ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Stali w milczeniu przez prawie kwadrans, obserwując mnie.

– Proszę wstać – polecił Vjoersterod. Wstałem.

– Obrócić się dookoła.

Obróciłem się. Zachwiałem. Zatoczyłem. Zacząłem słaniać się na nogach. Vjoersterod kiwnął głową z zadowoleniem.

– To wszystko, panie Tyrone – oznajmił. – Na dzisiaj. Oczekuję, że zadowoli mnie pański niedzielny artykuł. Niech pan tylko spróbuje mnie nie zadowolić.

Skinąłem głową. Jakże niesłusznie. Gwałtownie mi się w niej zakręciło. Z trudem utrzymałem równowagę. Mój krwiobieg wchłaniał alkohol w katastrofalnym tempie.

Vjoersterod i Ross wyszli niespiesznie, nic już więcej nie mówiąc. W chwili, kiedy zamknęły się za nimi drzwi, obróciłem się na pięcie i popędziłem do kuchni. Dobiegł mnie pytający głos Elżbiety, ale nie mogłem jej teraz nic wyjaśnić, bo nie miałem chwili do stracenia. Zdjąłem z półki puszkę z solą, nasypałem jej prawie pół szklanki i nalałem drugie tyle wody.

Zamieszałem palcami. Szkoda czasu na łyżkę. Liczyła się każda sekunda. Wypiłem tę mieszankę. Smakowała jak siedem mórz i oceanów razem wziętych. Paliła w gardle. Po pierwszym łyku zmuszałem się do każdego następnego. Zacząłem się nią krztusić, zanim poskutkowała i została zwrócona wraz z resztką whisky, która nie zdążyła przeniknąć przez ściany żołądka.

Pochyliłem się nad zlewem, wymiotując i czując się fatalnie. W obecności Vjoersteroda zataczałem się bardziej, niż to było konieczne, ale alkohol naprawdę podziałał na mnie tak szybko i silnie, jak się tego obawiałem. Czułem jak uderza mi do głowy, zakłócając koordynację ruchów i burząc porządek myśli. Wyleczyć mnie mógł tylko czas.

Czas! Od chwili gdy wypiłem whisky, minęło niewiele ponad kwadrans. Przewidywałem, że za dziesięć, może dwadzieścia minut będę kompletnie pijany.

Nie wiedziałem czy Vjoersterod miał jakiś powód, żeby zmusić mnie do picia, czy pchnęło go do tego bezmyślne okrucieństwo. Wiedziałem tylko, że straszliwie komplikuje mi to moje plany.

Wypłukałem usta czystą wodą i wyprostowałem się. Jęknąłem, czując na barkach brzemię stłuczeń, które mi przypomniały, że mam jeszcze inne zmartwienie oprócz alkoholu. Wróciłem do Elżbiety, wytężając uwagę, żeby nie wpadać na ściany i drzwi, i podniosłem słuchawkę.

Pustka. Nie mogłem przypomnieć sobie numeru.

Pomyśl, rozkazałem sobie.

Pamięć usłuchała. Telefon odebrał Ondroy.

– Willy – powiedziałem. – Usuń konia z boksu sześćdziesiąt osiem. Rozmawiałeś z przeciwnikiem. Wystaw wszystkich strażników, jakich masz, i przenieś konia do innego boksu. Pilnuj boksu sześćdziesiąt osiem, może uda się przyłapać łobuzów na gorącym uczynku.

– Zrobi się!

– Nie mogłem temu zapobiec. Przepraszam.

– Nie martw się. Dopilnujemy, żeby nikt się do niego nie zbliżył. Zgadzam się, że bezwzględnie trzeba mu zapewnić bezpieczeństwo aż do gonitwy.

– Prawdopodobnie są gotowi na wszystko…

– Ja również.

Podbudowany jego zapewnieniami, odłożyłem słuchawkę na widełki i napotkałem przerażony wzrok Elżbiety.

– Ty – wyszeptała. – Co robisz?

Przysiadłem na chwilę na poręczy fotela. Czułem się wprost okropnie. Dokuczały mi sińce, mdłości, w dodatku byłem pijany.

