Norton Fox wcale nie był zachwycony, kiedy wróciłem.
Usłyszał, jak wjeżdżam z łoskotem na podwórko i wyszedł z domu na moje spotkanie. Zrobiło się już zupełnie ciemno, ale podwórze oświetlało kilka lamp, a poza tym światło wylewało się przez otwarte drzwi stajni, gdzie stajenni krzątali się, zajęci wieczornymi pracami. Zatrzymałem furgon, zesztywniały wysiadłem z szoferki i spojrzałem na zegarek. Za dziesięć szósta. Dwie godziny zajął mi powrót okrężną drogą, żeby zwieść kierowcę furgonu co do tego, jak daleko zawiozłem Tomcia Palucha. Trasą do Heathbury Park i z powrotem jeździł na pewno najczęściej. Znał bez wątpienia jej długość z dokładnością do stu jardów i jedno spojrzenie na licznik pozwoliłoby mu się upewnić, gdzie jest koń, przez co cały mój popołudniowy wysiłek okazałby się daremny.
– Napytałeś sobie biedy, Ty – powiedział Norton podchodząc do mnie z surową miną. – O czym ty, do diabła, myślałeś? Najpierw gość wiozący moje siano wpada piekląc się i mówi, że mój furgon jechał wprost na niego prowadzony przez jakiegoś wariata, i o ile on się na tym zna, to się na pewno skończy wypadkiem. A zaraz potem dowiadujemy się, że przy skrzyżowaniu Long Barrow doszło do wypadku z udziałem furgonu, przyjeżdża do mnie policja z pytaniami…
– Tak – potwierdziłem. – Bardzo cię przepraszam, Norton. Twój furgon ma wgniecenie i zbite tylne światło. Przeproszę kierowcę ciężarówki z sianem. I zdaje się, będę musiał porozmawiać z policją.
Niebezpieczna jazda. Mówiąc oględnie. Niezmiernie trudno udowodnić, że walczyłem o własną skórę. Norton był bliski wybuchu.
– Co ty, u licha, robiłeś? – spytał.
– Bawiłem się w kowbojów i Indian – odparłem ze znużeniem. – Indianie dostali łupnia.
Nie poznał się na żarcie. Z domu wyszła sekretarka i wezwała go do telefonu, więc czekałem na niego przy furgonie z wydłużoną miną, usiłując przypomnieć sobie, czym się różnią od siebie nieostrożna, lekkomyślna i niebezpieczna jazda oraz jakie grożą za to różne kary. Nie zatrzymałem się. Nie zgłosiłem wypadku. Co mi za to groziło?
Norton wrócił mniej zagniewany, niż odszedł.
– Dzwonili z policji – rzekł szorstko. – Nadal chcą się z tobą widzieć. Wygląda na to, że obaj mężczyźni, którzy ulegli wypadkowi, zniknęli ze szpitala, a policja wykryła, że ta cortina była kradziona. Są już mniej skłonni podejrzewać cię o spowodowanie wypadku, wbrew temu, co powiedział im kierowca ciężarówki z sianem.
– Ci dwaj z cortiny chcieli dostać Tomcia Palucha – oznajmiłem beznamiętnie. – I o mało co go nie dopadli. Zechciej więc przekazać Ronceyowi, że nasze środki ostrożności jednak mają sens.
– Pojechał do domu – rzekł zmieszany.
Ruszyłem przez ciemne podwórze stajenne do swojej furgonetki, a on szedł za mną, instruując mnie, jak się jedzie na posterunek policji.
– Nie jadę tam – powstrzymałem go. – Policja może przyjechać do mnie. Najlepiej w poniedziałek. Powiedz im to;
– Dlaczego w poniedziałek? – spytał zdezorientowany. – Dlaczego nie zaraz?
– Ponieważ – odparłem i wyłożyłem mu to szczegółowo – mogę im z grubsza powiedzieć, gdzie znaleźć tych z cortiny, i wyjaśnić, jaki cel im przyświecał. Ale nie chcę, żeby policja wydała nakazy aresztowania przed poniedziałkiem, bo wtedy cała afera zostanie objęta zakazem publikacji i nie będę mógł o niej napisać ani jednego słówka w „Famie”. Po tylu trudach, zarobiliśmy sobie chyba na bombowy artykuł do niedzielnego numeru.
