitów i sera. Zrobiła się druga, zanim zechcieli łaskawie wytelepać się na podwórze, żeby dopilnować przenosin Tomcia Palucha.

Norton przygotował przynajmniej furgon do drogi. Stał na samym środku podwórka z opuszczoną klapą do wsiadania. Trudno o bardziej jawny odjazd. Westchnąłem z rezygnacją. Kierowca furgonu niechętnie oddawał go w ręce obcego i z zatroskaniem udzielił mi wskazówek na temat jemu tylko znanych niuansów zmiany biegów.

Sandy przeszła z Tomciem Paluchem przez podwórze i wprowadziła go po klapie do środkowej z trzech przegród furgonu. Koń wyglądał gorzej niż zazwyczaj, niewątpliwie z powodu przebytej kolki. Nie wyobrażałem go sobie w ogóle w roli zwycięzcy Złotego Pucharu Latarnika. Zapewnienie mu udziału w tej gonitwie wyglądało na beznadziejną stratę czasu. Całe szczęście, skonstatowałem, że zaangażowałem się w obronę nie tyle Tomcia Palucha, ile zasady, że skoro Roncey chce wystawić konia w gonitwie, to nic nie powinno mu w tym przeszkodzić. Można by to sformułować tak: „Uważam, że pański koń nie ma żadnych szans, ale będę na śmierć i życie bronił pańskiego prawa do udowodnienia, że się mylę.”

Sandy przywiązała wreszcie konia w przegrodzie i teraz ona z kolei złapała mnie za guzik, który puścił przed chwilą kierowca furgonu. Poinformowała mnie, jak obchodzić się z Tomciem Paluchem, szczegółowo i z wyraźną troską. W ciągu tych paru zaledwie dni opieki nad koniem zżyła się z nim tak, że najważniejsze dla niej było jego dobro. Tak jak powiedział Norton, należała do jego najlepszych stajennych. Żałowałem, że nie mogę jej zabrać ze sobą, ale próżno byłoby się spodziewać, że Norton ją puści, skoro opiekowała się również Zygzakiem.

– Będzie miał dobrą opiekę, prawda? – spytała.

– Najlepszą – zapewniłem ją.

– Niech pan im powie, żeby nie zapomnieli o jajkach i piwie. Dobrze.

Obrzuciła mnie długim badawczym spojrzeniem, uśmiechnęła się lekko i z ociąganiem pożegnała. Roncey podszedł do mnie i wywnętrzył się przede mną w podobnych słowach.

– Nalegam, żeby mi pan powiedział, dokąd go pan zabiera.

– Będzie bezpieczny.

– Ale gdzie?

– Panie Roncey, gdyby pan to wiedział, byłby bezpieczny zaledwie w połowie. Już to raz kiedyś omówiliśmy.

Rozważał to, strzelając wokoło niespokojnym wzrokiem i unikając mojego spojrzenia.

– Niech będzie – odezwał się w końcu zniecierpliwiony. Ale to pan dopilnuje, żeby w sobotę znalazł się na czas w Heathbury Park.

– „Fama” to załatwi – potwierdziłem. – Puchar Latarnika jest o trzeciej. Tomcio Paluch znajdzie się w stajni wyścigowej przed dwunastą, obiecuję.

– Będę tam na niego czekał – zapowiedział…” Skinąłem głową. Podszedł do nas Norton i we dwóch z Ronceyem zaczęli omawiać naszą umowę, a ja w tym czasie, z pomocą kierowcy, który kręcił się w pobliżu, zamknąłem klapę furgonu.

O której dowieziesz Zygzaka do Heathbury Park? – spytałem Nortona, przystając przed szoferką.

– W południe – odparł. – To tylko pięćdziesiąt kilometrów… Wyjedzie około jedenastej.

Wspiąłem się na siedzenie kierowcy i wyjrzałem przez okno. Roncey i Fox obejrzeli się – ten pierwszy ze zmartwioną miną, drugi nie.

– Zobaczymy się wieczorem, kiedy odstawię furgon – powiedziałem do Nortona, a do Ronceya: – Niech się pan nie martwi, będzie najzupełniej bezpieczny. Do zobaczenia w sobotę. Proszę dzwonić do „Famy”, jak poprzednio, jeżeli zechce pan rozproszyć swoje wątpliwości, dziś wieczorem i jutro.

