ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Ronceya złapałem, gdy wychodził z jadalni, i zawiadomiłem go, że Tomciowi Paluchowi bynajmniej nie przestało grozić niebezpieczeństwo.

– Przecież tu dojechał – wycedził.

– Dojechał dzięki nam – przypomniałem mu. – A do gonitwy mamy jeszcze dwie godziny.

– Co, według pana, mam robić? Trzymać go za rękę?

– Nie zaszkodziłoby – odparowałem.

Jak zwykle stoczył wewnętrzną walkę, w której instynkt agresji pchał go do niezależności, a rozsądek nakazywał dojście do porozumienia.

– Peter może posiedzieć przy boksie w stajniach – powiedział niechętnie.

– A gdzie on teraz jest?

– Kończy lunch – odparł, wskazując ręką za siebie.

– Jeżeli nie ma przepustki dla stajennych, to sam pan musi go tam wprowadzić.

Burknął coś i zgodził się, po czym wrócił po syna. Poszedłem z nim do zabudowań stajennych i wypytałem strażnika przy bramie, który powiedział mi, że próbowało się dostać do środka tylu, co zwykle, ale nie gość, którego odprawił rano. Pułkownik Ondroy kazał mu złapać faceta za kołnierz i zamknąć go w magazynie, gdyby znów się tu pokazał i zaczął węszyć.

Uśmiechnąłem się z aprobatą i wszedłem do stajni z Ronceyem przyjrzeć się koniowi. Stał cierpliwie w boksie, z przekrzywionym biodrem, dając odpocząć tylnej nodze. Kiedy otworzyliśmy drzwi, odwrócił leniwie łeb i łypnął na nas spokojnym okiem. Wypisz wymaluj koń nie przygotowany do biegu, ani trochę nie podekscytowany, wyglądający tak, jakby mu nie zależało na zdobyciu Złotego Pucharu Latarnika.

– Czy zawsze zachowuje się tak przed gonitwą? – spytałem. – Wygląda jakby go odurzono narkotykiem.

Roncey popatrzył na mnie z przestrachem i pośpieszył do łba swojego pupila. Zajrzał mu w pysk i w oczy, obmacał szyję i nogi, trącił butem małą kupkę odchodów i przyjrzał im się uważnie. Potrząsnął głową.

– Jaki tam narkotyk. Nie widzę nic podejrzanego – powiedział.

– Nigdy się nie denerwował – odezwał się Peter. – Ma to po przodkach.

Po jego wyglądzie można by sądzić, że jego przodkowie ciągnęli wózki z mlekiem. Powstrzymałem się przed wypowiedzeniem tego na głos. Wyszedłem na wybieg z Ronceyem i wymogłem na nim, że jeżeli zgodzi się na to kierownictwo wyścigów, to osiodła konia nie w boksach do siodłania, ale w stajni.

Kierownictwo, w skład którego wchodził Erie Youll, nie miało żadnych obiekcji. Przykazano tylko, żeby Tomcio Paluch odbył przepisową trzykrotną rundę po padoku tak, aby publiczność mogła go sobie obejrzeć bez dżokeja, ale pozwolono, żeby szedł kilka kroków od ogrodzenia, prowadzony i pilnowany przeze mnie i Petera.

– To tylko strata czasu – burknął Roncey. – Nikt tam nie będzie niczego próbował.

Pierwsze dwie gonitwy obejrzałem z trybuny prasowej, a dzielącą je przerwę wykorzystałem na przechadzkę bez celu w tłumie, przekonując sam siebie, że nie robię tego wcale, by choć przelotnie ujrzeć Gail.

Nigdzie jej nie zauważyłem. Natomiast wpadł mi w oko Dermot Finnegan. Karłowaty irlandzki dżokej umyślnie przeciął mi drogę, odsłaniając szczerbate zęby w szerokim uśmiechu. Zobaczyłem, że jest ubrany w barwy właściciela konia, jakby za chwilę miał startować w gonitwie. Kurtkę miał z przodu umyślnie rozpiętą. Uprzytomniłem sobie wreszcie, do kogo należy fioletowa gwiazda na tle w różowe i białe poprzeczne pasy, a kiedy spostrzegł moje zdumienie, zaśmiał się.

