ROZDZIAŁ SIÓDMY

Dzięki temu, że wyszedłem przed ostatnią gonitwą, udało mi się zająć w podstawionym i pustym jeszcze pociągu miejsce w przedziale dla niepalących, przy oknie i przodem do kierunku jazdy. Nastawiłem ogrzewanie na maksimum, i rozłożyłem gazetę, żeby zobaczyć, co upichcił felietonista Lornetka w ostatnim wydaniu.

„Tomcio Paluch pobiegnie, tak mówi trener. Ale czy stawiając na niego możecie się czuć bezpieczni?”, napisał.

Ubawiony, przeczytałem artykuł do końca. Ściągnął ode mnie lwią część argumentacji i poprzerabiał ją. Co za uprzejmość. Plagiat to najszczersza forma pochlebstwa.

Zamknięte drzwi na korytarz odsunęły się i do przedziału wtranżoliło się czterech bukmacherów, przytupując dla rozgrzewki i obgadując jakiegoś pechowego gościa, który przegrał spór o kupon totka.

– Powiedziałem mu, żeby spadał, że kogo on chce zrobić w konia. Może nie są z nas aniołki, ale nie jesteśmy frajerami, za jakich nas bierze.

Wszyscy mieli granatowe płaszcze, które po jakimś czasie zdjęli i rzucili na półki bagażowe. Dwóch z nich podzieliło się dużą wałówką składającą się z ciężko strawnych, sądząc na oko, kanapek, a pozostali dwaj zapalili papierosy. Wszyscy czterej mieli około czterdziestki i byli, jak wykazywała to ich wymowa, londyńskimi Żydami. Omówili z kolei przejazd taksówką do stacji, wyrażając się w sposób nie licujący z szabasem.

– Dobry wieczór – powiedzieli do mnie, jakby dopiero teraz mnie zauważyli, a jeden z nich wskazał papierosem napis „dla niepalących” nad oknem i spytał: – Zgoda, kolego?

Skinąłem głową, nie patrząc na nich. Rozkołysany pociąg toczył się na południe, zamglony dzień przeszedł w mglistą noc i pięć par powiek nasunęło się gładko na tyleż par oczu.

Drzwi na korytarz otwarły się z trzaskiem. Odemknąłem niechętnie jedno oko, spodziewając się ujrzeć konduktora. Przejście wypełniało sobą dwóch mężczyzn, nie wyglądających bynajmniej na osoby urzędowe. Ich widok podziałał na moich towarzyszy podróży piorunująco – pootwierali usta prostując się jakby kij połknęli. Wyższy z przybyszów sięgnął ręką i spuścił wewnętrzne zasłonki na oknach przedziału wychodzących na korytarz. Potem obrzucił czterech bukmacherów wymownym, pogardliwym spojrzeniem, skinieniem głowy wskazał korytarz i powiedział z prostotą:

– Won!

Nadal nie łączyłem tego wszystkiego ze swoją osobą, nawet wtedy, kiedy czwórka bukmacherów potulnie zdjęła granatowe płaszcze z półek i wymaszerowała rzędem na korytarz. Dopiero gdy wyższy wyciągnął egzemplarz „Famy” i wskazał mój artykuł, poczułem w krzyżu delikatne mrowienie.

– W pewnych kręgach to się nie podoba – oznajmił wyższy. Mówił szyderczym tonem z silnym akcentem z Birmingham. Zesznurował usta, rozkoszując się złośliwą ironią swoich słów. – Nie podoba.

Odziany był od stóp do głów w brudny kombinezon, z którego wyłaniał się byczy kark, nalane policzki, małe błyszczące usta i przylizane włosy. Jego towarzysz, też w kombinezonie, był silnie zbudowany, krępy, miał szeroko rozstawione oczy i spłaszczoną głowę.

– Nieładnie tak się wtrącać – ciągnął wyższy. – Oj, nieładnie.

Sięgnął prawą ręką do kieszeni i wyjął ją stamtąd uzbrojoną w kastet. Spojrzałem na drugiego. Zrobił to samo.