– Zadziwiasz mnie – powiedział, co zabrzmiało bardzo szczerze. – Poza tym policji to się nie spodoba.
– Tylko im o tym, broń Boże, nie mów – powiedziałem z rozdrażnieniem. – To było przeznaczone wyłącznie dla twoich uszu. Jeżeli zapytają cię, gdzie mnie szukać, powiedz po prostu, że się z nimi skontaktuję, że nie wiesz, gdzie mieszkam, i że jeśli chcą mi coś zakomunikować, to za pośrednictwem „Famy”.
– Dobrze – zgodził się niepewnie. – Skoro tak chcesz. Ale obawiam się, że pakujesz się w poważne tarapaty. Nigdy bym nie pomyślał, że Tomcio Paluch jest tego wart.
– Tomcio Paluch, Brevity, Polyxenes i wszystkie inne… żadne z nich z osobna nie byłoby warte takiego zachodu. I właśnie dlatego ten gang wciąż działa.
Jego pełen dezaprobaty mars na czole złagodniał, a na ustach pojawił się półuśmiech.
– Zaraz mi powiesz, że „Famie” bardziej zależy na sprawiedliwości niż na sensacjach – powiedział.
– Często się w niej o tym czyta – odparłem z sarkazmem.
– Eee – bąknął Norton. – Nie można wierzyć we wszystko, co piszą w gazetach.
Jechałem do domu wolno, zmęczony i przygnębiony. Kiedy indziej tarapaty stanowiły drożdże, dzięki którym lepiej smakował chleb powszedni. Element zdecydowanie pożądany. Coś, czego potrzebowałem. Ale wówczas tarapaty nie naruszały bezpardonowo mojego małżeństwa ani nie sprowadzały na mnie tak brutalnej fizycznej napaści.
Choć byłem święcie przekonany, że Tomcio Paluch wystartuje w gonitwie, tym razem pomyślne zdemaskowanie i zlikwidowanie wyścigowego gangu nie napełniło mnie jak zwykle przemożnym uczuciem ulgi. Tym razem wszystko obracało się w niwecz. Tym razem ogarnęło mnie rozgoryczenie, a przyszłość rysowała się w szarych barwach.
Zatrzymałem się po drodze i zadzwoniłem do redakcji. Jan Łukasz wyszedł już do domu. Tam go złapałem.
– Tomcio Paluch jest w stajni wyścigowej w Heathbury – powiedziałem. – Strzeże go były policjant i duży owczarek. Oprócz tamtejszego dyrektora i kierownika toru nikt nie wie kim jest. Dobrze?
– Powiedziałbym, że bardzo dobrze – odparł, zdradzając umiarkowane zadowolenie, ale nic ponadto. – Możemy więc przyjąć za pewnik, że Tomcio Paluch wystartuje w Pucharze Latarnika. Postarałeś się o dobry materiał, Ty, ale obawiam się, że przeholowaliśmy z tym grożącym niebezpieczeństwem.
Wyprowadziłem go z błędu.
– Dziś po południu, o wpół do trzeciej chłopcy Charliego znaleźli się w odległości trzech mil od stajni Foxa.
– O, cholera! Więc to jednak prawda…
– Traktowałeś to wyłącznie jako reklamę „Famy”.
– Hm…
– Hm, więc masz tę reklamę – powiedziałem. – Tak czy owak chłopcy Charliego mieli mały wypadek samochodowy i wrócili do punktu wyjścia, bo znów nie wiedzą, gdzie zawiozłem Tomcia Palucha.
– Jaki wypadek?
– Najechali od tyłu na furgon wiozący konia. Byli nieostrożni. Ja trochę za gwałtownie zahamowałem, a oni jechali za mną ciut za blisko.
Zaniemówił z wrażenia.
– Zginęli? – spytał po chwili.
– Nie. Wyszli z tego ledwie draśnięci. Przedstawiłem mu w skrócie popołudniowe wydarzenie.
Zareagował w sposób typowy i łatwy do przewidzenia. W jego głosie znów zabrzmiał entuzjazm.
– Trzymaj się z dala od policji aż do niedzieli – powiedział.
– Jasne.
– Wspaniała sprawa, Ty.
– Owszem – odparłem.