– Jak Bozię kocham, też nie mogę w to uwierzyć, tak jak pan – powiedział. – Ale to fakt, dostałem swoją wielką szansę, pojadę na głównym asie mojego komendanta i jeżeli nawalę, niech Bóg mi przebaczy, boja sobie tego nie daruję.

– Nie nawali pan.

– Zobaczymy – powiedział wesoło. – Wspaniale mnie pan opisał w tym magazynie. Bardzo panu dziękuję. Kiedy przyszedł zaniosłem go komendantowi, ale powiedział mi, że już to czytał. I wie pan, nie dałbym głowy, czy to nie przez ten artykuł przyszło mu na myśl, żeby posadzić mnie na Rockville’a, kiedy dwóch innych poharatało się w czwartek. I za to też panu bardzo dziękuję.

Kiedy powiedziałem o tym Derry’emu na trybunie prasowej podczas drugiej gonitwy, tylko wzruszył ramionami.

– Jasne, że jedzie na Rockville’u. Nie czytasz gazet?

– Wczoraj nie czytałem.

– Ach tak. Tym razem to szczyt jego możliwości. Rockville to trudny koń, nawet dla najlepszych dżokejów, a Dermot się do nich nie zalicza – powiedział Derry, czyszcząc zawzięcie szkła lornetki. – Znajomy bukmacher Jana Łukasza przyjął widocznie znaczną część tych pięćdziesięciu tysięcy Bostona, bo typowania Tomcia Palucha spadły na łeb na szyję i zamiast sto do ośmiu wynoszą zaledwie cztery do jednego. Jak na takiego konia, kurs Tomcia Palucha jest idiotyczny, ale co na to poradzisz.

Przeprowadziłem małe obliczenie. Jeżeli Boston przyjmował zakłady w stosunku dziesięć lub dwanaście do jednego, a udało mu się je przenieść do innego bukmachera po kursie tylko cztery do jednego, wobec tego została mu do wyrównania wielka różnica kursów sześć lub osiem do jednego. Gdyby Tomcio Paluch wygrał, właśnie w takim stosunku musiałby wypłacić wygrane, co i tak dawało w sumie ponad ćwierć miliona funtów i oznaczało, że byłby zmuszony sprzedać sieć kolektur, aby spłacić dług. Głupi Boston – najpierw zadaje się z wielkimi macherami, a potem spłukuje się do suchej nitki.

Nie pokazał się na wybiegu. Roncey osiodłał swojego konia w stajni i przyprowadził go od razu na padok niedługo przed dosiadem koni przez dżokejów. Peter prowadził konia za uzdę, a ja szedłem równo z jego zadem. Nikt jednak nie wychylił się przez ogrodzenie, żeby oblać go kwasem. Nikt jednak nie okazał żadnych złych zamiarów.

– A nie mówiłem? – burknął Roncey. – Tyle zamieszania i krzyku.

Oddał dżokejowi konia, klepnął Tomcia Palucha po zadzie i odszedł pośpiesznie, żeby zająć dobre miejsce na trybunie dla trenerów. Peter wyprowadził konia z padoku na tor, puścił go i Tomcio Paluch pokłusował beztrosko długim, nonszalanckim krokiem, tak nie pasującym do jego wyglądu. Odetchnąłem z ulgą i wróciłem na trybunę prasową, żeby razem z Derrym obejrzeć gonitwę.

– Tomcio Paluch jest faworytem – powiedział. – Na drugim miejscu Zygzak, a po nim Rockville. Spodziewam się, że Zygzak wygra w cuglach.

Podniósł lornetkę do oczu i obserwował konie tłoczące się na starcie. Nie zabrałem ze sobą lornetki, bo przekonałem się, że przyczepiony do niej pasek nieznośnie uciska bolesne miejsca. Brakowało mi jej tak, jak ślimakowi czułek. Start do Pucharu Latarnika znajdował się ćwierć mili od trybun. Skupiłem uwagę na barwnych strojach dżokejów, ale zdołałem rozpoznać tylko cztery.

– Ki diabeł…! – wykrzyknął raptem Derry.

– Tomcio Paluch – powiedziałem z obawą.