Poderwałem się, chcąc chwycić hamulec. Dwadzieścia pięć funtów grzywny za nieuzasadnione użycie. Wyższy wyprowadził fachowy cios i zrujnował mój zamiar.

Obaj uczyli się swojego fachu na ringu, przynajmniej to było jasne. Jednak niewiele więcej. Na ogół omijali moją głowę, ale wiedzieli, gdzie i jak uderzyć boleśnie w korpus, i kiedy próbowałem odepchnąć jednego, drugi mnie walił. Udało mi się jedynie kopnąć mocno niższego w kostkę, za co obdarzył mnie wiązanką i strasznym ciosem w wątrobę. Zwaliłem się na siedzenie. Pochylili się nade mną i złamali przepisy boksu.

Przeleciało mi przez myśl, że mnie zabiją, że być może nie mają takiego zamiaru, ale mnie zabijają. Próbowałem im nawet to powiedzieć, ale jeżeli dobyłem z siebie jakiś dźwięk, to go zignorowali. Wyższy przemocą postawił mnie na nogi, a niższy połamał żebra.

Kiedy mnie puścili, osunąłem się bezwładnie na podłogę i leżałem tak z twarzą w niedopałkach papierosów i zmiętych papierach po kanapkach. Leżąc bez ruchu, modliłem się do Boga, w którego nie wierzyłem, żeby nie pozwolił im zacząć od nowa. Wyższy pochylił się nade mną.

– Będzie pluł krwią? – spytał niższy.

– Jak może pluć? Przecież nic mu nie strzaskaliśmy. Ma się to czucie w ręku. Wyjrzyjno za drzwi, trza spadać.

Drzwi odsunęły się i zaraz zamknęły, ale przez dłuższy czas nie byłem pewny, czy poszli sobie na dobre. Leżałem na podłodze, krztusząc się, oddychając płytko i urywanie, i czując mdłości. Przez pewien czas świadomość podsuwała mi pokrętne tłumaczenie, że zasłużyłem sobie na to bicie nie za napisanie artykułu, ale z powodu Gail; przez to, że na nie zasłużyłem, zgrzeszyłem i zasłużyłem, stawało się rodzajem oczyszczenia. Wściekły ból przepływał przeze mnie falami i tylko poczucie winy pozwalało mi go znieść.

Zdolność rozumowania powróciła mi, jak to zwykle bywa.Przystąpiłem do powolnej czynności podnoszenia się i oceny szkód. Może istotnie nic mi nie strzaskali, ale miałem na to tylko słowo tego wyższego. Ja ze swej strony poturbowanego czułem się tak, jakby mi strzaskali prawie dokładnie wszystko, w tym poczucie własnej godności.

Wpełzłem na ławkę i siedziałem obserwując błędnym wzrokiem migające światła, zamazane i pożółkłe od mgły. Oczy miałem przymknięte, gardło ściśnięte od mdłości, ręce bezwładne i słabe. Nie jedno źródło bólu, ale całe morze. Czekaj, pomyślałem, to ból minie.

Czekałem długo…

Światła za oknami zagęściły się i pociąg zwolnił. Londyn. Wszyscy wysiadać. Musiałem się podnieść. Co za ponura perspektywa. Wiedziałem, że każdy ruch sprawi mi ból.

Pociąg wpełznął na dworzec Saint Pancras, szarpnął i zatrzymał się. Nie ruszyłem się z miejsca, próbowałem zmusić się do wstania, ale bezskutecznie. Przekonywałem siebie, że jeżeli nie wstanę i nie pójdę, to przetoczą wagon ze mną na bocznicę, gdzie spędzę noc w zimnie i niewygodzie, lecz nadal nie mogłem wykrzesać z siebie dość energii.

Drzwi ponownie otwarły się z trzaskiem. Spojrzałem, tłumiąc rodzący się paniczny lęk. Nie stał tam nikt w grubym kombinezonie i z kastetem. Był to konduktor.

Dopiero czując przypływ ulgi pojąłem, jak bardzo się bałem, i byłem wściekły na siebie za takie tchórzostwo.

– Koniec jazdy – powiedział konduktor.

– Owszem – odparłem.

Wszedł do przedziału i przyjrzał mi się.