– Posłuchaj, skarbie – powiedziałem. – Słuchaj uważnie. Nie mam czasu ci tego dwa razy powtarzać. Nie mogę wszystkiego odkręcić tak, żeby wyglądało jak przed napisaniem tych artykułów.

– Obiecałeś mu, że to zrobisz – przerwała mi zdezorientowana.

– Wiem, że obiecałem. Byłem do tego zmuszony. Ale nie mogę, dotrzymać słowa. Powiedziałem już o nim władzom wyścigowym. Nie mogę tego odwołać. I nie odwołam. Ten człowiek to łotr i trzeba się z nim rozprawić.

– Niech to zrobi ktoś inny.

– W ten sposób rodzi się tyrania.

– Dlaczego akurat ty? – jęknęła w proteście, ale pytanie wymagało odpowiedzi.

– Nie wiem… ktoś musi to zrobić.

– Ale ty mu uległeś… pozwoliłeś… Spojrzała na mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami, nagle pojmując niebezpieczeństwo.

– Przecież on wróci.

– Tak. Kiedy przekona się, że Tomcio Paluch znalazł się w innym boksie i cała stajnia jest najeżona strażnikami. Domyśli się, że ich ostrzegłem, i wróci. Dlatego zabieram cię stąd. Zawiozę cię w inne miejsce. Nie mamy chwili do stracenia.

– Jak to, już?

– No chyba.

– Ależ, Ty… tyle wypiłeś… czy nie lepiej odłożyć to do rana?

Potrząsnąłem głową. Pokój zawirował. Przytrzymałem się fotela i czekałem, aż stanie w miejscu. Wiedziałem, że rano ból i złe samopoczucie nasilą się, a poza tym rano byłoby pewnie za późno. Obliczałem, że podróż rollsem do Heathbury i z powrotem zajmie niecałe trzy godziny.

– Zadzwoń do Sue i dowiedz się, czy Ron może przyjść mi pomóc. A ja zejdę na dół wyprowadzić samochód. Dobrze?

– Nie chcę jechać.

Rozumiałem jej niechęć do przeprowadzki. Jej życie do tego stopnia wisiało na włosku, że nawet planowany z dużym wyprzedzeniem wyjazd w ciągu dnia budził obawy i poczucie zagrożenia. Ten nagły wypad po nocy wydawał jej się niebezpiecznym posunięciem, bo bezpiecznie czuła się tylko w czterech ścianach swojego ciepłego domu. Rzeczywistość przedstawiała się dokładnie odwrotnie.

Musimy jechać – powiedziałem. – To absolutnie konieczne.

Wstałem ostrożnie i skupiłem się, żeby, nie zbaczając z prostej drogi, dojść do drzwi. Udało mi się to całkiem nieźle. Zszedłem po schodach. Otworzyłem drzwi garażu, zapaliłem silnik i wyjechałem furgonetką tyłem na uliczkę. Nowy komplet baterii do pompy Elżbiety stał w garażu. Zaniosłem baterie do bedforda i ustawiłem je na miejscu. Ilekroć się pochyliłem, powracały jak fala zawroty głowy. Już traciłem nadzieję, że zachowam choć w minimalnym stopniu kontrolę nad mózgiem. Chłonął whisky jak gąbka. Stanowczo za szybko.

Wróciłem po schodach na górę. Elżbieta, ze słuchawką przy uchu, miała w oczach niepokój.

– Nikt nie odpowiada. Na pewno gdzieś wyszli. Zakląłem w duchu. Nawet przy najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno mi było uporać się samemu z przenosinami Elżbiety do samochodu. A w tej chwili okoliczności przedstawiały wiele do życzenia.

Zdjąłem słuchawkę z widełek, rozłączyłem się z dzwoniącym na próżno telefonem Davisów i wykręciłem numer Antonia Perelliego. Ku mojej bezgranicznej uldze, odebrał telefon.

– Tonio, proszę cię, zadzwoń do kliniki i uprzedź ich, że przywożę Elżbietę – powiedziałem.

– Jak to? Jeszcze dzisiaj?

– Tak, bezzwłocznie.