Byle nie teraz. Nie na samym starcie. Jak mogłem nie przewidzieć… nie postawić tam kogoś… No, ale było to przecież tak widoczne miejsce, tylu ludzi szło obejrzeć start… Gdyby ktoś chciał tam właśnie zaszkodzić koniowi, miałby świadków bez liku.

– Ktoś uczepił się jego cugli. Nie, odciągnięto go. Boże święty… – Zdumiony Derry parsknął śmiechem. – Nie do wiary. Po prostu nie do wiary.

– Co się tam dzieje? – dopytywałem się. Widziałem tylko ustawiające się spokojnie w szeregu przed linią startu konie, wśród których jakimś cudem znalazł się również Tomcio Paluch, a w tłumie po drugiej stronie ogrodzenia jakieś poruszenie.

– To Ronceyowa… Tak, na pewno ona. Żadna inna tak nie wygląda… Tarza się po trawie z jakimś grubaskiem… szamoczą się. Odciągnęła go od Tomcia Palucha… widać same ręce i nogi… – Ze śmiechu mowę mu odjęło. – Są z nią jej synowie… zwalili się na tego biedaczynę i zrobili młyn jak w rugby…

– Stawiam sto do jednego, że ten biedaczyna to Charlie Boston – powiedziałem ponuro. – I jeżeli to Ronceyowa, a nie „Fama” ocaliła konia, Roncey będzie nam to wypominał do końca życia.

– Do diabła z Ronceyem – powiedział Derry. – Poszły. Sznur koni wyrwał naprzód, zmierzając do pierwszej przeszkody. Siedemnastu konkurentów, dystans trzy i pół mili, a dla zwycięzcy złoty puchar i czek na okrągłą sumkę.

Jeden z nich runął na pierwszej przeszkodzie. Nie Tomcio Paluch, którego biało-czerwone szewrony podrygiwały w pędzie w tylnej grupie. Nie Zygzak, już wysunięty na czwartą pozycję, z której zazwyczaj wygrywał. Nie Egocentryk, przewodzący stawce przed trybunami, by dostarczyć Huntersonom chwili chwały. Nie Rockville pod Finneganem walczącym o swoją karierę w potyczce z koniem, żeby nie dać mu się ponieść.

Konie przeskoczyły rów z wodą przed trybunami. Tłum jęknął, kiedy jeden z nich rozbryzgał wodę wpadając do rowu zadnimi nogami. Dżokej w pomarańczowo-zielonym stroju wyleciał z siodła i przekoziołkował po torze.

– Ten koń zawsze się kąpie – skomentował beznamiętnie Derry. – Powinni go zachować wyłącznie na płotki.

Ani głos, ani ręce nie drżały mu z emocji. Nic go nie kosztowało doprowadzenie Tomcia Palucha na ten tor. Mnie kosztowało aż nadto.

Konie minęły pierwszy zakręt i zaczęły okrążenie. Miały przed sobą jeszcze dwie długości toru. Nie spuszczałem oka z Tomcia Palucha, spodziewając się, że upadnie albo zostanie z tyłu i dżokej zatrzyma go, albo z powodu osłabienia po kolce nie ukończy biegu.

Konie wzięły drugi zakręt i przeskoczyły na prostej trzy płoty, biegnąc ku trybunom. Nadal prowadził Egocentryk. Zygzak utrzymywał się na czwartej pozycji. Finnegan panował jako tako nad Rockvillem gdzieś w środku stawki, a Tomcio Paluch biegł w dalszym ciągu, wcale nie ostatni.

Rów z wodą. Zygzak potknął się, wyrównał krok i biegł dalej. Ale już nie jako czwarty. Jako szósty albo siódmy. Tomcio Paluch wziął rów z wodą ciężko, bez gracji właściwej Egocentrykowi, ale za to dwa razy szybciej. Przesunął się o dwa miejsca do przodu.

Konie znów oddaliły się od trybun.

– Tomcio Paluch już się wyżyłował – skomentował ze spokojem Derry.

– Cholera – powiedziałem.

Dżokej mocno pracował rękami, ponaglając konia. Na próżno. A do przebiegnięcia zostało jeszcze pół dystansu.

