W środę rano zadzwoniłem do Charlesa Dembleya, byłego właściciela Brevity. Telefon odebrała dziewczyna o pogodnym, świeżym głosie, beztroska i naiwna.
– Ojej, powiedział pan – Tyrone? James Tyrone? Tak, oczywiście, że czytamy pańską absolutnie niemożliwą gazetę. A przynajmniej czytaliśmy. A właściwie to nasz ogrodnik ją czyta, więc ja też i to często. Oczywiście proszę przyjechać do tatusia, będzie mu strasznie miło.
Tatusiowi nie było strasznie miło.
Pan Dembley, niewysoki, pod sześćdziesiątkę, z siwym wąsem i workami pod oczami, przyjął mnie na progu swego domu. Potraktował mnie z kamiennie chłodną uprzejmością.
– Przykro mi, ale przyjechał pan nadaremnie, panie Tyrone. Moja córka Amanda ma dopiero piętnaście lat i często zachowuje się pochopnie. Nie było mnie kiedy pan telefonował, chyba panu o tym powiedziała. Proszę jej wybaczyć. Nie mam panu nic do powiedzenia. Absolutnie nic. Żegnam pana, panie Tyrone.
Dostrzegłem lekkie drgnienie jednej jego powieki, a na czole drobniutkie kropelki potu. Przesunąłem wzrokiem po fasadzie domu (autentyk z czasów króla Jerzego IV, nie za duży, utrzymany starannie, acz bez przesady) i łagodnie przeniosłem go znowu na jego twarz.
– Czym zagrozili? – spytałem. – Że zrobią krzywdę Amandzie?
Wzdrygnął się i otworzył usta.
– Niebezpiecznie być ojcem piętnastoletniej córki, łatwo można stać się ofiarą – skomentowałem.
Próbował mi odpowiedzieć, ale udało mu się tylko zachrypieć. Odchrząknął z wysiłkiem.
– Nie wiem, o czym pan mówi – wydusił z siebie. – Jak to się odbyło? – spytałem. – Przez telefon? Listownie?
A może widział się pan z nimi osobiście?
Jego mina zdradzała wszystko, ale nie zamierzał mi odpowiedzieć.
– Panie Dembley – powiedziałem – mogę napisać artykuł o niewytłumaczonym wycofywaniu faworyzowanych koni z gonitw w ostatniej chwili, wymienić pana i Amandę z nazwiska albo w ogóle o was nie wspomnieć.
– Proszę nie wspominać, proszę nie wspominać – odparł gwałtownie.
– Dobrze – zgodziłem się – jeżeli w zamian powie mi pan, czym panu grożono i jak to zrobiono.
Usta drżały mu ze strachu i oburzenia. Wiedział aż za dobrze, co to szantaż. Od razu się połapał.
– Nie mogę panu zaufać.
– Ależ może pan – zapewniłem.
– Jeżeli będę milczał, to wydrukuje pan moje nazwisko, więc oni i tak pomyślą, że panu powiedziałem… – Urwał.
– Właśnie – potwierdziłem spokojnie.
– Jest pan nikczemny.
– Nie, po prostu nie chcę dopuścić, żeby zrobili to samo komu innemu.
Milczał.
– Rzeczywiście chodziło o Amandę – odezwał się nagle. – Zagrozili, że zostanie zgwałcona. Powiedzieli, że nie mogę jej pilnować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przez całe lata. I jeszcze, że nic jej się nie stanie, jeżeli tylko zadzwonię do Weatherbych i wycofam Brevity z gonitwy.
Jedna krótka rozmowa telefoniczna w zamian za… za zdrowie mojej córki. No więc zadzwoniłem. Oczywiście, że zadzwoniłem. Musiałem. Co znaczy start konia w mistrzostwach przeszkodowych w porównaniu z córką? Zaiste.
– Zawiadomił pan policję? Potrząsnął przecząco głową.
