Tak naprawdę to nie kapitan Black, ale sierżant Knight zapoczątkował ponurą panikę w związku z Bolonią, wymykając się cichaczem z ciężarówki pod dwie dodatkowe kamizelki przeciwodłamkowe, gdy tylko dowiedział się o celu, i zapoczątkowując żałobny pochód z powrotem do magazynu, który ostatecznie przekształcił się w szaleńczą bijatykę o ostatnie wolne kamizelki.
– Hej, co się dzieje? – spytał nerwowo Kid Sampson. – Czy ta Bolonia jest taka straszna?
Nately, siedząc jak w transie na podłodze ciężarówki, ukrył swoją młodą, poważną twarz w dłoniach i nic nie odpowiedział. Wszystkiemu więc winien był sierżant Knight i seria okrutnych odwołań, gdyż w momencie kiedy po raz pierwszy wsiadali do samolotów, nadjechał jeep z wiadomością, że nad Bolonią pada i akcja zostaje odłożona. Zanim wrócili do eskadry, padało już również nad Pianosą i przez resztę dnia wpatrywali się tępo w linię frontu na mapie pod brezentowym daszkiem namiotu wywiadu i hipnotycznie przeżuwali w myśli fakt, że sytuacja jest bez wyjścia. Żywe tego świadectwo stanowiła wąska czerwona wstążeczka rozpięta na mapie: siły lądowe we Włoszech zostały zatrzymane w odległości czterdziestu dwóch nieprzebytych mil na południe od celu i nie były w stanie zdobyć miasta w wyznaczonym terminie. Nic nie mogło uratować lotników z Pianosy przed lotem na Bolonię. Znaleźli się w pułapce.
Jedyną ich nadzieją było, że deszcz nie przestanie padać, ale nadziei nie mieli, ponieważ wiedzieli, że musi przestać. Kiedy przestawało padać na Pianosie, padało w Bolonii. Kiedy przestawało padać w Bolonii, padało na Pianosie. Kiedy nie było deszczu ani tu, ani tam, zdarzały się dziwne, nie wyjaśnione zjawiska, jak epidemia biegunki lub przesuwanie się granicy bombardowania. Czterokrotnie w ciągu sześciu pierwszych dni zbierano ich na odprawę i odsyłano z powrotem. Raz nawet wystartowali i sformowali szyk, ale wieża kontrolna zawróciła ich z drogi. Im większy padał deszcz, tym bardziej cierpieli. Im bardziej cierpieli, tym goręcej modlili się, żeby nie przestało padać. Przez całą noc spoglądali w niebo i martwili się na widok gwiazd. Przez cały dzień wpatrywali się w granicę bombardowania na wielkiej mapie Włoch przybitej do chwiejnego stojaka, który był stale porywany przez wiatr i który wciągano z powrotem pod daszek namiotu wywiadu, ilekroć zaczynało padać. Granica bombardowania była to wąska, szkarłatna, satynowa wstążeczka wyznaczająca przedni skraj pozycji lądowych wojsk Sprzymierzonych na terytorium całych Włoch.
Nazajutrz po walce na pięści Joego Głodomora z kotem Huple'a przestało padać w obu miejscowościach naraz. Pas startowy zaczai podsychać. Należało odczekać pełne dwadzieścia cztery godziny, zanim stwardnieje, ale niebo pozostawało bezchmurne. Nagromadzone w ludziach animozje przerosły w nienawiść. Najpierw nienawidzili piechoty za to, że nie potrafiła zdobyć Bolonii. Potem zapałali nienawiścią do samej granicy bombardowania. Godzinami wpatrywali się uporczywie w szkarłatną wstążkę na mapie i nienawidzili jej, ponieważ nie chciała przesunąć się wyżej i objąć miasta. Kiedy zapadała noc, zbierali się w ciemnościach z latarkami, kontynuując swoją makabryczną straż przy mapie w ponurym błaganiu, jakby w nadziei, że popchną wstążkę zbiorowym wysiłkiem swoich posępnych modłów.
– Naprawdę nie mogę w to uwierzyć – krzyknął Clevinger do Yossariana głosem, w którym pulsowało oburzenie i zdumienie. – Przecież to nawrót do prymitywnych przesądów. Plączą skutek i przyczynę. To ma taki sam sens jak pukanie w nie malowane drzewo albo krzyżowanie palców od uroku. Oni rzeczywiście wierzą, że nie musieliby jutro lecieć na tę akcję, gdyby ktoś podkradł się w środku nocy do mapy i przesunął wstążkę za Bolonię. Wyobrażasz sobie coś podobnego? Wygląda na to, że już tylko my dwaj zachowaliśmy zdolność racjonalnego myślenia.
W środku nocy Yossarian odpukał w nie malowane drzewo, skrzyżował palce i wykradł się z namiotu, żeby przesunąć linię na mapie za Bolonię.
Skoro świt kapral Kolodny wślizgnął się chyłkiem do namiotu kapitana Blacka, wsunął rękę pod moskitierę i delikatnie potrząsał spoconym ramieniem, które tam namacał, dopóki kapitan Black nie otworzył oczu.
– Dlaczego mnie budzicie? – jęknął kapitan Black.