Zamknąłem okno, zapoznałem się z kapryśną skrzynką biegów, wyprowadziłem wóz powoli z podwórza i pojechałem drogą do wioski. Pomyślałem rozgoryczony, że wyjeżdżam później, niż planowałem. Pani Woodward zyska kolejną godzinę. Instynktownie odsunąłem od siebie wyobrażenie Elżbiety czekającej na mój powrót. Wiedziałem, że nic się nie zmieni na lepsze. Jeszcze długo, długo nic się nie zmieni na lepsze. Zaczęła wzbierać we mnie złość na nią, ale zorientowałem się w porę, że to tylko zwykły psychiczny wybieg. Ludzie mający coś na sumieniu nie mogą znieść uszczerbku, jaki ponosi ich miłość własna z powodu konieczności przyznania się do winy, i wykręcają się od poczucia wstydu, zastępując go złością do tych, którzy w nich to poczucie wywołali. Byłem zły na Elżbietę, chociaż to ona przeze mnie cierpiała. Cóż za krzywdzący absurd. W dodatku jakże powszechny.

Ostrożnie manewrując ciężkim furgonem przejechałem przez małą wieś i skierowałem się na północny wschód drogą przez wzgórza hrabstwa Sussex, wracając trasą, którą przyjechałem tu z Londynu. Widziałem przed sobą rozległe falujące wzniesienia, a na nich pojedyncze niskie krzewy, rosnące pochyło pod naporem wiatru. Ani jednego drzewa. Ani jednego domu. Rząd słupów elektrycznych. Czarne milowe bruzdy zaoranej ziemi. Wyblakłe późnojesienne niebo, wiszący wysoko płacheć stalowoszarej chmury. Krajobraz zimny i posępny, w sam raz odpowiedni do mojego nastroju.

Na tej drodze bez płotów, prowadzącej jedynie do wioski Nortona i dwóch dalszych, panował bardzo mały ruch. Na szczycie najbliższego wzgórza pojawił się szaroniebieski ford cortina, jadący w moją stronę z dużą szybkością. Zjechałem na bok, żeby zrobić mu miejsce, a on przemknął z bezsensowną, jak na tę szerokość drogi, prędkością.

Rozmyślania o Elżbiecie tak mnie zaabsorbowały, że dopiero po kilku sekundach uzmysłowiłem sobie rozmiary katastrofy. Przypadkowo dostrzeżona twarz kierowcy cortiny podziałała jak wstrząs, raptownie ożywiając moją pamięć. Był nim jeden z chłopców Charliego, których poznałem w pociągu. Ten wyższy, który pierwszy wyciągnął kastet.

Mimo listopadowego zimna twarz zaszczypała mnie od potu. Nacisnąłem pedał gazu i poczułem jak Tomcio Paluch zachwiał się z tyłu od nagłego zrywu. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że rosły kierowca cortiny, pochłonięty oceną szerokości swojego pojazdu, nie podniósł wzroku i nie zauważył mnie.

Szkopuł w tym, że jechał z pasażerem.

Spojrzałem w boczne lusterko. Cortina zniknęła mi z oczu za wzgórzem. To nie niewinny przypadek sprawił, że chłopcy Charliego pędzili w stronę wioski Nortona. A przy tym wiadomość o miejscu pobytu Tomcia Palucha dotarła do nich z bardzo niewielkim opóźnieniem, skoro już tu byli, zwłaszcza jeżeli jechali z Birmingham. Zastanawiałem się ponuro, kto komu zdradził, gdzie jest koń. Inna rzecz, że w tej chwili było to mało ważne. Najważniejsze, żeby znów go ukryć.

Spojrzałem w lusterko. Cortiny ani śladu. Furgon wyciągał sześćdziesiąt pięć mil na godzinę na drodze, po której byłoby rozsądniej jechać czterdziestką. W przegrodzie Tomcio Paluch stukał kopytami. Nie odpowiadało mu huśtanie. Przewidywałem, że będzie je musiał cierpliwie znosić, póki nie zjadę z drogi na wzgórzach, która była zbyt mało uczęszczana i zewsząd widoczna.

Kiedy po raz kolejny spojrzałem w lusterko, dwa wzgórza dalej, na horyzoncie dostrzegłem jasny punkcik. Pomyślałem, że to może nie oni. Spojrzałem jeszcze raz. To byli oni. Zakląłem brzydko. Wskazówka prędkościomierza dociągnęła do sześćdziesięciu ośmiu na godzinę. Wyżej nie mogła. Przyciskałem pedał do podłogi, a oni doganiali mnie z łatwością.