Zamknąłem oczy. Natychmiast przygniotło mnie uczucie, że jestem sponiewierany i wycieńczony. Marzyłem o miękkim posłaniu, na którym przespałbym chętnie cały tydzień, uciekając od nużących trosk, udręk i rozczarowań, jakie niosło mi życie. Tydzień samotności, żeby dojść do siebie. Tydzień do nabrania choć trochę sił i ochoty do życia. Przydałby mi się co najmniej tydzień. A mogłem się spodziewać najwyżej jednego dnia.

– Jeden z koni upadł przy skoku przez płot. – Rozlegający się przez głośniki komentarz spikera wyścigów sprawił, że raptownie otworzyłem oczy. – Upadł jeden z prowadzących. To chyba Egocentryk… tak, Egocentryk leży…

Jakże mi żal Huntersonów. I Harry’ego, i Sary. Gail.

Nie chciałem o niej myśleć. Nie mogłem znieść myśli o niej i nie mogłem ich powstrzymać.

– Tomcio Paluch biegnie dalej – powiedział Derry. Biało-czerwone szewrony oddaliły się na tyle, że nie było ich wyraźnie widać.

– Odrobił trochę – rzekł Derry. – Znów dołączył do stawki. Konie przeskoczyły ostatni płot po drugiej stronie toru i weszły w łagodny zakręt poprzedzający prostą, już w bardzo rozciągniętym szyku, z dużymi przerwami dzielącymi poszczególne grupki. Parę biegło chwiejnym krokiem kilkadziesiąt jardów w tyle. Tłum podniósł ryk, przez który przebił się głos spikera.

– I oto Zygzak wychodzi na prowadzenie… rozpoczynając wspaniały finisz…

– Zygzak oderwał się od reszty – skomentował spokojnie Derry. – Zupełnie ich zaskoczył.

– A Tomcio Paluch – spytałem.

– Dość daleko. Ale wciąż drałuje. Trudno się po nim więcej spodziewać.

Zygzak wziął pierwszy płot na prostej o pięć sekund przed resztą stawki.

– Mknie jak wicher – powiedział Derry. Wybaczyłem mu rozpierające go zadowolenie. W swoim artykule typował Zygzaka na zwycięzcę. Zawsze to miło trafić w dziesiątkę. – Tomcio Paluch jest w drugiej grupie. Widzisz go? Nawet jeżeli nie wygra, to się nie skompromitował.

Zygzak przeskoczył przedostatni płot ze sporą przewagą, ścigany przez cztery konie biegnące mniej więcej łeb w łeb, nieco dalej galopował Tomcio Paluch, a za nim pozostała szóstka koni, które nie odpadły z gonitwy. Gdyby nawet trzeba było zadowolić się taką kolejnością, przedterminowi totkowicze mieli przynajmniej na co popatrzeć i nie wyrzucili pieniędzy całkiem w błoto.

Dwadzieścia jardów przed ostatnim płotem było jasne, że Zygzak źle na niego najeżdża. Dżokej zawahał się fatalnie, niepewny, czy zmusić go do wydłużenia kroku i wcześniejszego odbicia się, czy też ściągnąć cugle po to, żeby zrobić dodatkowy krok tuż przed skokiem. W końcu nie zdecydował się ani na jedno, ani na drugie. Po prostu zdał się na konia. Niektóre konie to lubią. Inne natomiast lubią być kierowane. Zygzak wpadł na płot jak pozbawiony steru okręt, odbił się za późno i za blisko, walnął w płot przednimi nogami, aż go zarzuciło w powietrzu, wymachując kopytami runął na murawę i nagrodził swojego jeźdźca w pełni zasłużonym twardym lądowaniem.

– Cholerny idiota! – powiedział Derry, z wściekłością opuszczając lornetkę. – Pierwszy z brzegu nowicjusz spisałby się lepiej.

Obserwowałem Tomcia Palucha. Cztery wyprzedzające go konie przeskoczyły ostatni płot. Jeden z koni zboczył, żeby ominąć Zygzaka i jego leżącego na wznak dżokeja, i zderzył się mocno z koniem biegnącym obok. Oba zupełnie straciły równowagę, a któryś z dżokejów spadł. Kiedy Tomcio Paluch oddalał się od płotu, wychodząc na prostą, znajdował się na trzeciej pozycji.