– Zapalenie płuc? spytał energicznie, jakby pojął, że mi pilno, i szykował się, żeby podnieść mnie na duchu.

– Nie. Nic jej nie jest. Grozi jej co innego. Powiem ci później. Posłuchaj… czy mógłbyś się oderwać od pracy, przyjechać tu i mi przy niej pomóc?

– Teraz nie mogę, Ty. Jeżeli nie jest chora.

– A jednak to sprawa życia i śmierci – powiedziałem z nonszalancją, jaką dyktowała mi rozpacz.

– Naprawdę nie mogę, oczekuję pacjenta.

– Ach tak. Wobec tego zadzwoń tylko do kliniki, dobrze?

– Oczywiście – odparł. – Chwileczkę… mmm… zajedź tu do mnie po drodze z Elżbietą. Zrobisz to? Niewiele nadłożysz drogi. Chcę się upewnić, czy jest w dobrej kondycji. Przeproszę na chwilę mojego pacjenta, zejdę do furgonetki i przywitam się z Elżbietą. Dobrze?

– Dobrze – odparłem. – Dziękuję, Tonio.

– Przepraszam…

– Drobiazg – powiedziałem. – Do zobaczenia.

Pokój zawirował mi przed oczami, kiedy odkładałem słuchawkę. Przytrzymałem się wezgłowia łóżka, żeby odzyskać równowagę i spojrzałem na zegarek. Bezskutecznie wytężałem wzrok. Cyfry zlewały się ze sobą. Zmusiłem się, żeby je zobaczyć. Kiedy skupiłem całą uwagę, cyfry i wskazówki odcięły się ostro i wyraźnie od tła. Trzydzieści siedem po dziesiątej. Jak by to miało jakieś znaczenie.

Czekały mnie jeszcze trzy kursy w górę i w dół po schodach – poprawka, nie trzy, a pięć. Lepiej nie zwlekaj, bo nigdy się z tym nie uporasz, ponagliłem się w duchu. Wziąłem poduszki i koce ze swojego łóżka, zrolowałem je tak, jak miały być potrzebne w samochodzie, i zniosłem na dół. Kiedy przygotowałem posłanie na noszach dla Elżbiety, poczułem przemożną chęć, żeby samemu się na nim położyć i zasnąć. Nie zrobiłem tego, tylko powlokłem się z powrotem do schodów.

To absurd, pomyślałem. To absurd kusić się o cokolwiek w takim stanie. Najlepiej dać sobie spokój, iść do łóżka. Zaczekać do rana. Iść spać, spać.

Gdybym zasnął, spałbym wiele godzin. Przespał czas stanowiący nasz margines bezpieczeństwa. Przekroczył go alarmująco. Drogo by nas to kosztowało.

Otrząsnąłem się z tych myśli. Idąc powoli i ostrożnie udawało mi się powstrzymać wirujący wokół mnie świat. Zaś myśląc powoli, udawało mi się wciąż jeszcze logicznie rozumować. Połączenie między świadomością a językiem zostało w którymś miejscu zablokowane, ale mimo że mówiłem niewyraźnie, używając niewłaściwych słów, w dalszym ciągu w miarę jasno wiedziałem, co chcę powiedzieć.

– Skarbie – odezwałem się do Elżbiety. – Najpierw zaniosę na dół pompę. A potem ciebie i tancerz… pancerz.

– Jesteś pijany – odparła żałośnie.

– Nic dziwnego – przyznałem. – Posłuchaj, kochana. Będziesz musiała pooddychać sama. Cztery minuty. Wiesz, że możesz to zrobić sfatło… z łatwością.

Ćwiczyła to codziennie przez cztery minuty, kiedy pani Woodward myła ją w łóżku.

– Ty, jeżeli upuścisz pompę…

– Nie – odparłem. – Nie… upuszczę… pompy.