Żadne miasto nie leżało w pobliżu, żeby się w nim zgubić, a kiedy już raz się do mnie przyczepili, mogli tak jeździć za mną cały dzień, żeby zobaczyć, gdzie zawiozę konia. Nawet jadąc samochodem trudno byłoby ich zgubić, a co dopiero podróżując ciężkim furgonem do przewozu koni. Oceniając niewesołą sytuację na gorąco, pocieszałem się jedynie nadzieją, że motorem poczynań chłopców Charliego i tym razem będzie raczej agresywny popęd niż rozum.

Nie myliłem się. Dogonili mnie szybko, wciskając bez przerwy klakson. Może myśleli, że nie zdążyłem ich spostrzec, kiedy mijali mnie pędząc w przeciwnym kierunku, i nie wiedziałem, kto chce mnie wyprzedzić.

Skoro chcieli mnie minąć, to nie mieli zamiaru mnie śledzić. Zacisnąłem zęby. Skoro chcieli mnie wyprzedzić, w takim razie nie gdzie indziej, tylko tutaj i teraz zamierzali uniemożliwić Tomciowi Paluchowi start w Pucharze Latarnika. Kiedy pomyślałem o tym, co mogą zrobić ze mną, moje zrastające się żebra zdrętwiały. Przełknąłem ślinę. Nie miałem ochoty dostać takiego wycisku jak poprzednio, zresztą tym razem mogli mniej zważać na to, co mi uszkodzą, a co nie.

Trzymałem się środka wąskiej drogi, tak, że ich cortina nie mogła mnie wyprzedzić. Bez przerwy trąbili. Tomcio Paluch tłukł kopytami w przegrodę. Uniosłem trochę nogę na pedale gazu i zwolniłem tempo wydarzeń do znośniej szych czterdziestu pięciu mil na godzinę. Dałem im tym samym do zrozumienia, że wiem, kim są. Nic przez to, moim zdaniem, nie zyskiwali.

Na wprost, zza wzgórza, wyłoniła się ciężarówka wyładowana sianem, które wystawało poza środek drogi. Odruchowo zwolniłem jeszcze bardziej i zacząłem zjeżdżać na bok. Przód cortiny zarysował się ostro w bocznym lusterku i już zrównał się z osią tylnego koła furgonu. Znów skręciłem na środek drogi, na co kierowca nadjeżdżającej ciężarówki z sianem błysnął reflektorami. Kiedy znalazłem się w pozycji grożącej lada chwila czołowym zderzeniem, zaczął ponadto trąbić jak szalony. Zjechałem na swoją stronę drogi, kiedy niemal stanął w miejscu po gwałtownym hamowaniu, a kiedy go wymijałem, mignęła mi jego wściekła twarz i wygrażająca pięść. Do zderzenia zabrakło parę cali. O te właśnie parę cali mi chodziło.

Cortina próbowała minąć ciężarówkę w krótkiej jak mgnienie chwili, zanim furgon znów zacznie królować pośrodku drogi. Tym razem stuknęliśmy się, kiedy zajeżdżałem im drogę. Samochód został nieco w tyle, jechał dalej za mną. Będzie tak jechał do czasu, myślałem z rozpaczą, aż chłopcy Charliego osiągną swój cel. Niecałą milę przede mną znajdowało się najprawdopodobniej moje Waterloo w postaci skrzyżowania. Stał tam znal stopu. I to ja miałem się przed nim zatrzymać. Zatrzymać się albo narazić na ryzyko zderzenia z samochodem pędzącym zgodnie z przepisami drogą z pierwszeństwem ruchu, zabicia niewinnego kierowcy, jego żony albo dziecka… Jednakże gdybym się zatrzymał, dysponująca większym przyśpieszeniem cortina wyprzedziłaby mnie, kiedy znów bym ruszył bez względu na to, czy skręciłbym w prawo, jak zamierzałem, w lewo, z powrotem do Londynu, czy też pojechać prosto, Bóg wie gdzie.

Nie spodziewałem się na skrzyżowaniu niczyjej pomocy Wiedziałem, że nie będzie tam samochodu policyjnego za czajonego na klientelę. Ani palącego papierosa pracownika Angielskiego Związku Motorowego. Ani przypadkowego gapia, który uratowałby mi życie. Ani oddziału kawalerii amerykańskiej, który przygalopowałby w samą porę, żeby mnie ocalić.