– Zagrozili…
Skinąłem głową. To było do przewidzenia.
– Sprzedałem wszystkie konie. Nie było sensu dłużej ich trzymać. To mogło zdarzyć się znowu, w każdej chwili.
Tak.
– Czy to wszystko? – spytał, przełykając ślinę.
– Telefonowali… czy może widział się pan z nimi?
– To był jeden człowiek. Przyjechał tutaj, samochodem z szoferem. Rolls-roycem. Był, takie odniosłem wrażenie, wykształcony. Mówił z obcym akcentem, nie jestem pewien, z jakim, mógł to być Skandynaw, Holender, ktoś taki. Może nawet Grek. Uprzejmy… z wyjątkiem tego, co powiedział.
– A jak wyglądał?
– Wysoki… mniej więcej pańskiego wzrostu. Chociaż znacznie masywniejszy. Silniejszej budowy, grubszy. Wcale nie miał twarzy przestępcy. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem z jego ust. Nie pasowało do jego wyglądu.
– Ale przekonał pana – skomentowałem.
– Tak. – Dembley zadrżał. – Stał i przyglądał mi się, kiedy telefonowałem do Weatherbych. A kiedy skończyłem rozmowę, powiedział tylko: „Na pewno mądrze pan zrobił, panie Dembley”, a potem po prostu wyszedł, wsiadł do samochodu i odjechał.
– I już się więcej z panem nie kontaktował?
– Nie. Pan też, tak jak on, dotrzyma słowa?
– Tak – powiedziałem, krzywiąc się. Obrzucił mnie wymownym spojrzeniem.
– Jeżeli przez pana Amandę spotka krzywda, to przysięgam, że zapłaci pan… zapłaci… – Urwał.
– Jeżeli tak się stanie, zapłacę – odparłem. Puste słowa. Krzywdy nie dałoby się naprawić, a pieniądze nic by nie zwróciły. Po prostu musiałem zachować ostrożność.
– To wszystko – powiedział. – To wszystko.
Obrócił się na pięcie, wszedł do domu i zdecydowanie zatrzasnął za sobą drzwi.
Dla odprężenia w drodze do domu zatrzymałem się w Hampstead, żeby przeprowadzić wywiad z człowiekiem, który wyznaczał handicapy do Pucharu Latarnika. Wizyta okazała się nie w porę. Jego żona drapnęła właśnie z amerykańskim pułkownikem.
– Żeby ją pokręciło – powiedział. – Zostawiła mi, psiakrew, list. – Machnął mi nim przed nosem. – Zatknęła go za zegar, jak w jakimś cholernym filmie.
– Współczuję ci – powiedziałem.
– Wchodź, wchodź. Co powiesz na to, żebyśmy się urżnęli?
– Jest drobna niedogodność z moją jazdą do domu.
– Pojedź taksówką, Ty, bądź dobrym kumplem. Rąbniemy sobie.
Spojrzałem na zegarek. Wpół do piątej. Pół godziny jazdy do domu, uwzględniając nasilony ruch w godzinach szczytu. Przestąpiłem przez próg i po uldze na jego twarzy poznałem, że bardzo potrzebuje towarzystwa. Już przed moim przyjściem wydobył butelkę, przy której stała napełniona do połowy szklanka. Nalał mi do drugiej tyle samo.
Major Colly Gibbons miał pod pięćdziesiątkę, był schludny, inteligentny, niecierpliwy i stanowczy. Nie tolerował głupców i przerywał im obcesowo, kiedy wiedział, co za chwilę usłyszy, ale jako fachowiec od handicapów był rozrywany, ponieważ ogarniał niezmąconym umysłem całokształt wyścigów konnych jak superszachista, który wygrywa dziesięć partii naraz. Zaaranżował więcej gonitw konnych bez zwycięzcy niż ktokolwiek w tym fachu. Nadawało mu to rangę mistrza tej profesji, a speców od interpretacji zdjęć z fotokomórek przyprawiało o ból głowy.