Tłum ryknął.

– Ma szansę – krzyknął Derry. – Nawet teraz. Tomcio Paluch nie mógł przyspieszyć. Biegł jednostajnie, niskim ciężkawym krokiem i na nic się nie zdawały wszelkie ponaglenia dżokeja. Ale jeden z dwóch wyprzedzających go koni słabł i zataczał się z wysiłku. Tomcio Paluch zbliżał się do niego jard po jardzie, ale celownik był coraz bliżej, a w przodzie jeszcze jeden koń. Spojrzałem na prowadzącego konia, dopiero teraz przyglądając mu się uważnie. Dżokej w kurtce w różowe i białe pasy jechał jak szatan, a pod nim prężyły się w pędzie brązowe, świetnie wytrenowane mięśnie. Finnegan na Rockville’u, dzierżący w garści całą swoją przyszłość.

Kiedy mu się przyglądałem, śmignął nieodwołalnie przez celownik i nawet z trybun było widać szeroki irlandzki uśmiech rozbłyskujący jak słońce.

Trzy długości za nim wyścigowa dusza Tomcia Palucha pokonała przebytą kolkę, zapewniając mu drugie miejsce. Koń z prawdziwego zdarzenia, pomyślałem z wdzięcznością. Wart mojej fatygi. A przynajmniej do pewnego stopnia.

– Teraz tylko brakuje, żeby ktoś złożył protest – powiedział Derry.

Owinął lornetkę paskiem, schował ją do pochewki i pośpiesznie ruszył do schodów. Zeszedłem za nim wolniej i z najwyższą ostrożnością, torując sobie drogę wśród tłumu oblegającego ogrodzenie, za którym rozkulbaczano konie, aż wreszcie dotarłem do garstki dziennikarzy czekających na jakiś szczegół nadający się do druku. Rozległy się wiwaty towarzyszące Rockville’owi prowadzonemu na placyk, gdzie dekorowano zwycięzców. Z kolei wiwatowano na cześć Tomcia Palucha. Nie wziąłem w tym udziału. Nie podzielałem entuzjazmu wiwatujących, czując się jak przekłuty balon.

A więc już po wszystkim. Tomcio Paluch nie wygrał. Czegóż oczekiwałem?

Tłum rozstąpił się nagle jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i przez utworzony szpaler przecisnęła się wielka, rozczochrana matka Ziemia w otoczeniu planet – Ronceyowa z młodszymi synami.

Zdecydowanym krokiem przemaszerowała częściowo opustoszały ogrodzony teren, gdzie rozsiodływano konie, i klepnęła lekko męża na powitanie po ramieniu. Zdumiony jej widokiem Roncey znieruchomiał z otwartymi ustami, przerywając w połowie rozpinanie popręgów Tomcia Palucha. Podszedłem do nich.

– Cześć – powiedziała Ronceyowa. – Prawda, jakie to było wspaniałe?

Patrzyła już nie w nieokreśloną dal, ale kilka mil bliżej, odkąd rzeczywistość upodobniła się nieco do fantastycznych rojeń. Włosy jak zwykle otaczały jej głowę bezkształtną masą. Miała na sobie przyciasny czerwony płaszcz i pończochy – całe w oczkach.

– Rzeczywiście wspaniałe – przyznałem. Roncey spojrzał na mnie ostro.

– Mało panu tego hałasu o nic? – spytał.

– Co się tam działo na starcie? – zagadnąłem Ronceyowa. Roześmiała się.

– Był tam taki mały grubas, który kompletnie oszalał i krzyczał, że Tomcio Paluch nie wystartuje, chyba że po jego trupie.

Roncey obrócił się na pięcie i wbił w nią wzrok.

– Uczepił się cugli Tomcia Palucha – ciągnęła – i nie chciał ich puścić, kiedy starter mu kazał. Zachowywał się jak wariat. Kopał Tomcia Palucha po nogach. Więc dałam nurka pod ogrodzeniem, podeszłam do niego i powiedziałam, że to nasz koń, więc może zechce się uspokoić, ale zachował się okropnie po chamsku… – Oczy błysnęły jej domyślnie. – Użył kilku słów, których nie znam.