– Machnij dziś artykuł na brudno i przynieś go jutro rano powiedział. – Omówimy go w redakcji, a ostateczne poprawki przetelefonujesz mi w sobotę z Heathbury po rozegraniu Pucharu Latarnika.
– Dobrze.
– Aha, zadzwoń z łaski swojej do Ronceya i powiedz mu, że koń jest bezpieczny tylko dzięki „Famie”.
– Tak – odparłem. – Chyba tak zrobię.
Odłożyłem słuchawkę, mając wielką ochotę nie zawracać sobie głowy Ronceyem. Byłem zmęczony i chciałem wrócić do domu. A kiedy się tam znajdę, pomyślałem ponuro, nie czeka mnie ułaskawienie, a tylko kolejna porcja wyrzutów sumienia i wstrętu do siebie.
Roncey odebrał telefon po pierwszym sygnale i nie potrzebował wyjaśnień. Norton już do niego dzwonił.
– Tomcio Paluch jest bezpieczny i pod dobrą opieką zapewniłem go.
– Jestem panu winien przeprosiny – powiedział oschle.
– Nie trzeba – odparłem.
– Wie pan, coś mnie gnębi. Nie daje mi spokoju. – Urwał, chowając dumę do kieszeni. – Czy pan… Czy domyśla się pan, jak ci ludzie mogli się tam tak prędko zjawić?
– Domyślam się tego samego, co pan – odrzekłem. – To sprawka pańskiego syna, Pata.
– Skręcę mu kark – powiedział z nieukrywaną zawziętością, jaka nie przystała ojcu.
Jeżeli usłucha pan dobrej rady, to pozwoli mu pan dosiadać swoich koni we wszystkich gonitwach, a nie tylko w tych pomniejszych.
– O czym pan mówi?
– O jego wybujałym poczuciu krzywdy. Wyznacza pan do jazdy wszystkich, tylko nie jego, a Pat ma to panu za złe.
– Jest za słaby – zaoponował.
– A jak może być dobry, jeżeli nie daje mu pan zdobyć doświadczenia? Nic nie rozwija dżokeja tak bardzo, jak jazda na dobrym koniu w dobrej gonitwie.
– Mógłby przegrać – powiedział wojowniczo.
– Albo wygrać. Dał mu pan chociaż raz taką szansę? – No tak, ale żeby wydać, gdzie jest Tomcio Paluch?!… Co on chciał przez to osiągnąć?
– Odpłacił pięknym za nadobne, nic więcej.
– Nic więcej!!!
– Nic takiego się nie stało.
– Nienawidzę go.
– To niech go pan odeśle do innej stajni. Przydzieli mu fundusze na życie i niech się sam przekona, czy będzie jeździł na tyle dobrze, żeby zostać zawodowcem. To jego marzenie. Jeżeli tłumi się za mocno czyjeś ambicje, to nic w tym dziwnego, że ten ktoś się odgryza.
– Obowiązkiem syna jest pracować dla ojca. Zwłaszcza gospodarskiego syna.
Westchnąłem. Miał poglądy sprzed pół wieku i żadne moje perswazje nie mogły ich zmienić. Pożegnałem się z nim do soboty i odłożyłem słuchawkę.
Mściwa zdrada Pata Ronceya bynajmniej nie sprawiła mi przyjemności, podobnie jak i jego ojcu. Mogłem zrozumieć jego postępek. Ale aprobować go – co to, to nie.
Jeden z tych, którzy przyszli na farmę Ronceyów zasięgnąć języka, zauważył widocznie rzucające się w oczy niezadowolenie Pata i dał mu numer telefonu na wypadek, gdyby się dowiedział, dokąd zabrano Tomcia Palucha, i chciał się zemścić na ojcu. Dla usprawiedliwienia Pata można było przyjąć, iż sądził, że informuje jedynie dziennikarzy z konkurencyjnej gazety, ale w takim razie na pewno zdawał sobie sprawę, że konkurencyjna gazeta rozniesie tę wiadomość do wszystkich zakątków kraju. Że dotrze ona do uszu, które tylko na nią czekają. Rezultat był więc taki sam. Ale ponieważ chłopcy Charliego zjawili się tak szybko u Foxa, z Patem na farmie rozmawiał zapewne facet w prochowcu, szofer albo sam Vjoersterod.