– Świętowaliśmy sobie, co, proszę pana? – zagadnął. Myślał, że jestem pijany.

– Pewnie – przytaknąłem. – Świętowaliśmy. Zdobyłem się na długo odkładany wysiłek i wstałem.

Słusznie przewidywałem. Bolało.

– Panie kolego, bądź pan łaskaw i nie nabrudź pan tu nam – powiedział natarczywym tonem konduktor.

Potrząsnąłem głową. Dotarłem do drzwi. Wytelepałem się na korytarz. Konduktor wziął mnie z obawą pod rękę i pomógł zejść na peron, a kiedy ostrożnie stąpając, odchodziłem, usłyszałem zza pleców, jak mówi do grupki bagażowych, podśmiewując się:

– Widzieliście tamtego? Szarozielony i spocony jak bura mysz. Musiał ostro tankować całe popołudnie.

Wróciłem do domu taksówką i powoli wszedłem po schodach na górę. Przynajmniej raz pani Woodward niecierpliwie mnie wyczekiwała, bo śpieszyła się do domu, w obawie, że mgła zgęstnieje. Przeprosiłem ją za spóźnienie.

– Nic nie szkodzi, panie Tyrone, wie pan, że zwykle chętnie zostaję… – powiedziała.

Drzwi zamknęły się za nią, a ja przemogłem w sobie silną chęć, żeby położyć się na łóżku i jęczeć.

– Ty, jesteś okropnie blady – powiedziała Elżbieta, kiedy ją całowałem. Nie sposób było tego przed nią całkiem ukryć.

– Upadłem – skłamałem. – Potknąłem się. Na kilka chwil zaparło mi dech.

Natychmiast się przejęła, okazując ów specjalny dodatkowy niepokój o siebie, widoczny w jej oczach.

– Nie martw się – pocieszyłem ją. – Nic się nie stało. Wszedłem do kuchni i przytrzymałem się stołu. Po chwili przypomniałem sobie o tabletkach przeciwbólowych Elżbiety i wyjąłem z kredensu fiolkę. Zostały tylko dwie. Taki pech. Połknąłem jedną, zakarbowując sobie w pamięci, żeby zadzwonić do naszego doktora po następną receptę. Jedna tabletka to za mało, ale lepsze niż nic. Wróciłem do dużego pokoju i, starając zachowywać się w miarę normalnie, nalałem do szklaneczek naszą wieczorną whisky.

Kiedy zrobiłem kolację, zabiegi przy Elżbiecie, rozebrałem się i położyłem do łóżka, najważniejszymi urazami okazały się dwa, a może trzy złamane żebra, nisko, po lewej stronie. Inne bóle z wolna zmniejszyły się, przechodząc w bolesne ćmienie. Nic w środku mi nie potrzaskali, tak jak powiedział ten wyższy.

Leżałem w ciemnościach, oddychając płytko i starając się nie kasłać, aż wreszcie wyzwoliłem się z pęt czysto fizycznej egzystencji i zacząłem rozważać, kto i dlaczego dał mi taki wycisk, a także argumenty za i przeciw poinformowaniu o tym Jana Łukasza. Zrobiłby z tego artykuł, zamieścił go na pierwszej stronie, nadał sprawie większy rozgłos, niż była tego warta, i sam wymyślił nagłówek. Moje uczucia zostałyby naturalnie kompletnie zlekceważone jako nieważne wobec sprzedaży nakładu. Jan Łukasz nie znał litości. Gdybym mu nie powiedział, a on później by to odkrył, wywołałoby to najpierw atak wściekłości, a potem atmosferę ciągłej nieufności. Na to nie mogłem sobie pozwolić. Mojego poprzednika zmuszono do odejścia z gazety po tym, jak ukrył przed Janem Łukaszem sensacyjny skandal, w który był zamieszany. Konkurencyjna gazeta dostała to w swoje ręce i ubiegła „Famę”. Jan Łukasz nigdy nie wybaczał, nigdy nie zapominał.