Przed podjazdem na dość strome zbocze zmieniłem bieg na „dwójkę”, zapominając o przestrogach kierowcy Nortona. Przeżyłem chwilę przerażenia, kiedy biegi odmówiły mi posłuszeństwa, a furgon omal nie stanął wyhamowany własnym ciężarem. Wreszcie tryby się zazębiły i, z godnym ubolewania szarpnięciem, wóz znowu ruszył. Za moim plecami chłopcy Charliego nadal tracili energię swoją i akumulatora trąbiąc niemal bez przerwy.

Furgon wtoczył się na szczyt wzgórza, po drugiej stronie którego, czterysta jardów poniżej, zobaczyłem skrzyżować nie.

Stanąłem na pedale gazu. Furgon wyrwał do przodu Chłopcy Charliego mieli czas ocenić sytuację w dole i zorientować się, że nie mam zamiaru zatrzymywać się przed znakiem stopu. W bocznym lusterku widziałem, jak ich wóz przyśpiesza, żeby nie zostać w tyle, podjeżdżając tak blisko, aby przykleić się do mnie, bez względu na to, co zrobię na skrzyżowaniu.

Dwieście jardów od niego nacisnąłem hamulec tak, jakby droga kończyła się dziesięć jardów dalej przepaścią. Skutek był gwałtowniejszy, niż się spodziewałem. Furgon zadrżał, zakołysał się i wpadł w poślizg. Zarzuciło go w poprzek drogi, zahaczył tyłem o pobocze i znów się rozkołysał. Bałem się, że cała wysoka konstrukcja zwali się. Zamiast tego usłyszałem głuche uderzenie, chrzęst i zgrzyt, kiedy cortina wpadła na nią od tyłu i odbiła się od niej.

Furgon zazgrzytał piskliwie i ślizgając się kołami po nawierzchni, zatrzymał się z dygotem – przodem do kierunku jazdy.

Pociągnąłem za hamulec ręczny i wyskoczyłem z szoferki na drogę, kiedy jeszcze wypadały z okien cortiny kawałki szkła, rozbijając się z brzękiem na asfalcie.

Szaroniebieski samochód leżał przewrócony na bok, a w jego wnętrznościach hulał wiatr. Znajdował się dobre dwadzieścia jardów za furgonem, a sądząc z wgniecionego dachu, przekoziołkował, zanim znieruchomiał. Podszedłem do niego, żałując, że nie mam przy sobie czegoś, co mogłoby posłużyć za broń, i tłumiąc chęć, żeby raz dwa odjechać bez sprawdzenia, co się stało z pasażerami.

W samochodzie został tylko jeden. Ten wyższy kierowca. Pełen życia, krwiożerczo wściekły i cierpiący boleśnie z powodu złamanej kostki, która uwięzła mu między pedałami. Porzuciłem go, ignorując głośne i natarczywe wołanie o pomoc. Oceniłem, że pragnienie zemsty przesłoniłoby mu wszystko inne, gdybym tylko znalazł się w zasięgu jego rąk.

Drugiego chłopca Charliego wyrzuciła z samochodu siła zderzenia. Leżał nieprzytomny na trawiastym poboczu, twarzą do ziemi. Zaniepokojony wymacałem mu puls, ale i on żył. Z niewysłowioną ulgą wróciłem do furgonu, otworzyłem boczne drzwi i wdrapałem się do środka, żeby obejrzeć Tomcia Palucha. Zachowując spokój i nie odwracając łba spojrzał na mnie z wyrzutem i zaczął się wypróżniać.

– Nic wielkiego ci się nie stało, kolego – powiedziałem na głos ze ściśniętym gardłem.

Zabrzmiało to piskliwie. Potarłem ręką szyję, siląc się na uśmiech, choć miałem ochotę pójść w jego ślady i jednocześnie zbierało mi się na mdłości.

Tomcio Paluch naprawdę wyglądał tak, jakby ta bardzo nietypowa podróż nie wpłynęła na jego samopoczucie. Kilka razy odetchnąłem głęboko, poklepałem go po zadzie i zeskoczyłem na drogę. Oględziny szkód, jakie poniósł tył furgonu, ujawniły stłuczone tylne światło i wgniecenie wielkości talerza w mocnym skrzydle tylnych drzwi. Miałem nadzieję, że Jan Łukasz zgodzi się na pokrycie przez „Famę” kosztów naprawy. Gdyby poprosić o to Bostona, na pewno by odmówił.

Jego nieprzytomny chłopak ocknął się i zaczął poruszać.;, Przypatrywałem się jak siada i obejmuje rękoma głowę, przypominając sobie, co zaszło. Słuchałem też dobiegających wciąż z samochodu wściekłych wrzasków jego potężnego kolegi. A potem rozmyślnie powoli wsiadłem do szoferki, uruchomiłem silnik i ostrożnie odjechałem.