Pułkownik, niech go szlag – powiedział z goryczą. Wyższy ode mnie stopniem.
Roześmiałem się. Spojrzał na mnie zaskoczony, po czym uśmiechnął się z ociąganiem.
– Tak, to chyba śmieszne – przyznał. – A już zupełnie idiotyczne jest to, że on jest bardzo do mnie podobny. Ten sam wygląd, wiek, usposobienie, wszystko. Nawet go lubię.
– Ona pewnie wróci – pocieszyłem go.
– Czemu tak myślisz?
– Jeżeli wybrała twoją wierną kopię, to nie możesz jej być aż tak bardzo niemiły.
– Nie wiem, czybym ją przyjął z powrotem – odparł wojowniczo. – Żeby uciec z jakimś cholernym pułkownikiem, a do tego Amerykaninem?!
Jego dusza ucierpiała więcej niż serce, niemniej boleśnie. Nalał sobie znów whisky do szklanki i zapytał – z czystej ciekawości, jak zaznaczył – czemu zawdzięcza moją wizytę. Powiedziałem mu o artykule dla „Lakmusa”, na co z wyraźną ulgą, że może mówić o czym innym niż ucieczce żony, udzielił mi bardziej wyczerpujących odpowiedzi, niż mógłbym na to liczyć w normalnych okolicznościach. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak rozległą posiadł wiedzę, jak akuratnie i daleko sięga pamięcią. Znał na wyrywki roczniki wyścigów z ostatnich dziesięciu lat.
– Co mógłbyś mi powiedzieć o długoterminowych faworytach, którzy nie wystartowali? – spytałem po jakimś czasie.
Rzucił mi szybkie spojrzenie, które byłoby ostrzejsze trzy szklaneczki temu.
To też dla „Lakmusa”? – spytał.
– Nie – przyznałem.
– Tak myślałem. Takie pytanie na milę pachnie „Famą”.
– Nie wymienię twojego nazwiska.
Tego by brakowało. Pociągnął haust, ale wciąż był daleki od utraty przytomności. – Załóż sobie klapki na oczy i idź w drugą stronę – poradził.
– Przeczytaj mój niedzielny artykuł – odparłem spokojnie.
– Ty – wybuchnął. – Lepiej trzymaj się od tego z daleka.
– A to czemu?
– Zostaw to władzom wyścigowym.
– A co one z tym fantem robią? Co wiedzą?
– Przecież wiesz, że ci nie powiem – wykrzyknął. – Rozmowa z „Famą”?! Straciłbym pracę.
– Mullholland wolał iść do więzienia, niż ujawnić, od kogo miał informacje.
– Nie wszyscy dziennikarze są Mullhollandami.
– Mam taką samą skłonność do zachowywania tajemnic.
– Poszedłbyś siedzieć? spytał poważnie.
– Jeszcze nie byłem w takiej sytuacji. Ale jeżeli moi informatorzy proszą o dyskrecję, to ją zachowuję. W przeciwnym razie, kto by mi cokolwiek powiedział?
Przemyślał to sobie
– Dzieje się coś niedobrego – rzekł wreszcie.
– Właśnie – powiedziałem. – I co na to władze?
– Nie ma dowodów… Posłuchaj, Ty, nie ma nic, do czego można by się przyczepić. Po prostu szereg zbiegów okoliczności.
Takich jak artykuły Berta Checkova? podsunąłem. To go zaskoczyło.
– No dobrze – powiedział. – Rzeczywiście. Słyszałem z dobrego źródła, że mieli zażądać od niego wyjaśnień. Ale ponieważ wypadł przez okno…
– Opowiedz mi o wycofanych koniach – poprosiłem. Spojrzał ponuro na list żony, który cały czas ściskał w ręku. Pociągnął ostro ze szklaneczki i z rezygnacją wzruszył ramionami. Bariery ostrożności upadły.