Westchnąłem ciężko. Był to duży błąd. Złamane żebra znów dały mi się we znaki z niepożądaną energią. Spędziłem noc, której nie można nazwać spokojną i wygodnie przespaną, a rano ledwo mogłem się ruszać. Elżbieta przypatrywała mi się, jak wstaję i twarz wykrzywiła jej się z raptownego niepokoju.

– Ty!

– To tylko kilka stłuczeń, skarbie. Mówiłem ci już, upadłem.

– Wyglądasz… na poturbowanego. Potrząsnąłem przecząco głową.

– Zaparzę kawy… – powiedziałem.

Zaparzyłem kawy. Popatrzyłem z pożądaniem na ostatnią pigułkę Elżbiety, której nie miałem prawa wziąć. Do tej pory zdarzały jej się czasem straszliwe skurcze i musiała wtedy prędko zażyć te pastylki. Nie potrzebowałem karbować sobie w pamięci, że mam zdobyć następną ich porcję. Wyszedłem, kiedy przyszła pani Woodward.

Doktor Antonio Perelli wypisał bez wahania receptę i podał mi ją.

– Jak się czuje? – spytał. Dobrze. Tak jak zwykle.

– Pora, żebym ją odwiedził.

– Będzie zachwycona – powiedziałem zgodnie z prawdą. Wizyty Perelliego działały na nią jak szampan. Tego młodego włoskiego lekarza z prywatną praktyką na Welbeck Street poznałem przypadkowo trzy lata temu na jakimś przyjęciu. Od razu pomyślałem, że jest za przystojny jak na lekarza. O nazbyt kobiecej urodzie, z czarnymi, błyszczącymi oczami o długich rzęsach. Że cała jego praktyka to umiejętne podejście do chorego, wysokie honoraria i roje neurotycznych pacjentek płacących za to, żeby je potrzymał za rękę.

I wtedy, tuż przed końcem przyjęcia ktoś powiedział mi, że Perelli specjalizuje się w dolegliwościach klatki piersiowej i żebym nie dał się zmylić jego młodości i urodzie, bo to wspaniały lekarz. Po wyjściu z przyjęcia przez czysty przypadek spotkaliśmy się na chodniku, zatrzymaliśmy tę samą taksówkę i okazało się, że jedziemy w tę samą stronę.

W owym czasie martwiłem się o Elżbietę. Musiała wracać do szpitala i poddawać się intensywnej pielęgnacji za każdym razem, kiedy była chora, a przy niemal całkowitym zlikwidowaniu zachorowań na heinemedinę, coraz mniej szpitali dysponowało odpowiednim wyposażeniem do opieki nad pacjentami uzależnionymi od sztucznego oddychania. Właśnie poinformowano nas, że nie może już liczyć na powrót do szpitala, który ją do tej pory zawsze przyjmował.

Jadąc taksówką z Perellim, spytałem, czy zna jakąś placówkę, gdzie mógłbym ją w razie potrzeby szybko umieścić. Nie odpowiadając wprost, zaprosił mnie do swojej małej kawalerki na jeszcze jeden kieliszek i zanim od niego wyszedłem, zyskał kolejną pacjentkę. Ogólny stan zdrowia Elżbiety natychmiast się poprawił pod jego pieczą, tak więc płaciłem mu umiarkowane honoraria bez mrugnięcia okiem.

Podziękowałem za receptę i schowałem ją do kieszeni.

– Ty… te tabletki są dla Elżbiety czy dla ciebie? – spytał.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

– Dlaczego pytasz? – odparłem.

– Mój drogi, mam oczy. To, co czytam w twojej twarzy, wygląda… poważnie.

Uśmiechnąłem się z przymusem.

– A więc dobrze – powiedziałem. – Właśnie miałem zamiar cię o coś poprosić. Czy mógłbyś mi przykleić kawałek plastra na parę żeber?

Opatrzył mnie starannie i wręczył kieliszek na lekarstwa, zawierający, jak powiedział, dispriny rozpuszczone w nepenthe, które działały jak sztuczka magiczna – raz jest ból, raz go nie ma.

– Nie mówiłeś nic Elżbiecie? – spytał z niepokojem.

– Tylko że upadłem i straciłem dech. Uspokoił się, z aprobatą kiwając głową.