Drugiej pompy nie mieliśmy. Ta była jedyna. Zawsze wisiała nad nami groźba, że któregoś dnia jej prosty mechanizm zawiedzie. Znalezienie zapasowej graniczyło z niemożliwością, bo producentom nie opłacało się wytwarzać respiratorów, więc przestali je robić. Jeśli pompa wymagała konserwacji, dokonywano jej w mieszkaniu, a pani Woodward i ja poruszaliśmy miechy ręcznie. Stawało się to męczące po godzinie. Przez całe życie było niemożliwe. Gdybym upuścił pompę i przedziurawił miechy, przyszłość Elżbiety dałaby się wyliczyć co do minuty.

Dokładnie cztery

– Ale najpierw – powiedziałem, zastanawiając się – najpierw spakujemy kilka twoich drobiazgów. Na przykład czystą koszulę nocną.

– Na jak długo… na jak długo wyjeżdżamy? – spytała, z całych sił tłumiąc lęk i starając się traktować naszą ucieczkę rozsądnie i ze zrozumieniem.

Podziwiałem ją, rozumiałem jej starania, lubiłem ją za to, kochałem, musiałem jej zapewnić bezpieczeństwo… Serce mi ścisnęło na myśl, że to się nie uda, jeżeli będę tak ślamazarnie rozmyślał, jak kto głupi.

Na jak długo? Nie wiedziałem, na jak długo. Aż wsadzą Vjoersteroda do więzienia albo deportują go. A nawet wtedy bezpieczniej będzie zmienić mieszkanie.

– Kilka dni – odparłem.

Przyniosłem walizkę i starałem się uprzytomnić sobie, czego jej potrzeba. Zaczęła mi wymieniać rzecz po rzeczy, widząc, że nie mogę się skupić.

– Przybory do mycia. Szczotka do włosów. Kosmetyki. Skarpety do łóżka. Termofor. Sweterki. Pigułki… Popatrzyła tęsknie na aparat Possum i inne urządzenia ułatwiające jej życie.

– Szybko wrócę… szybko po to wszystko wrócę – obiecałem. Ale nie sam, pomyślałem, tak na wszelki wypadek.

– Ty też potrzebujesz paru rzeczy – przypomniała.

– Hm? – Spojrzałem na nią mrużąc oczy. – Tak… Przyniosłem szczoteczkę do zębów, grzebień, elektryczną maszynkę do golenia. Przespać się mogłem w ubraniu na łóżku w furgonetce. Przydałaby się czysta koszula. I sweter. Wepchnąłem je do torby. Nie miałem głowy do innych rzeczy. Koniec pakowania.

– Mógłbyś zostawić liścik dla pani Woodward? – spytała. – Bardzo się zmartwi, kiedy nas rano nie zastanie.

Liścik dla pani Woodward. Znalazłem jakąś kartkę. Długopis miałem w kieszeni. Liścik dla pani Woodward: „Wyjechaliśmy na kilka dni. Napiszę do pani.” Wątpiłem, czyją to uspokoi, ale nie wiedziałem, co mógłbym jeszcze dodać. Rozstrzelone litery pięły się w górę, tak pijane, jak ja sam.

– Gotowe – powiedziałem.

Pakowanie odwlekło chwilę, której oboje się obawialiśmy. Spojrzałem na pompę. Jej mechanizm mieścił się w metalowej skrzynce wielkości mniej więcej stoliczka przy łóżku, zaopatrzonej po bokach w uchwyty. Jak każdą dużą skrzynkę, łatwo ją było unieść we dwójkę, a samemu trudno. Robiłem to nieraz, ale bez zawrotów głowy i pulsujących bólem potłuczeń. Przymierzyłem się do podniesienia jej, żeby się przekonać, jak to będzie.

Przekonałem się. – Ty… nie dasz rady – powiedziała słabym głosem Elżbieta.

– Ależ tak… dam.

– To niemożliwe… przecież cię boli.

– Upicie się ma swoje zalety – powiedziałem starannie. – Największa to ta, że nie czuje się tego, co się czuje, a nawet jeśli się czuje, to człowiekowi jest wszystko jedno.

– Co mówisz?

Teraz żyj, cierp potem.