Od samego początku nie miałem zamiaru jechać daleko. Zawiozłem Tomcia Palucha w najbezpieczniejsze miejsce, jakie mi przyszło do głowy – do stajni przy torze wyścigowym w Heathbury Park. Miał go tam chronić wysoki mur, a w nocy strzec patrol strażników. Wchodziło się tam wyłącznie za przepustką, nawet właściciele koni nie mieli tam wstępu, chyba że w towarzystwie swojego trenera.

Willy Ondroy, z którym porozumiałem się przez telefon, zgodził się przyjąć Tomcia Palucha bez ujawniania jego tożsamości. Uprzedził mnie, że, tak czy owak, stajnie otwierają gościnne wrota w południe i od tej pory dyżurują strażnicy. Powiedział też, że po tym terminie Tomcio Paluch ujdzie za jednego z licznych koni przyjeżdżających na zawody w dniu następnym. Konie, które dowożono z odległości ponad stu mil, podróżowały zwykle w przeddzień gonitwy i nocowały w stajniach toru wyścigowego. Odległa stajnia, której jeden koń startował w piątek, a drugi w sobotę, przysyłała je oba w czwartek i zostawiała na dwa albo nawet trzy noclegi w stajniach toru. Zapewnił mnie, że pobyt Tomcia Palucha przez dwie noce nie będzie się rzucał w oczy i nie zwróci niczyjej uwagi. Nietypowe było jedynie to, że koń przyjeżdżał bez stajennego, ale Ondroy obiecał zadbać o ten niefortunny szczegół.

Wypatrywał mojego przyjazdu i podszedł do furgonu przez trawnik przed zabudowaniami stajennymi. Nie czekając, aż wysiądę z szoferki, otworzył drzwiczki po drugiej stronie i dosiadł się do mnie.

– Większość stajennych zna pana z widzenia – powiedział, wskazując dwa inne furgony, które właśnie rozładowywano.

Jeżeli pana zobaczą, zorientują się, że koń, którego pan przywiózł, to żaden inny, tylko Tomcio Paluch. A, jak rozumiem, nie chce pan wpakować nas w kłopoty z jego ochroną przed bandą złoczyńców dybiących na jego zdrowie, prawda?

– Prawda – potwierdziłem z wdzięcznością.

– Niech pan pojedzie tą drogą. Skręci w pierwszą na lewo. Minie pan bramę z białymi słupkami, skręci w lewo i stanie przed tylnym wejściem do mojego domu. Zgoda?

– Zgoda – potwierdziłem ponownie i zastosowałem się do jego wskazówek, wdzięczny mu za to, że w lot pojął, w czym rzecz, i podjął szybką i precyzyjną decyzję, jak na pilota odrzutowców przystało.

– Rozmawiałem z kierownikiem toru – powiedział. – Stajnie i ochrona to właściwie jego parafia. Musiałem zwerbować go do pomocy. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu. To bardzo rozsądny gość, można na nim polegać. Załatwia stajennego do opieki nad Tomciem Paluchem. Oczywiście nie zdradzi mu, co to za koń.

– To dobrze – powiedziałem z ulgą.

Zatrzymałem furgon i wysiedliśmy. Ondroy zapewnił mnie, że koń może bezpiecznie tu zostać, aż przyjdzie po niego kierownik toru i spytał, czy tymczasem nie napiłbym się herbaty. Spojrzał na zegarek. Była za dziesięć czwarta. Stanął niezdecydowany. Albo może whisky, dodał.

– Dlaczego whisky? – zapytałem.

– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że dobrze by panu zrobiła.

– Całkiem możliwe – odparłem, zdobywając się na uśmiech.

Spojrzał na mnie badawczo, ale jakże mogłem mu powiedzieć, że aby dowieźć Tomcia Palucha bez niepożądanej obstawy pod jego drzwi, podjąłem ryzyko zabicia dwóch ludzi. Że miałem niesłychane szczęście, bo uciekłem, a ich, tylko zatrzymałem. Że wyłącznie stosując tak – drastyczna środki uniknąłem powtórnego bicia, którego skutków wolałem sobie nie wyobrażać. Doprawdy nic w tym dziwnego, żel wyglądałem tak, jakby mi dobrze zrobiła whisky. Napiłem się więc. Smakowała wyśmienicie.

Загрузка...