– To dobrze.

To on mi poradził, żeby chronić Elżbietę przed zmartwieniami, z którymi zwykle kobiety radzą sobie z łatwością. Z początku uważałem, że przesadza, ale ów szczelny parawan, który zalecił, zdziałał cuda. Elżbieta pozbyła się w znacznym stopniu nerwowości, nabrała ochoty do życia, a nawet, co było bardzo pożądane, trochę przytyła.

– A policja? Zgłosiłeś to na policji?

Potrząsnąłem przecząco głową i wyjaśniłem mu sytuację z Janem Łukaszem.

– Trudna sprawa. A może byś tak po prostu powiedział temu Janowi Łukaszowi, że ci ludzie ci grozili? Przecież nie będziesz zdejmował w redakcji koszuli. – Uśmiechnął się takim uśmiechem, od którego rozbłyskiwały oczy Elżbiety. – Tych dwu nie będzie przecież rozpowiadać, że tak cię poturbowali.

– Mogą to zrobić – powiedziałem i zmarszczyłem brwi, rozważając to. – Dobrze by było, gdybym zjawił się dziś w świetnej kondycji na wyścigach i zadał im kłam.

Kiwając głową, Tonio naszykował dla mnie małą buteleczkę ze swoją miksturą.

– Nie jedz dużo – przestrzegał, wręczając mi ją. – I pij tylko kawę.

– Dobra.

– I nie rób nic, za co mógłbyś znów dostać takie baty. Milczałem.

Popatrzył na mnie smutno i ze zrozumieniem.

– Za bardzo ci na tym zależy, żeby zrezygnować z tego dla Elżbiety? – spytał.

– Nie mogę tak… tchórzliwie się wycofać – oznajmiłem. – Nawet dla Elżbiety.

Potrząsnął głową z powątpiewaniem.

– Dla niej byłoby to najlepsze. Ale… – Wzruszył ramionami i wyciągnął rękę na pożegnanie. – Wobec tego trzymaj się z dala od pociągów.


Trzymałem się z dala od pociągów. Przez równo dziewięćdziesiąt cztery minuty. Wówczas bowiem wsiadłem do pociągu jadącego na wyścigi do Plumpton i odbyłem podróż bezpiecznie w towarzystwie dwóch nieszkodliwych nieznajomych i faceta z radia, którego znałem z widzenia.

Dzięki miksturze Tonią chodziłem cały dzień, rozmawiałem i śmiałem się zupełnie tak jak zwykle. Raz kaszlnąłem. Nawet to wywołało jedynie lekkie bolesne ukłucie. Żeby pokazać się jak największej liczbie osób poświęciłem sporo czasu na przechadzkę po stanowiskach bukmacherskich, gdzie przyglądałem się zarówno stawkom, jak kasjerom. Bractwo to wiedziało, że coś się stało. Obracali głowy, kiedy przechodziłem, i gadali za moimi plecami, trącając się łokciami. Kiedy postawiłem pół funta na półoutsidera u któregoś z nich, spytał:

– Dobrze się pan czuje, kolego?

– Bo co? – odparłem zdziwiony. – Przecież mamy ładny dzień.

Przez chwilę był zdezorientowany, po czym wzruszył ramionami. Poszedłem dalej, zaglądając w twarze i szukając jakiejś znajomej. Niestety, poświęciłem czterem bukmacherom z przedziału tak mało uwagi, że nie miałem pewności, czy rozpoznam któregoś, i nie rozpoznałbym, gdyby sam się nie zdradził. Kiedy zobaczył, że się mu przyglądam, podskoczył, zeszedł ze swojego stanowiska i czmychnął.

W swoim repertuarze nie miałem dziś biegu. – W godzinę potem zaszedłem go po cichu od tyłu, kiedy ocenił, że może bezpiecznie wrócić do roboty.

– Dwa słówka na stronie – powiedziałem stając tuż przy nim.

Podskoczył jak oparzony.

– Ja nie mam z tym nic wspólnego – zapewnił.

– Wiem. Powie mi pan tylko, kim byli ci dwaj w kombinezonach.

– Coś pan. Czy mnie się pali do szpitala?