Odkryłem ją i zacząłem niezdarnie gmerać przy sprzączce przytrzymującej spiropancerz. Przemknęło mi przez myśl, że to na nic. Skoro grzebałem się tak ze sprzączką, jak mogłem dokonać przenosin w ciągu czterech minut? Przerwałem rozpinanie, zmagając się z chaosem w głowie. W młodości niekiedy prowadziłem grę z alkoholem, traktując go jak przeciwnika, piłem go za dużo i rzucałem mu wyzwanie, żeby mnie pokonał. Przekonałem się na własnej skórze, że przy odpowiednio silnej koncentracji, można całkiem prawidłowo wykonać czynności wyćwiczone na trzeźwo. Ale tym razem nie chodziło o grę. Tym razem chodziło o życie.

Znów zabrałem się do sprzączki, skupiając wszystkie swoje władze umysłowe na tej prostej czynności. Odpięła się łatwo. Podniosłem spiropancerz z piersi Elżbiety i Ułożyłem go jej na kolanach, gdzie syczał i wsysał koce.

Wyłączyłem prąd. Wyjąłem przewód. Nawinąłem go na przeznaczone do tego uchwyty. Odłączyłem elastyczną rurkę prowadzącą do spiropancerza.

Teraz nie było odwrotu. Poholowałem pompę przez pokój, ciągnąc ją na starych rozchybotanych kółkach. Otworzyłem drzwi. Przejechałem mały podest. W dół ciągnęły się schody. Oparłem się ręką o ścianę, łapiąc równowagę, i obróciłem się, żeby zejść tyłem.

Stopień po stopniu. Krok w dół. Unieść pompę i zestawić stopień niżej. Przytrzymać ją. Krok w dół. Zestawić pompę. Przytrzymać…

Zwykle kiedy nie miałem do pomocy Rona, Sue albo pani Woodward, po prostu znosiłem ją za jednym zamachem na dół. Tym razem spadłbym, gdybym chciał to zrobić. Oparłem się całym ciałem o ścianę. Krok w dół. Zestawić pompę stopień niżej. Przytrzymać… Skrzynka nie mieściła się na stopniach. Opierały się tylko dwa tylne kółka, pozostałe dwa wisiały w powietrzu… Gdyby leciała naprzód, strąciłaby mnie ze schodów…

Prędzej. Cztery minuty. W połowie schodów ogarnęła mnie panika, gdyż wydało mi się, że cztery minuty już upłynęły. Że Elżbieta umrze, kiedy ja będę wciąż jeszcze na schodach. Że nigdy, przenigdy nie zdołam znieść skrzynki na dół, chyba że zlecę z nią na łeb, na szyję.

Ostrożnie, stopień po stopniu, skupiając się ogromnie przy każdym ruchu, dotarłem do parteru. Wytoczyłem pompę przez małą sień na ulicę, unosząc ją nad progiem. Pociągnąłem ją do furgonetki.

Najgorszy moment. Podłoga furgonetki znajdowała się kilkanaście cali na jezdnią. Wszedłem, nachyliłem się jak najniżej, chwyciłem pompę za rączki i pociągnąłem. Miałem uczucie jakby mnie rozdzierano, jak w tej chińskiej torturze z dwoma drzewami. Pompa oderwała się od ziemi, weszła przez drzwiczki i spoczęła na podłodze. Świat wokoło zawirował. Zawadziłem o koniec łóżka i runąłem na plecy, nie wypuszczając pompy z rąk. Pompa zakołysała się, przewróciła z hukiem na bok i zbiło się szkiełko na wskaźniku ciśnienia i ilości oddechów na minutę.

Ciężko dysząc i czując się tak, jakbym został wtrącony w beznadziejny koszmar, pochyliłem się nad pompą i postawiłem ją na kółkach. Wsunąłem ją na właściwe miejsce. Zapiąłem pasy, które ją przytrzymywały. Wepchnąłem małe kliny pod kółka. Połączyłem ją kablami z baterią. Nie mogłem uwierzyć, że tego dokonałem, i zmarnowałem kilka sekund na sprawdzenie połączeń.

Gdyby pompa nie działała… gdyby dostał się do środka kawałek szkła… gdyby przedziurawił miechy… Nie byłem w stanie myśleć precyzyjnie, nie wiedziałem, co na to poradzić, liczyłem, że wszystko się uda.