– Jak Boga kocham – rozeźlił się Roncey. – Mów dalej kobieto.

Więc mówiła dalej, wcale nie urażona.

– Nie chciał puścić tych cugli. Więc chwyciłam go wpół, dźwignęłam w górę i zabrałam stamtąd. A jego tak to zaskoczyło, że puścił cugle, a potem zaczął się wyrywać, więc zwaliłam go na ziemię, przeturlałam pod ogrodzeniem i razem z chłopcami przygnietliśmy go.

– Coś na to powiedział? – spytałem, starając się zachować powagę.

– No, dużo tchu to on nie miał – przyznała bezstronnie. Ale jeśli mam być szczera, to groził, że pana zabije. Chyba pana nie lubi. Powiedział, że pan wszystko zniszczył i to przez pana nie dobrał się do Tomcia Palucha, na dobrą sprawę to tak histeryzował, że prawie płakał.

– Gdzie teraz jest? – spytałem.

– Dokładnie nie wiem. Kiedy pozwoliłam mu wstać, zaraz uciekł.

Roncey posłał mi nieprzyjazne spojrzenie.

– A więc w końcu to moja żona uratowała konia, a nie pańska gazeta – powiedział.

– O, nie, kochanie – odparła pogodnie jego żona. – Gdyby pan Tyrone się nim nie zaopiekował, ten człowiek dopadłby go wcześniej, a gdybym ja nie wróciła teraz z wyspy Wight, bo pomyślałam sobie, że będziemy bezpieczni nie zawiadamiając o tym nikogo – a poza tym wszyscy koniecznie chcieliśmy obejrzeć tę gonitwę – i gdybym nie znalazła się na starcie, ktoś inny odciągnąłby tego szaleńca. Wielu miało ten zamiar. Ja po prostu dopadłam go pierwsza. – Uśmiechnęła się do mnie miło. – Dawno tak świetnie się nie bawiłam.


Po tych wydarzeniach dzień stracił ciągłość, wiele osób zwracało się do mnie w rozmaitych sprawach, aleja słuchałem ich jednym uchem. Utkwiło mi w pamięci kilka okruchów tego popołudnia… Jak Dermot Finnegan otrzymał małą kopię Złotego Pucharu Latarnika i wyglądał, jakby mu wręczono świętego Graala. Jak Ondroy zawiadomił mnie, że Bostona wyrzucono z toru wyścigowego, a Youll przedstawił pokrótce plan władz wyścigowych, które zamierzały pozbyć się go na dobre, czyli cofnąć mu pozwolenie na prowadzenie totka i zamknąć wszystkie jego kolektury.

Jak Derry mówił mi, że skontaktował się z Janem Łukaszem, którego znajomy bukmacher przejął całe pięćdziesiąt tysięcy funtów i cieszył się niepomiernie, że Tomcio Paluch nie wygrał.

Jak major Gibbons zapraszał mnie na drinka. Podziękowałem, tłumacząc się, że nie piję. Towarzyszyła mu żona, przy której nie kręcił się żaden amerykański pułkownik.

Jak Pat Roncey mierzył mnie ponurym wzrokiem, trzymając ręce w kieszeniach. Spytałem go, czy przekazał komuś numer mojego telefonu, podając miejsce ukrycia Tomcia Palucha. Usprawiedliwiał się wojowniczo, że tego faceta właściwie bardziej interesowało to, gdzie mieszkam, niż gdzie jest koń. Jaki facet? Wysoki, żółtawy na twarzy, mówiący z jakimś takim akcentem. Powiedział, że jest z redakcji „New Statesmana”. Spytałem, czy nie wie, że „New Statesman” to jedyna gazeta nie zamieszczająca wiadomości z wyścigów konnych? Nie wiedział.

Jak z zatroskanym uśmiechem minęła mnie Sandy Willis, prowadząc Zygzaka. Spytałem, czy koniowi nic się nie stało. Biedaczek, powiedziała. Wydawało jej się, że nie. Wymamrotała kilka bynajmniej nie kobiecych uwag o dżokeju, który zawalił gonitwę. Powiedziała, że bardzo polubiła Tomcia Palucha i cieszy się, że wypadł dobrze. Trochę na nim wygrała, bo przyszedł drugi. Na koniec oświadczyła, że musi już iść, żeby wytrzeć Zygzaka.