Wszystko wskazywało, że zrobił to Pat. Stajenni Nortona mogliby przekazać tę wiadomość gazetom, ale nie mogli powiadomić o tym Vjoersteroda ani Bostona, ponieważ nie wiedzieli, że tamtych to interesuje, albo wręcz nie mieli pojęcia o ich istnieniu.
Ruszyłem w dalszą drogę do Londynu. Wprowadziłem furgonetkę do garażu. Zamknąłem go na klucz. A potem ciężkim krokiem wszedłem po schodach na górę.
– Cześć – powiedziała wesoło Elżbieta.
– Czołem cześć – odparłem i pocałowałem jaw policzek. Dla pani Woodward wyglądało to zapewne jak zwykłe powitanie. Tylko cierpienie, które wyczytywaliśmy w naszych spojrzeniach, mówiło nam, że tak nie jest.
Pani Woodward włożyła swój granatowy płaszcz i jeszcze raz zerknęła na zegarek, upewniając się, że jest za dziesięć dziewiąta, a nie dziesięć po. Zarobiła dziś dodatkowo za trzy godziny, ale chciała więcej. Przemknęło mi przez myśl, czy nie dałoby się kosztem jej nadgodzin obciążyć „Famy”.
– My już jadłyśmy – powiedziała. – Panu zostawiłam kolację do odgrzania. Wystarczy wsadzić na chwilę do piecyka, panie Tyrone.
– Dziękuję.
– No to dobranoc, złotko – zawołała do Elżbiety.
– Dobranoc.
Otworzyłem jej drzwi, na co skinęła energicznie głową, uśmiechnęła się i zapowiedziała, że rano przyjdzie jak zwykle punktualnie. Podziękowałem jej serdecznie. Wiedziałem, że pani Woodward na pewno zjawi się punktualnie. Uprzejma, niezawodna i jakże niezbędna. Liczyłem, że czek z „Lakmusa” nie będzie długo szedł.
Poza przywitaniem Elżbieta i ja nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Najzwyklejsze pytania i uwagi przypominały chodzenie po cienkiej warstewce szkła pokrywającej głęboki dół.
Z ulgą przywitaliśmy więc dzwonek do drzwi.
– Pani Woodward czegoś zapomniała – powiedziałem.
Od jej wyjścia minęło zaledwie dziesięć minut.
– Pewno tak – przytaknęła Elżbieta.
Otworzyłem drzwi bez śladu złego przeczucia. Rozwarły się gwałtownie do środka pod ciężarem potężnego człowieka w czarnym płaszczu i skórzanych rękawiczkach, który je pchnął. Rąbnął mnie pięścią w brzuch, a gdy głowa poleciała mi do przodu trzasnął w kark jakimś twardym przedmiotem.
Klęcząc bez tchu i krztusząc się patrzyłem jak w progu staje Yjoersterod i mijając mnie wchodzi do pokoju. Noga w czarnym bucie kopniakiem zatrzasnęła za nim drzwi. W powietrzu świsnęło i poczułem między łopatkami okropny cios. Elżbieta krzyknęła. Potężny mężczyzna w czerni, szofer Ross, wsunął dłoń pod moją pachę i wykręcił mi rękę unieruchamiając ramię.
– Niech pan siada, panie Tyrone – powiedział chłodno Yjoersterod. – Tutaj. – Wskazał wyściełany stołek, na którym chętnie siadywała pani Woodward robiąc na drutach, bo nie miał poręczy ani oparcia, przeszkadzających jej ruchliwym łokciom.
– Ty – odezwała się Elżbieta zalęknionym, cienkim głosem. – Co się dzieje?
Nie odpowiedziałem. Czułem się oszołomiony i zgubiony. Kiedy Ross puścił mi rękę siadłem na stołku, zmuszając się do patrzenia na Vjoersteroda z opanowaniem.
Yjoersterod stał blisko głowy Elżbiety, przypatrując mi się z rosnącym zadowoleniem.
– A więc nareszcie wiemy, na czym stoimy, panie Tyrone – powiedział. – Czyżby tak poniosła pana zarozumiałość, że uznał pan za możliwe bezkarne przeciwstawianie mi się? Nikomu to się jeszcze nie udało, panie Tyrone. I nie uda.