Po schodach na górę. Bez pompy okazało się to łatwe. Potykałem się co drugi stopień. Na podeście wylądowałem na kolanach.

Przerażonej Elżbiecie śmierć zaglądała w ciemne, szeroko rozwarte oczy, przez to, że byłem pijany. Kiedy musiała oddychać sama, nie miała dość siły ani tchu, żeby mówić, ale tym razem wydobyła z siebie jedno zatrwożone, rozpaczliwe słowo.

– Prędzej!

Pamiętałem, żeby nie skinąć głową. Podniosłem ją, jedną ręką trzymając pod kolana, a drugą obejmując, i przygarnąłem ją do siebie tak, że mogła oprzeć głowę na moim ramieniu. Tak jak się niesie dziecko.

Była lekka jak piórko, ale dla mnie ciężka. Spojrzała mi w twarz i jęknęła zamiast mnie.

– Cicho – powiedziałem. – Tylko oddychaj.

Zszedłem po schodach opierając się o ścianę, stopień po stopniu, uparcie nie upadając. Stary rep alkohol przegrywał tę grę.

Wejście do furgonetki kosztowało mnie piekielnie dużo.

Znów ta chińska tortura. Położyłem Elżbietę ostrożnie na łóżku i ułożyłem jej bezwładne ręce i nogi prosto.

Pozostał już tylko spiropancerz. Wróciłem po niego po schodach na górę. Zupełnie jakbym szedł pod prąd nie kończącymi się ruchomymi schodami, które nie chcą się zatrzymać. Wziąłem do rąk spiropancerz. Najwygodniejszy ciężar. Na schodach o mało co nie zaprzepaściłem wszystkiego, przydeptując długą harmonijkową rurkę, podłączoną do pompy. Potknąłem się wchodząc do furgonetki i niezręcznie upuściłem spiropancerz na kolana Elżbiety.

Zaczynała mieć trudności z oddychaniem. Ścięgna szyi napięły się jej jak postronki, z takim wysiłkiem zaczerpywała tchu.

Nie mogłem dopasować rurki spiropancerza do gwintowanego gniazdka w pompie. Kląłem, pociłem się, prawie płakałem. Odetchnąłem głęboko, przełknąłem strach i spróbowałem jeszcze raz. Chytra, dwustykowa wtyczka weszła w krzyżowy gwint, zaskoczyła wreszcie prawidłowo i mocno chwyciła. Nacisnąłem włącznik baterii przy pompie. Nadeszła decydująca chwila.

Miechy nadęły się niedbale i załomotały. Elżbieta wydała z siebie najcichsze westchnienie niewysłowionej ulgi. Przeniosłem delikatnie spiropancerz na jej pierś, przesunąłem jej pod plecami pasek i nie mogłem zapiąć sprzączki, bo tak mi drżały palce. Klęcząc naciągałem po prostu wiązanie spiropancerza, przyciskając go do piersi Elżbiety tak, żeby wytwarzana przezeń próżnia spełniała swoje zadanie. Aparat podnosił jej pierś i opuszczał, podnosił i opuszczał, napełniając jej płuca powietrzem. Była bezpieczna. Jej twarz, wyrażająca udręczenie i lęk, złagodniała, a policzki zaróżowiły się leciutko.

Po szesnastu dalszych życiodajnych oddechach ponowiłem próbę zapięcia sprzączki. Udało mi się za trzecim razem. Usiadłem na podłodze furgonetki, oparłem łokcie na uniesionych kolanach, objąłem głowę dłońmi. Zamknąłem oczy. Wszystko zagarnął huraganowy czarny wir. Pomyślałem z rozpaczą, że już bardziej pijany chyba nie będę. Przynajmniej, dzięki temu, że zwróciłem część alkoholu, nie upiłem się na sztywno.

– Ty, nie jesteś w stanie prowadzić samochodu – ostrzegła mnie Elżbieta z wymuszonym spokojem.

– Człowiek nigdy nie wie, na co go stać, póki nie spróbuje – odparłem.

– Odczekaj chwilkę. Zaczekaj, aż się lepiej poczujesz.

– Musiałbym czekać wiele godzin.