Jak Huntersonowie stali przygnębieni przy Egocentryku, a jego trener oznajmił, że ich wygrany na loterii koń bardzo ucierpiał przy upadku i nie będzie biegał przez cały rok, a może nawet nigdy.

Pojąłem to nagle niezwykle jasno i wyraźnie. Egocentryk nie biega, Huntersonów nie ma na wyścigach. Nie ma też na wyścigach Gail. A więc nawet to zostało mi odebrane.

Miałem wszystkiego dość. Cały byłem obolały. Rozumiałem dokładnie sens wyrażenia „chora dusza”. Za bardzo mnie poturbowano i straciłem poczucie celu. Zginął Vjoersterod, zginął Bert Checkov, gang totkowy został zlikwidowany… aż do czasu, kiedy spróbuje tego samego ktoś inny, kiedy zjawi się następny spryciarz z groźbami i bandziorami. Następnym razem, myślałem, niech ktoś inny się z nimi rozprawia. Ja się wycofuję. Mam tego jak najszczerzej, jak najserdeczniej dość.

Wolno wyszedłem na tor i zatrzymałem się przy rowie z wodą, zatapiając w niej spojrzenie. Wrócić do domu mogłem dopiero specjalnym pociągiem z wyścigów po ostatniej gonitwie. Wrócić do domu mogłem dopiero po telefonie do Jana Łukasza i ustaleniu ostatecznej wersji mojego jutrzejszego artykułu. A zresztą i tak nie miałem po co wracać do domu, gdzie czekała mnie pustka czterech ścian i perspektywa równie pustej przyszłości.

Usłyszałem szelest zbliżających się po trawie kroków. Nie podniosłem wzroku. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać.

– Ty.

Poznałem ją po głosie.

I wówczas spojrzałem. Zmieniła się na twarzy. Złagodniała i nie była taka chłodna i opanowana jak zwykle. Ale wciąż uderzająco piękna. Jakże pragnąłem tego, co było nieosiągalne.

– Ty, dlaczego nie powiedziałeś mi o żonie? – spytała.

Potrząsnąłem głową. Nie odpowiedziałem.

– Siedziałam w barze z Harrym i Sarą i ktoś przedstawił nam majora Gibbonsa z żoną, ponieważ pisałeś o nim w artykule dla „Lakmusa”, tak jak o nich – powiedziała. – Rozmawiali o tobie… Major Gibbons wspomniał, jaka tragedia spotkała twoją żonę… Spytałam, co to za tragedia… i mi powiedział…

Urwała. Z trudem zaczerpnąłem tchu, ale nadal milczałem.

– Powiedziałam, że przynajmniej jest bogata, a to już jakaś pociecha, na co odparł: „Jak to bogata. O ile wiem, nie ma grosza przy duszy, bo Ty opiekując się nią zawsze krucho stoi z forsą, a powodziłoby mu się całkiem nieźle, gdyby ją oddał do szpitala i zrzucił koszt jej utrzymania na barki państwa, zamiast borykać się z tym samemu…

Odwróciła się do toru, stając do mnie bokiem i patrząc w dal.

– Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – spytała. Przełknąłem ślinę i otworzyłem zaciśnięte usta.

– Nie lubię… nie chcę… nagród pocieszenia – powiedziałem.

– Rozumiem – odparła po chwili, co zabrzmiało, jakby rzeczywiście zrozumiała.

– Gdybym to ja była twoją żoną i zachorowałabym na heinemedinę… – Jej opanowany głos zadrżał. – Rozumiem, że musisz z nią zostać. Rozumiem jak bardzo ciebie potrzebuje. Gdybym to była ja… i byś mnie opuścił… – Zaśmiała się krótko, lecz był to zarazem szloch. – Nie ma co, życie daje nam w kość. Trafiłam na mężczyznę, z którym nie chcę się rozstawać, z którym mogłabym żyć samym powietrzem… a nie mogę go mieć… nawet na króciutko, tylko czasami.

Загрузка...