Nie odpowiedziałem. Koło siebie miałem Rossa, stojącego o krok za mną. W prawym ręku kołysał mu się przedmiot, którym mnie uderzył – krótka, gruszkowata pałka. Przy jej ciężarze i miażdżącej sile uderzenia kastety chłopców Charliego zakrawały na żart. Powstrzymywałem się od potarcia bolących miejsc poniżej karku.
– Panie Tyrone – zagadnął mnie towarzyskim tonem Vjoersterod. – Gdzie jest Tomcio Paluch?
Kiedy znów nie odpowiedziałem, wykonał nagły półobrót, spojrzał w dół i ostrożnie wsunął czubek buta pod wyłącznik elektryczny na kablu biegnącym bezpośrednio do pompy. Elżbieta obróciła głowę, żeby podążyć za moim spojrzeniem i zobaczyła, co tamten robi.
– Nie – powiedziała histerycznym, przerażonym głosem. Vjoersterod uśmiechnął się.
– Gdzie Tomcio Paluch? – powtórzył.
– W stajniach przy torze wyścigowym w Heathbury Park.
– Aha. – Cofnął nogę opierając ją na podłodze. – Widzi pan, jakie to proste? Zawsze się udaje. To tylko kwestia znalezienia właściwego środka nacisku. I zastosowania go z odpowiednią siłą. Przekonałem się, że żaden koń nie jest nigdy wart naprawdę poważnego zagrożenia dla naszych bliskich.
Nic nie powiedziałem. Miał rację.
– Trzeba to sprawdzić odezwał się Ross zza moich pleców.
Oczy Vjoersteroda zwęziły się.
– Nie zaryzykowałby kłamstwa – powiedział.
– Przedtem nie dał się szantażować. Chciał pana dostać w swoje ręce. Niech pan to sprawdzi.
Ross nie mówił władczym tonem, tylko tak jakby radził. Był kimś więcej niż szoferem, ale nie partnerem.
Vjoersterod wzruszył ramionami, ale sięgnął po słuchawkę. Najpierw informacja telefoniczna. Tor Heathbury Park. Dom dyrektora wyścigów? Znakomicie.
Telefon odebrał osobiście Ondroy.
– Dzwonię w imieniu pana Tyrone’a, żeby się dowiedzieć, jak się czuje Tomcio Paluch… powiedział Vjoersterod.
Z niewzruszoną miną wysłuchał cierpliwie odpowiedzi.
Pomyślałem bez związku, że to tłumaczy brak zmarszczek na jego żółtawej twarzy. Nigdy się nie uśmiechał, rzadko zachmurzał. Tylko oczy miał okolone zmarszczkami, prawdopodobnie wskutek mrużenia ich na słońcu w swojej ojczyźnie.
– Uprzejmie panu dziękuję – powiedział Vjoersterod ujmująco grzecznie, wcielając się w urzędnika ministerstwa spraw zagranicznych. -
– Niech pan go zapyta, w którym boksie jest koń – podsunął mu Ross. – Niech poda numer.
Na zadane pytanie Vjoersterod otrzymał odpowiedź.
– Sześćdziesiąt osiem. Dziękuję, dobranoc. Ostrożnie odłożył słuchawkę na widełki i nie odzywał się, przedłużając milczenie, które zapadło. Miałem cichą nadzieję, że skoro uzyskał to, po co przyszedł, łaskawie sobie teraz pójdzie. Niewielki skrawek nadziei, w dodatku okazał się płonny.
– Cieszy mnie panie Tyrone, że nareszcie zrozumiał pan konieczność współpracy ze mną – powiedział Vjoersterod, oglądając paznokcie. Znów zamilkł znacząco. – Jednak w pańskim przypadku byłbym niemądry, gdybym uwierzył, że ten stan rzeczy potrwa długo, jeżeli nie zrobię nic, aby przekonać pana, że musi się on utrzymać.
Spojrzałem na Elżbietę. Nie dotarł do niej, zdaje się, sens tego dość zawiłego zdania. Głowę miała ułożoną na poduszce tak, jakby odpoczywała, oczy zamknięte. Ulżyło jej, kiedy powiedziałem, gdzie jest koń. Myślała, że już po wszystkim.