– Był taki francuski koń Polyxenes, którego zrobili faworytem derby w Epsom Downs. Pamiętasz? Przez całą zeszłą zimę i wiosnę nieprzerwanie płynęły z Francji do kraju wieści, jak świetnie jest zbudowany, że nikt mu nie dorównuje na przebieżkach, że wszystkie trzylatki wyglądają przy nim jak koślawe roczniaki. Co tydzień coś o Polyxenesie.
– Pamiętam – przyznałem. – Derry Clark zachwalał go w „Famie”.
Gibbons skinął głową.
– No i proszę. Do Wielkanocy urósł do roli faworyta derby w stosunku sześć do jednego. Tak? Płacą za niego wszystkie kolejne opłaty startowe. Tak? Potwierdzają jego udział na cztery dni przed gonitwą. Tak? A dwa dni później zostaje wycofany. Dlaczego? Bo upadł na treningu i noga spuchła mu jak balon. Nie można okulałego konia zgłosić na start. Fatalnie – dla tych wszystkich, którzy na niego postawili. Fatalnie – wyrzucili pieniądze w błoto. Trudno. A teraz coś ci powiem, Ty. Nigdy nie uwierzę, że ten Polyxenes był aż taki dobry. No bo co on takiego zwojował? Jako dwulatek wygrał dwie przeciętnie obsadzone gonitwy w St. Cloud. W tym roku przed derby w Epsom Downs ani razu nie startował. W rezultacie nie biegał przez cały sezon. Mówili, że noga jeszcze nie jest zdrowa. A wiesz, co ja myślę? Że nie był dość dobry, żeby wygrać derby, i od samego początku zakładali, że nie pobiegnie.
– Jeżeli był aż tak słaby, to przecież mogli go wystawić w tym biegu. I tak by nie wygrał.
– Poszedłbyś na ich miejscu na takie ryzyko? Derby wygrywały już najbardziej nieprawdopodobne konie, bez żadnych szans na zwycięstwo. Znacznie pewniej nie dopuścić go wcale do startu.
– A więc ktoś zarobił na tym niezłe parę tysięcy – powiedziałem wolno.
– Raczej setek tysięcy.
– Jeżeli wiadomo, co się dzieje, dlaczego władze nie reagują?
– A co mogą zrobić? Mówiłem ci już, że nie ma żadnych dowodów. Polyxenes naprawdę okulał i to na długo. Badało go kilkudziesięciu weterynarzy. Jego trener był trochę podejrzanym typem, ale nie bardziej niż niektórzy nasi. Nic, absolutnie nic nie dało się udowodnić.
– Słyszałeś o jakichś innych przypadkach? – spytałem.
– Mój Boże, Ty, jesteś zachłanny. Właściwie… tak… Kiedy już raz zaczął mówić, niewiele zataił. W ciągu następnej pół godziny wysłuchałem szczegółowych opowieści dotyczących czterech innych długoterminowych faworytów, którzy nie stanęli na starcie w dniu zawodów. W każdą z tych pechowych historii można było łatwo uwierzyć. Ale dobrze wiedziałem, że wszystkie te konie Bert obsypał przesadnymi pochwałami. W końcu wyczerpał temat, odrobinę przestraszony.
– Nie powinienem ci tego wszystkiego mówić – rzekł.
– Nikt się nie dowie.
– Wydobyłbyś informacje z głuchoniemego. Kiwnąłem głową.
– Głuchoniemi zwykle umieją czytać i pisać – powiedziałem.
– A idź do diabła – mruknął. – Albo lepiej nie. – Jestem o cztery szklaneczki lepszy od ciebie, a ty się nie przykładasz.
Machnął butelką z grubsza w moim kierunku, więc podszedłem do niego i wyjąłem mu ją z ręki. Była pusta.
– Muszę wracać do domu – powiedziałem przepraszająco.