– Dwadzieścia funtów? – zaproponowałem.

– Ja nic nie wiem… Jak pan to zrobił, że pan tu dziś jest?

– Bo co?

– Jak tych dwóch dobierze się do kogoś… to potem nie ma co zbierać.

– Naprawdę? Wyglądali całkiem niewinnie.

– No nie, bez żartów, nie ruszyli pana? – spytał zaciekawiony.

– Nie.

To go zaskoczyło.

– Kwaterkę. Dwadzieścia pięć funtów – zaproponowałem. – Za ich nazwiska albo dla kogo pracują.

Zawahał się.

– Nie tutaj, panie kolego. W pociągu.

– Nie w pociągu – odparłem kategorycznie. – W loży prasowej. I to już.

Dostał pięć minut wolnego od zrzędliwego pryncypała i wszedł przede mną po schodkach na Jaskółkę” przydzielona prasie. Dałem jednemu obecnemu tam dziennikarzowi znak, żeby się zmył, i posłusznie się wyniósł.

– Dobra – powiedziałem. – Co to za jedni?

– Birminghamczycy – powiedział niepewnie.

– Wiem, że są z Birmingham. Mają wymowę, aż w uszach zgrzyta.

– To bokserzy – odważył się wyznać.

Chciałem powiedzieć, że to również wiem, ale w porę ugryzłem się w język.

– Chłopcy Charliego Bostona – dodał z nerwowym pośpiechem.

– To już coś. A kto to jest Charlie Boston?

– A kto nie słyszał o Charliem Bostonie? Ma trochę kolektur totka, no nie, w Birmingham, Wolverhampton i tak dalej.

– Oraz kilku chłopców w pociągach na wyścigi? Nie posiadał się ze zdumienia.

– Więc pan nie jest nic krewny Charliemu? No to czego oni od pana chcieli? Zwykle chodzi o nieściągalne długi.

– Pierwsze słyszę o Charliem Bostonie, a co dopiero mówić o zakładaniu się u niego.

Wyjąłem portfel i dałem mu pięć piątek. Chwycił je błyskawicznie z wyćwiczoną zręcznością i schował do kieszonki pod pachą, pewnej jak Fort Knox.

– Cholerni złodzieje – wyjaśnił. – Trzeba być ostrożnym, no nie?

Zbiegł chyżo po schodach, a ja pozostałem w Jaskółce” dla prasy i pociągnąłem znowu łyk ze swojej praktycznej buteleczki, snując refleksję, że Charlie Boston postąpił doprawdy bardzo głupio nasyłając na mnie swoich chłopców.

Jan Łukasz zareagował, jak było do przewidzenia, żachnięciem, że niby „nikt nie może nam tego zrobić”.

Środowy ranek. W redakcji niewiele się dzieje. Derry z nogami na biurku, na suszce, Jan Łukasz pogrążony po uszy w lekturze wiadomości sportowych w dziennikach, milczący telefon, a wszystkie działy redakcji demonstrujące identyczne, gorączkowe nieróbstwo.

W tę stojącą wodę wpadła jak kamień podana przeze mnie wiadomość, że dwóch facetów, przybierając groźną postawę, zażądało ode mnie, żebym nie mieszał się w grandę z wycofanymi końmi. Jan Łukasz wyprostował się w krześle przypominając wojowniczo nadętą olbrzymią żabę i drżąc z zadowolenia, że artykuł dał wyraźny efekt. Rozczapierzając palce rzucił się do telefonu.

– Oddział w Manchester? Dajcie mi dział sportowy… To ty, Andy? Tu Łukasz Morton. Powiedz mi, co wiesz o bukmacherze, który nazywa się Charlie Boston. Ma sieć kolektur w Birmingham.

Słuchał dłuższej wypowiedzi z rosnącą uwagą.

– To pasuje – powiedział. – Tak. Tak. Doskonale. Rozpytaj się i daj mi znać.

Odłożył słuchawkę i potarł grdykę.