Podążając za moim spojrzeniem i myślą, Vjoersterod pokiwał głową.
– W moim kraju wiele ofiar tej choroby korzysta z respiratorów – powiedział. – Znam się na tym. Wiem jak ważna jest elektryczność. Wiem o konieczności stałego dozoru. O cienkiej jak ostrze granicy pomiędzy życiem a śmiercią. Dobrze to znam.
Milczałem.
– Wielu mężów porzuca takie żony – ciągnął. – Ponieważ pan tego nie zrobił, a więc zmartwiłoby pana, gdyby stała jej się krzywda. Czy rozumuję słusznie? W rzeczy samej już pan to przed chwilą udowodnił, prawda? Nie zwlekał pan z powiedzeniem mi dokładnie tego, co chciałem wiedzieć.
Nic mu na to nie odpowiedziałem. Odczekał chwilę, po czym bez zająknienia mówił dalej. Treść jego wypowiedzi, jak już wcześniej przekonał się Dembley, kontrastowała w sposób makabryczny z jego formą.
– Cieszę się międzynarodową sławą, którą chcę zachować. W żadnym razie nie mogę pozwolić, żeby wścibscy żurnaliści wtykali nos w moje interesy i wystawiali mnie na pośmiewisko. Chcę to panu uzmysłowić raz na zawsze, wykarbować to w pańskiej pamięci, że mnie nie można wchodzić w drogę.
Ross zrobił krok w moją stronę. Skóra mi ścierpła. Starałem się z całych sił dorównać Vjoersterodowi w jego niewzruszoności.
Vjoersterod jeszcze nie skończył. Jeśli o mnie chodziło, to mógł sobie gadać całą noc. Nie uśmiechała mi się wcale ta druga ewentualność.
– Charlie Boston zawiadomił mnie, że unieszkodliwił mu pan jego ludzi. On również nie może sobie pozwolić na takie szarganie swojej opinii. Skoro więc z jego ostrzeżeń w pociągu nie wysnuł pan żadnej nauki poza tą, że należy ciosem oddawać za cios, zobaczymy, czy mojemu szoferowi powiedzie się lepiej.
Wsunąłem nogę pod stołek, obróciłem się na niej i wstając uderzyłem Rossa z obu rąk, jedną w żołądek, drugą w krocze. Zgiął się wpół, nie przygotowany na taki atak, a ja wyrwałem mu pałkę z ręki i uniosłem ją, żeby trzasnąć go w głowę.
– Ty… – jęknęła rozdzierająco Elżbieta. Okręciłem się z pałką w ręku i napotkałem zawzięte i nieubłagane spojrzenie Vjoersteroda.
– Proszę to rzucić – powiedział.
Trzymał czubek buta pod wyłącznikiem. Dzieliła nas odległość trzech kroków.
Zawahałem się, wrząc z wściekłości i pragnąc nade wszystko uderzyć go, powalić, usunąć ze swojego życia, a zwłaszcza z jego najbliższej godziny. Nie mogłem ryzykować. Jeden drobny ruch i odciąłby dopływ prądu. Nie mogłem podjąć ryzyka, że nie zdołam dotrzeć do włącznika na czas, bo przed sobą miałem Vjoersteroda, a za plecami Rossa. Ciężar pancerza udusiłby ją prawie natychmiast. Gdybym się im dłużej opierał, mógłbym spowodować jej śmierć.
– On pozwoliłby jej umrzeć. Był do tego zdolny. A ja musiałbym wytłumaczyć jej śmierć, a może nawet zostałbym oskarżony o jej zamordowanie. Że to niby nie chciana żona… Nie wiedział, że znam jego nazwisko i wiem o nim cośkolwiek. Spodziewał się pewno bezkarności, gdyby zabił Elżbietę. W żadnym razie nie mogłem podjąć takiego ryzyka.
Opuściłem wolno rękę, w której trzymałem pałkę, i rozwarłem palce. Ross, ciężko dysząc, schylił się i podniósł ją z dywanu.
– Niech pan siada, panie Tyrone – polecił Vjoersterod. – I nie wstaje. Niech się pan nie rusza. Wyrażam się jasno?
Cały czas trzymał czubek buta pod wyłącznikiem. Usiadłem śmiertelnie przerażony, kipiąc w środku, ale z nieustępliwą miną. Dwukrotnie w ciągu dwóch tygodni to było stanowczo za wiele.