– Co tak ci się spieszy? – spytał patrząc na list, który trzymał w ręce. Żona zrobi ci drakę, jak się spóźnisz? Czy może da nogę z jakimś cholernym amerykańskim pułkownikiem?
– Nie – odpowiedziałem ze spokojem. – Nie da nogi. Nagle wytrzeźwiał.
– O cholera, Ty!… Zapomniałem.
Wstał, nic a nic się nie chwiejąc. Rozejrzał się mętnie po wygodnie urządzonym saloniku, w którym brakowało żony. Wyciągnął rękę.
– Ona wróci – zapewniłem go nieporadnie. Potrząsnął głową.
– Wątpię – powiedział z ciężkim westchnieniem. – W każdym razie miło mi, że wpadłeś. Wiesz musiałem z kimś porozmawiać. Jeżeli nawet za dużo wygadałem… lepsze to, niż upić się sam na sam. Będę o tobie myślał, dziś wieczorem.
O tobie… i o twojej żonie.
Utknąłem w korku na Swiss Cottage i przyjechałem do domu osiem po siódmej. Półtorej godziny nadliczbowe Pani Woodward była wniebowzięta.
– Jaka ona kochana, prawda? – powiedziała Elżbieta, kiedy tamta wyszła. – Nie przeszkadza jej, kiedy się spóźniasz. Nigdy się nie skarży, że musi zostać. Jest taka miła i dobra.
– Bardzo – przytaknąłem.
Jak zwykle prawie cały czwartek spędziłem w domu, pisząc niedzielny artykuł. Pani Woodward wyszła zrobić zakupy na cały tydzień i oddać do pralni brudną bieliznę, a przynieść czystą. Wpadła Sue i zaparzyła kawy dla siebie i Elżbiety. Teściowa zadzwoniła uprzedzając, że może nie przyjść w niedzielę, bo zdawało jej się, że złapała katar.
Nikt nie zbliżał się do Elżbiety z katarem. Dla ludzi uzależnionych od aparatu do sztucznego oddychania niewinne przeziębienie prowadziło często do zapalenia płuc, a zapalenie płuc kończyło się zwykle śmiercią.
Gdyby teściowa nie przyszła w niedzielę, nie mógłbym pojechać do Virginia Water. Część przedpołudnia spędziłem niestety bezproduktywnie, starając się przekonać siebie, że lepiej byłoby, gdyby katar się nasilił, i wiedząc, że byłbym wówczas nieszczęśliwy.
Jan Łukasz przebiegł wzrokiem mój artykuł o wycofanych faworytach, mocno zacisnął powieki i odchylił się do tyłu na krześle, z twarzą zwróconą do sufitu. Świadczyło to o krańcowym poruszeniu. Derry sięgnął ręką, capnął maszynopis i przeczytał go wolniej, z wytężonym skupieniem krótkowidza. Kiedy skończył, westchnął głęboko.
Ho, ho – powiedział. – Komuś to się bardzo nie spodoba. Komu? – spytał Jan Łukasz, otwierając oczy. – Temu kto to robi.
Jan Łukasz spojrzał na niego zamyślony. Byle tylko nie miał podstaw, żeby podać nas do sądu.
Zanieś ten artykuł radcom prawnym i powiedz, żeby nie spuścili go z oka.
Derry złożył kopię artykułu i wyszedł, a Jan Łukasz zdobył się na uśmiech.
– Wzorowa robota, że się tak wyrażę – powiedział.
– Dziękuję.
– Skąd o tym wszystkim wiesz?
– Doszły mnie słuchy.
– Daj spokój, Ty.
– Obiecałem, że nie powiem. Ktoś mógłby temu komuś przefasonować twarz, albo coś w tym rodzaju.
– Muszę wiedzieć. Naczelny będzie się pytał. Potrząsnąłem przecząco głową.
– Obiecałem.