– Charlie Boston zmienił skórę rok temu – oznajmił. – Przedtem był w Birmingham zupełnie przeciętnym bukmacherem, który miał około sześciu kolektur i całkiem możliwą opinię. Andy mówi, że teraz jednak bardzo rozkręcił interes i tyranizuje innych. Twierdzi, że za dużo się ostatnio słyszy o Charliem Bostonie. Podobno zatrudnia dwóch byłych bokserów do ściągania długów od grających na kredyt klientów, w wyniku czego zbija ciężką forsę.

Przemyślałem to sobie. Charlie Boston ze swoimi kolekturami i bandziorami w ogóle mi nie pasował do przedstawionego przez Dembleya rysopisu cichego i spokojnego dżentelmena, jeżdżącego rollsem prowadzonym przez szofera i mówiącego z greckim, holenderskim bądź skandynawskim akcentem. Wydawało mi się też mało prawdopodobne, żeby ci dwaj byli wspólnikami. Nielegalną działalność mogły oczywiście prowadzić niezależnie od siebie dwie bandy, a jeśli tak, to co działo się, jeżeli krzyżowały się ich interesy? I której z nich dał się skusić Bert? Ale jeżeli stanowiły jedną całość, to facet w rollsie musiał być tu mózgiem, a Charlie Boston jego gangsterem. Szczucie mnie psami rasy bokser to klasyczny przykład gangsterskiego sposobu myślenia.

Jan Łukasz podniósł słuchawkę swojego telefonu, który zadzwonił. Słuchając, zmrużył oczy i obrócił głowę, żeby spojrzeć prosto na mnie.

– Jak to dostał straszny wycisk? Nic podobnego. W tej chwili jest w redakcji, a wczoraj był na wyścigach w Plumpton. Macie zbyt wybujałą wyobraźnię w tej waszej gazecie… Jeżeli mi nie wierzysz, sam z nim pogadaj. – Wręczył mi słuchawkę, mówiąc z grymasem: – To ten cholerny Connersley.

– Słyszałem – odezwał się w słuchawce dobitny, złośliwy głos – że jakieś bandziory z Birmingham pogruchotały ci kości w pociągu z wyścigów w Leicester.

– To plotka – odparłem znudzonym tonem. – Sam słyszałem ją wczoraj w Plumpton.

– Mój informator twierdzi, że nie mogłeś być wczoraj w Plumpton.

– Twój informator jest nierzetelny. Radzę ci z niego zrezygnować.

Krótka pauza.

– Mogę sprawdzić, czy tam byłeś.

– No to sprawdź.

Trzasnąłem słuchawką o widełki, dziękując gwiazdom, że Jan Łukasz najpierw zapoznał się z moją wersją wypadków.

– Podejmiesz ten sam temat w niedzielnym artykule? – spytał. Connersley nie zasiał w nim żadnych podejrzeń, już poszedł w zapomnienie. – Trzeba zabić im ćwieka do końca. Ponaglić władze wyścigowe do działania. Podrażnić. Zresztą wiesz, co trzeba robić.

Skinąłem głową. Wiedziałem, co trzeba robić. Moje stłuczenia dały mi bolesnego kuksańca. Dosyć, zaprotestowały natarczywie. Napisz przyjemny, nijaki kawałek na całkiem inny, najzupełniej niewinny temat.

– Przytocz parę wypowiedzi – polecił Jan Łukasz.

– Dobra.

– Wyskocz z jakimiś pomysłami – dodał niecierpliwie.

– Odwalam za ciebie całą robotę. Westchnąłem – płytko i ostrożnie.

– A może napisać, że dopilnujemy, żeby Tomcio Paluch wystartował w Pucharze Latarnika? – zaproponowałem.

– Mógłbym pojechać i umówić się z Ronceyem…

– „Fama” dopilnuje, żeby Tomcio Paluch wystartował?

– przerwał mi Jan Łukasz z roziskrzonym wzrokiem. – Ty, to genialnie! Zacznij artykuł właśnie od tego… „Fama” dopilnuje… Świetnie! Świetnie!

O mój Boże, pomyślałem. Jestem największym głupcem na świecie. Tonio Perelli przestrzegał, żebym trzymał się z dala od pociągów na wyścigi. Nie mówił nic o kładzeniu się na torach.

Загрузка...