Vjoersterod skinął na Rossa, który uderzył mnie mocno pałką w kark. Zabrzmiało to strasznie. Zabolało jeszcze gorzej.
Elżbieta krzyknęła. Vjoersterod spojrzał na nią bez litości i kazał Rossowi włączyć telewizor. Odczekali, aż się rozgrzeje. Ross nastawił dość głośno i zmienił kanał z wiadomości na muzyczny program rozrywkowy. Nie mogłem się niestety spodziewać, że jakiś sąsiad przyjdzie poskarżyć się na hałas. Jedyni sąsiedzi, którzy mieszkali odpowiednio blisko nas, pracowali w nocnym klubie i nie było ich teraz w domu.
Ross po raz kolejny zamierzył się pałką. Odruchowo zacząłem się podnosić… żeby mu oddać, żeby uciec, Bóg jeden wie.
– Siadać – rozkazał Vjoersterod.
Spojrzałem na czubek jego buta. Usiadłem. Ross zamachnął się i tym razem poleciałem w przód, spadając ze stołka na kolana.
– Siadać – powtórzył Vjoersterod. Sztywno wróciłem tam, gdzie mi kazał.
– Przestańcie – powiedziała do niego Elżbieta łamiącym się głosem. – Błagam, przestańcie.
Popatrzyłem na nią i napotkałem jej spojrzenie. Była zdjęta trwogą. Śmiertelnie przerażona. I jeszcze coś. Zaklinała mnie wzrokiem. Błagała. W jednej chwili stało się dla mnie oślepiająco jasne, że boi się, iż więcej nie zniosę, że pomyślę, iż nie jest tego warta, że w jakiś sposób powstrzymam ich od katowania mnie, nawet gdyby to oznaczało wyłączenie jej pompy. Vjoersterod wiedział, że tego nie zrobię. Zakrawało to na ironię, że on znał mnie lepiej niż moja własna żona.
Nie trwało to już długo. W każdym razie doszło do tego, że przestałem odczuwać poszczególne uderzenia z osobna, a raczej jako druzgocący dodatek do nieznośnej całości. Wydawało mi się, że na barkach spoczął mi ciężar całego świata. Atlas nie dorastał mi do pięt.
Nie spostrzegłem, kiedy Vjoersterod kazał Rossowi przerwać bicie. Dłonie miałem przyciśnięte do ust, a czubki palców wczepione we włosy. Jakiś śpiewający głupek w telewizorze doradzał wszystkim, żeby się rozchmurzyli. Ross zgasił go nagle w pół słowa.
– O Boże – jęknęła Elżbieta. – O Boże.
– Droga pani Tyrone – zwrócił się do niej uprzejmie Vjoersterod, pocieszając ją kpiąco. – Zapewniam panią, że mój szofer potrafi być znacznie bardziej nieprzyjemny. Zauważyła pani, mam nadzieję, że nie odebrał mężowi godności.
– Godności – powtórzyła słabym głosem Elżbieta. – Tak jest. Mój szofer pracował w więziennictwie, w kraju skąd pochodzę. Zna się na poniżaniu. Jednakże nie godziłoby się zastosować pewnych znanych mu metod wobec pani męża.
Następnie zwrócił się do mnie.
– Panie Tyrone, jeżeli znów spróbuje pan pokrzyżować mi plany, pozwolę szoferowi zrobić, co mu się żywnie podoba. Bez ograniczeń. Zrozumiał pan?
Milczałem.
– Zrozumiał pan? – powtórzył rozkazująco. Skinąłem głową.
– Dobrze. To jeszcze nie wszystko. Dopiero początek. Zrobi pan też coś bardziej pożytecznego. Zacznie pan dla mnie pracować. Będzie pan dla mnie pisał w swojej gazecie. Napisze pan, co panu każę.
Odjąłem wolno dłonie od twarzy i zwiesiłem je opierając przegubami na kolanach.
– Nie mogę – odparłem głucho.
– Przekona się pan, że pan może. I zrobi pan to na pewno. Pan to musi zrobić. I nie będzie się pan też nosił z zamiarem zrezygnowania z pracy w tej gazecie. – Dotknął wyłącznika błyszczącym noskiem brązowego buta. Przecież nie upilnuje pan żony przez resztę jej życia.