– Mogę ci w ogóle nie puścić tego artykułu.
– A fe! – powiedziałem. – Jak nie prośbą, to groźbą?.
Potarł z rozdrażnienia grdykę. Rozejrzałem się po ogromnym, ruchliwym piętrze. Wszystkie działy, podobnie jak nasz sportowy, zbierały i porządkowały ostatecznie teksty do numeru. Większość głównych artykułów trafiała do zecerów w piątki, część nawet w czwartki. Ale wszystko co miało posmak sensacji, trzymano w tajemnicy na górze, aż do chwili, gdy zostaną złożone i odesłane do druku ostatnie wydania sobotnich popołudniówek. Zecerzy lubili zarobić na boku te dziesięć czy ileś tam funtów sprzedając sensacyjną wiadomość dziennikarzom z konkurencyjnych gazet. Jeżeli radcy prawni i naczelny puściliby mój artykuł, w drukarni i tak ujrzano by go za późno, żeby mieć z niego jakiś pożytek. „Fama” trzymała swoje skandalizujące nowiny bardzo blisko przy orderach.
Derry wrócił od radców prawnych bez artykułu.
– Powiedzieli, że muszą nad nim popracować. Zadzwonią później – oznajmił.
Radcy prawni „Famy” mieli w małym palcu paragrafy dotyczące zniesławień. Z konieczności. A przy tym byli szczerze oddani swemu pismu, dozgonnie wierni maksymie:
„Niech świat się o tym dowie, choćby za cenę potępienia”. Księgowi „Famy” traktowali odszkodowanie wypłacane z budżetu jako rzecz naturalną. Właściciel „Famy” zaś uważał, że parę procesów sądowych w ciągu roku to świetna darmowa reklama i tylko obserwował, jak pną się w górę wskaźniki pokupności. Jednakże w ostatnim półroczu wytoczono pismu cztery procesy, a dwa kolejne były w toku. Redakcję obiegł powściągliwie sformułowany okólnik, nakazujący nieco przyhamować. Wierny jak zawsze Jan Łukasz dostosował się do niego, choć w duchu się z nim nie zgadzał.
– Zaniosę artykuł do naczelnego – oznajmił. – Zobaczymy, co powie.
Derry z nieskorym podziwem odprowadził go wzrokiem.
– Mów co chcesz, ale dzięki części sportowej kupują tę gazetę ludzie, którzy inaczej nie tknęliby jej nawet w rękawiczkach. Nasz Jan Łukasz, mimo całej swojej uszczypliwości, jest wprost nieoceniony.
Po powrocie nasz nieoceniony Jan Łukasz wdał się w poufną naradę ze sprawozdawcą piłki nożnej. Spytałem Derry’ego, jak wypadł środowy pogrzeb.
– Pogrzeb jak pogrzeb – odparł, wzruszając ramionami. Było zimno. Żona Berta zalewała się łzami. Miała fioletowy nos, siny z zimna i czerwony od płaczu.
– Miły jesteś.
– Pocieszała ją jej siostra. Mówiła, jakie to szczęście, że Bert się dodatkowo ubezpieczył.
– Co takiego?
– To, co słyszałeś. Wiedziałem, że cię to zainteresuje. Pociągnąłem tę siostrę za język. Kilka tygodni temu Bert potroił swoją polisę ubezpieczeniową na życie. Powiedział żonie, że będą lepiej sytuowani, kiedy przejdzie na emeryturę. Coś w rodzaju samopomocy emerytalnej.
– No, no – powiedziałem.
– A więc musiał zaaranżować wypadek – dodał Derry, kiwając głową. – Na oczach świadków. Towarzystwo ubezpieczeniowe mogłoby nie wypłacić odszkodowania, gdyby wypadł z okna, a nikt by tego nie widział.
– Ciekaw jestem, czy ci z ubezpieczeń to zakwestionują.