Język mi się plątał, niewyraźnie wymawiane słowa zlewały się ze sobą. Okropność. Otworzyłem oczy i ostrożnie wytężyłem wzrok, kierując go przed siebie na podłogę. Zawroty głowy stopniowo ustąpiły na tyle, że mogłem nad nimi zapanować. Pomyślałem o tym, co jeszcze zostało do zrobienia.

– Muszę zabrać wał… walizki.

– Zaczekaj, Ty. Zaczekaj chwilę.

Nie zrozumiała, że czekanie nic nie pomoże. Że zasnę, jeżeli nie będę się poruszał. Nawet w chwili kiedy to myślałem, ogarnęła mnie zdradliwa i kusząca ospałość. Zasnąć. Zasnąć snem nieprzespanym.

Wygramoliłem się z furgonetki i przytrzymałem się jej, czekając, aż przejaśni mi się w głowie.

– Zaraz wracam – powiedziałem. Musiałem wrócić zaraz. Na wszelki wypadek. Elżbieta nie mogła być sama.

Znów nie panowałem nad ruchami. Najgorzej po schodach. Za każdym razem unosiłem nogę o wiele za wysoko, a kiedy ją stawiałem, ledwie trafiałem na stopień. Potykając się i obijając o ściany, wszedłem na górę. W mieszkaniu oparłem o coś liścik dla pani Woodward, tak żeby go nie przeoczyła. Włożyłem termofor Elżbiety pod pachę, zaniosłem walizkę i torbę do drzwi, zgasiłem światło i wyszedłem. Ruszyłem schodami w dół i wszystko mi powypadało z rąk. W tern sposób problem zniesienia rzeczy sam się rozwiązał. Żeby przypadkiem nie pójść w ich ślady, skończyłem tę podróż na siedząco, opuszczając się stopień po stopniu.

Podniosłem termofor i zaniosłem go Elżbiecie. Zdawało mi się… upadłeś? – spytała og»omnie zaniepokojona.

– Upuściłem bagaże – odparłem, czując wariacką chęć, żeby parsknąć śmiechem. – Nima strachu.

Upuściłem bagaże, ale nie pompę i nie Elżbietę. Stary gracz alkohol mógł się wypchać.

Przyniosłem bagaże i postawiłem je na podłodze furgonetki. Zamknąłem drzwi. Zataczając się obszedłem wóz i usiadłem za kierownicą. Siedziałem tam, starając się ze wszystkich sił otrzeźwieć. Stałem na straconych pozycjach, ale jeszcze nie zostałem pokonany.

Spojrzałem na Elżbietę. Jej głowa spoczywała spokojnie na poduszkach, oczy miała zamknięte. Domyślałem się, że osiągnęła stan takiego przeciążenia bezustannym lękiem, że niemalże z ulgą porzuciła nadzieję i poddała się klęsce. Przyrzekłem sobie, że stanę na głowie, żeby to jej poddanie okazało się niepotrzebne.

Wzrok na wprost. Trzeba metodycznie. Rób wszystko po kolei, wolno. Zgasiłem światło w furgonetce. Zrobiło się nagle bardzo ciemno. Znów je zapaliłem. Nie najlepszy początek. Zacznij jeszcze raz.

Włączyłem boczne światła. Znacznie lepiej. Włącz zapłon. Sprawdź paliwo. Po jeździe do Berkshire zostało go niewiele, ale wystarczy na pięć mil. Otwórz gaźnik. Zapal silnik. Zgaś światło w samochodzie.

Automatycznym ruchem wymacałem biegi i zwolniłem sprzęgło. Bedford potoczył się zaułkiem.

Proste.

Przy wylocie uliczki zatrzymałem się jak najostrożniej. Nie zauważyłem żadnego przechodnia, który by mi wtargnął przed maskę. Spojrzałem w prawo i w lewo, szukając wzrokiem samochodów. Uliczne światła huśtały się i kołysały. Nic nie nadjeżdżało. Zdjąłem nogę ze sprzęgła. Skręciłem w ulicę. Ostrożnie dodałem gazu. Na razie wszystko szło dobrze.