– Dobrze – powiedziałem wolno. – Napiszę, co pan każe.
– No.
Bert biedaczysko, pomyślałem z przygnębieniem. Z siódmego piętra na chodnik. Tylko że żadna suma, na którą bym się ubezpieczył, nie wynagrodziłaby Elżbiecie życia w szpitalu aż do śmierci.
– Zacznie pan już w tym tygodniu – rzekł Vjoersterod. – W niedzielnym numerze oświadczy pan, że wszystko, co pan napisał w ciągu ostatnich dwu tygodni, nie znalazło potwierdzenia w faktach. Przywróci pan sytuację do stanu poprzedniego, kiedy jeszcze się pan nie zaczął wtrącać w moje sprawy.
– Dobrze.
Położyłem ostrożnie prawą rękę na lewym barku. Vjoersterod, przypatrując mi się, skinął głową.
– Zapamięta pan to sobie – powiedział trafnie. – Być może pocieszy pana zapewnienie, że wielu z tych, którzy mi weszli w drogę, już nie żyje. Największą korzyść będę miał z pana żywego. Jak długo będzie pan pisał pod moje dyktando, pańska żona jest bezpieczna, a interwencja mojego szofera zbędna.
Jego szofer, gdybyż tylko o tym wiedział, okazał się bladą kopią chłopców Charliego. Wbrew moim początkowym obawom, ich kastety wydawały się teraz znacznie gorsze. Bicie przez szofera było chwilową przykrością, którą mogłem znieść, ale nie unieszkodliwiło mnie tak, jak tamten wycisk. Obyło się bez połamanych żeber. Bez przenikającej wszystkie członki słabości. Tym razem czułem, że będę się mógł poruszać.
Elżbieta była bliska łez.
– Jak możecie – powiedziała. – Jak możecie być tacy… bestialscy…
Vjoersterod zachował niezmącony spokój.
– Dziwi mnie, że ma pani tyle serca dla męża po tym, jak sobie użył z tą kolorową dziewczyną – powiedział.
Przygryzła wargę i przekręciła głowę na poduszce, odwracając się od niego. Wbił we mnie niewzruszone spojrzenie.
– A więc powiedział jej pan – rzekł.
Nie było sensu mu odpowiadać. Gdybym powiedział mu we wtorek, kiedy po raz pierwszy próbował mnie do tego zmusić, gdzie jest Tomcio Paluch, oszczędziłbym sobie wielu zmartwień i bólu. Elżbieta nie dowiedziałaby się o Gail. Oszczędziłbym jej tej całej grozy. Przypomniał mi się fragment przedśmiertnej mowy Berta Checkova: „To właśnie ci, którzy nie wiedzą, kiedy się poddać, dostają najgorsze cięgi… to znaczy, na ringu…”
Przełknąłem ślinę. Ból rozchodził mi się z barków po całych plecach. Byłem śmiertelnie znużony i miałem serdecznie dość siedzenia na tym stołku. Niech go sobie pani Woodward zabierze, pomyślałem bez związku. Nie chcę go więcej widzieć w swoim mieszkaniu.
– Nalej panu szklankę – powiedział Vjoersterod do Rossa. Ross podszedł do tacy z opróżnioną do połowy butelką whisky, dwiema szklankami i tonikiem. Otworzył butelkę, wziął szklankę i napełnił ją aż po brzeg wlewając całą whisky.
– Proszę wypić – powiedział Vjoersterod, kiwając głową. Ross podał mi szklankę. Wybałuszyłem oczy.
– No, dalej. Proszę wypić – powtórzył Vjoersterod.
Zaczerpnąłem tchu, chcąc zaprotestować. Przysunął czubek buta do wyłącznika. Przytknąłem szklankę do warg i pociągnąłem łyk. Co pan każe, sługa musi.
– Do dna. Szybko – ponaglił mnie.
Nie miałem nic w ustach ponad dobę. Pomimo wrodzonej wytrzymałości, szklanka alkoholu na pusty żołądek nie była szczytem moich marzeń. Nie miałem wyboru. Wypiłem wszystko, nienawidząc Vjoersteroda całym sercem.
– Widać zmądrzał – powiedział Ross.