– Nie widzę, jak mogliby to zrobić, skoro po śledztwie orzeczono, że był to nieszczęśliwy wypadek.
Przyszła sekretarka naczelnego z moim artykułem. Wytworna dziewczyna, nieprzystępna jak twierdza. Podobno nikomu nie udało się sforsować obronnych murów i dobrać do ukrytych za nimi skarbów.
Naczelny nabazgrał „uzależniam zgodę od decyzji radców prawnych” na pierwszej kartce u góry. Jan Łukasz wyciągnął rękę po artykuł, skinął z zadowoleniem głową i, nie przerywając rozmowy ze specem od piłki nożnej, włożył go do zamykanej na klucz górnej szuflady swojego biurka. Nie miałem już nic do roboty w biurze. Powiedziałem Derry’emu, że będzie mnie można złapać w domu, gdyby ktoś mnie szukał, oraz ogólne do widzenia.
Byłem już w połowie drogi do drzwi, kiedy Jan Łukasz zawołał za mną:
– Ty… zapomniałem ci przekazać. Dzwoniła do ciebie jakaś pani.
– Pani Woodward?
– Właśnie, że nie. Zaraz sprawdzę. Zapisałem sobie… a tak, mam. Pani Gail Pominga. Prosi, żebyś zadzwonił. Chodzi o coś w związku z „Lakmusem”.
Podał mi karteluszek z numerem telefonu. Przeszedłem do wyludnionego działu wiadomości i podniosłem słuchawkę. Ręce miałem spokojne. Tętno nie.
– Szkoła sztuk pięknych. Słucham.
– Czy zastałem panią Pominga…
Przywołano ją do telefonu. Kiedy się odezwała, jej głos w słuchawce zabrzmiał beznamiętnie i bezosobowo, jak wtedy na stacji kolejowej.
– Przyjedziesz w niedzielę? – spytała krótko i węzłowato.
– Bardzo bym chciał. – Wyraziłem się powściągliwie. – Ale możliwe, że nie zdołam się wyrwać.
– No bo… jestem proszona na lunch.
– Więc idź – odparłem rozczarowany z sercem ściśniętym, jakby je przywalił głaz.
– Jeżeli na pewno przyjedziesz, zostanę w domu.
Do diabła z teściową, pomyślałem. Niech licho porwie ją i jej przeziębienie.
– Chcę przyjechać. Przyjadę, jeśli tylko będę mógł – zapewniłem.
– A kiedy dasz mi znać, czy na pewno? – spytała po krótkim namyśle.
– Nie wcześniej jak w niedzielę. Właściwie dopiero wychodząc z domu na pociąg.
– Hmm… – Zastanowiła się chwilę, aż wreszcie rozstrzygnęła: – Niezależnie od tego czy przyjedziesz, czy nie, zadzwoń. Załatwię to w ten sposób, żebym mogła iść na ten lunch, jeżeli się okaże, że nie przyjedziesz.
– To cudownie – powiedziałem z przejęciem, zapominając o ostrożności.
Roześmiała się.
Świetnie. A więc do zobaczenia, oby. Od dziesiątej w górę. O tej porze Harry i Sara grają w golfa.
– Przyjechałbym około wpół do dwunastej.
– Dobrze – powiedziała, dodała „do widzenia” i odłożyła słuchawkę.
Poszedłem do domu napisać o majorze Gibbonsie dla „Lakmusa” i zjeść lunch z Elżbietą i panią Woodward. Znów była to ryba nieokreślonego gatunku i bez wyraźnego aromatu. Przysłuchiwałem się urywanym zdaniom Elżbiety, odpowiadałem uśmiechami na jej uśmiechy i żywiłem nieposkromioną nadzieję, że nie będzie mnie u jej boku za czterdzieści osiem godzin. Jadłem machinalnie, nie patrząc, co nakładam na widelec. Kończąc posiłek, poczułem, że zdrada ma słony smak.