Jakiś zakamarek mojego umysłu analizował sytuację na zimno. Zrodziła się tam jasno i wyraźnie myśl, że zbyt wolna jazda zdradza pijanego kierowcę tak samo, jak poruszanie się zygzakiem po całej szerokości jezdni. Natomiast zbyt szybka jazda pozbawiała mnie rezerwy na raptowne hamowanie. Mój refleks był śmiechu wart. Ale wcale nie byłoby mi do śmiechu, gdybym kogoś potrącił.

Pod warunkiem, że utrzymam głowę sztywno i będę patrzył wprost przed siebie, mogło mi się udać.” Zawzięcie skupiałem się na tym, żeby zauważyć przejścia dla pieszych, stojące samochody, światła. Dostrzec je odpowiednio wcześnie. Wydawało się, że patrzę na świat jakby przez lunetę i widzę wyraźnie jedynie mały jego wycinek, podczas gdy cała reszta zlewa się w migotliwie niebieski obszar.

Zatrzymałem się gładko na czerwonym świetle. Wspaniale. Cudownie. Światło zmieniło się na zielone. Raptem ścisnęło mnie w żołądku. Nie mogłem sobie uprzytomnić, jak dalej jechać. A przecież dobrze znałem tę drogę. Kierowca w samochodzie za mną zaczął błyskać światłami. Przypomniał mi się stary dowcip… Ile trwa ułamek sekundy? Tyle, ile czasu upłynęło od zapalenia się zielonego światła do momentu, kiedy kierowca z tyłu włącza klakson lub zapala reflektory. Nie mogłem tak siedzieć bezczynnie. Włączyłem sprzęgło i ruszyłem prosto, zdając sobie sprawę, że jeżeli pomylę trasę i zabłądzę, to przepadłem. Drobny druk na moim planie miasta nie nadawał się na tę okazję. Nie mogłem nikogo spytać o drogę, bo mógłby mnie oddać w ręce policji. A to oznaczało dmuchanie w balonik i tak dalej. Sczerniałby od mojego chuchu.

Tuż za skrzyżowaniem przypomniałem sobie drogę na Welbeck Street. Nie zmyliłem trasy. Niech żyje podświadomość. Hip, hip, hura! Rany boskie, uważaj na tę taksówkę… Zawracanie pod nosem pijanych kierowców powinno być zabronione…

W ogóle panował za duży ruch. Jedne samochody wypływały z bocznych ulic jak błyszczące, ledwo widoczne ryby z żółtymi oczkami. Inne oślepiały pomarańczowymi tylnymi światłami kierunkowymi. Autobusy zjeżdżały na przełaj do krawężnika i hamowały gwałtownie na przystankach. Ludzie przebiegali tam, gdzie nie powinni, oszczędzając sekundy, a ryzykując całe lata.

Nie daj się. Nie dopuść do kraksy. Rozpraw się z wrogiem, którego masz we krwi, pokonaj narkotyk mącący ci myśli… Powstrzymaj wirujący świat, jedź równo dwadzieścia mil na godzinę, nie zbaczając z kursu mimo trzęsienia ziemi rozgrywającego się w twojej wyobraźni. Nie siej śmierci na ulicach. Dojedź do celu. Zapnij pasy bezpieczeństwa. Londyn wita ostrożnych kierowców…

Nie chciałbym przeżyć tego jeszcze raz. Samo zapanowanie nad ruchami rąk i nóg kosztowało mnie dużo wysiłku, czułem także przypływy brawury atakującej moją przezorność. Wewnątrz głos mówił mi: „Kręć swobodnie kierownicą, no dalej, na prawo za zakrętem wyprowadzisz samochód na prostą”, na co odpowiadał mi słabiutki sygnał: „Ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie…”

Roztropność zwyciężyła. Głównie, jak sądzę, dzięki awersji do myśli, co by się stało, gdyby mnie przyłapano. Tylko bezpieczne dotarcie do celu usprawiedliwiłoby jako tako moją jazdę, która, praktycznie rzecz biorąc, była przestępstwem. Wiedziałem o tym i tego się trzymałem.

Welbeck Street od ostatniej mojej tam bytności oddaliła się znacznie.

Загрузка...