– Bolonia zdobyta, panie kapitanie – powiedział kapral Kolodny. – Pomyślałem, że to pana zainteresuje. Czy akcja będzie odwołana?
Kapitan Black usiadł i zaczął systematycznie drapać się po długich, chudych udach. Po chwili ubrał się i wyszedł z namiotu mrużąc oczy, zły i nie ogolony. Niebo było pogodne i ciepłe. Spokojnie obejrzał mapę. Rzeczywiście Bolonia została zdobyta. W namiocie wywiadu kapral Kolodny usuwał już mapy Bolonii z mapników nawigatorów. Kapitan Black usiadł z głośnym ziewnięciem, założył nogi na biurko i zatelefonował do pułkownika Korna.
– Dlaczego mnie budzicie? – jęknął pułkownik Korn.
– Dziś w nocy zdobyto Bolonię, panie pułkowniku. Czy akcja będzie odwołana?
– O czym pan mówi, Black? – warknął pułkownik Korn. – Dlaczego akcja miałaby być odwołana?
– Ponieważ Bolonia została zdobyta. Więc akcja nie będzie odwołana?
– Ależ oczywiście, że będzie odwołana. Uważa pan może, że bombardujemy teraz własne oddziały?
– Dlaczego mnie pan budzi? – jęknął pułkownik Cathcart do pułkownika Korna.
– Bolonia zdobyta – powiedział pułkownik Korn. – Sądziłem, że to pana zainteresuje.
– Kto zdobył Bolonię?
– My.
Pułkownik Cathcart nie posiadał się z radości, gdyż został uwolniony od kłopotliwego obowiązku bombardowania Bolonii, nie tracąc jednocześnie sławy człowieka odważnego, jaką zyskał zgłaszając na ochotnika swoich żołnierzy do tego zadania. General Dreedle był również zadowolony z zajęcia Bolonii, chociaż zły był na pułkownika Moodusa, że go obudził, żeby mu to powiedzieć. Dowództwo również było zadowolone i postanowiło odznaczyć medalem oficera, który zdobył miasto. Ponieważ takiego nie znaleziono, dano order generałowi Peckemowi, jako że był on jedynym oficerem, który wykazał inicjatywę i zażądał medalu.
Generał Peckem, gdy tylko dostał medal, zaczął domagać się większej władzy. Generał Peckem reprezentował pogląd, iż wszystkie jednostki liniowe europejskiego teatru działań wojennych winny być podporządkowane Służbie Specjalnej, na czele której stał właśnie generał Peckem. Jeżeli zrzucanie bomb na przeciwnika nie jest służbą specjalną, rozmyślał często na glos z męczeńskim uśmiechem dobrotliwej racjonalności, który towarzyszył mu wiernie we wszystkich dysputach, to należy się zastanowić, co w takim razie jest służbą specjalną. W uprzejmej formie odrzucił propozycję objęcia stanowiska w wojskach liniowych pod komendą generała Dreedle.
– Udział w akcjach bojowych pod komendą generała Dreedle to niezupełnie to, o czym myślałem – wyjaśnił pobłażliwie, z łagodnym uśmiechem. – Myślałem raczej w kategoriach objęcia stanowiska generała Dreedle albo czegoś powyżej generała Dreedle, gdzie mógłbym mieć pod sobą również wielu innych generałów. Widzicie, moje najcenniejsze zalety przejawiają się w kwestiach administracyjnych. Posiadam rzadki dar godzenia zupełnie różnych ludzi.
– Ma rzadki dar godzenia zupełnie różnych ludzi co do tego, jaki z niego kutas – szepnął nienawistnie pułkownik Cargill do byłego starszego szeregowego Wintergreena, mając nadzieję, że ten rozpowszechni niekorzystną opinię w całym dowództwie Dwudziestej Siódmej Armii. – Jeżeli ktokolwiek zasługuje na to stanowisko, to ja. To był nawet mój pomysł, żeby wystąpić o medal.
– I naprawdę chce pan pułkownik uczestniczyć w akcjach bojowych? – spytał były starszy szeregowy Wintergreen.
– W akcjach bojowych? – zdumiał się pułkownik Cargill. – Nie, nie zrozumieliście mnie. Oczywiście nie mam nic przeciwko uczestniczeniu w akcjach bojowych, ale moje najcenniejsze zalety przejawiają się w kwestiach administracyjnych. Ja również mam rzadki dar godzenia zupełnie różnych ludzi.
– Ma rzadki dar godzenia zupełnie różnych ludzi co do tego, jaki z niego kutas – zwierzył się ze śmiechem były starszy szeregowy Wintergreen Yossarianowi, przyleciawszy na Pianosę, żeby się dowiedzieć, czy to prawda, co mówią o Milu i egipskiej bawełnie. – Jeżeli ktoś tu zasługuje na awans, to tylko ja.
Sprawa wyglądała tak, że były starszy szeregowy Wintergreen dochrapał się już stopnia byłego kaprala, awansując błyskawicznie zaraz po przeniesieniu go do sztabu Dwudziestej Siódmej Armii na stanowisko kancelisty, ale zdegradowano go do szeregowca za głośne wypowiadanie złośliwych uwag na temat przełożonych. Odurzający smak sukcesu podniósł go jeszcze bardziej na duchu i rozpalił w nim aspiracje do jeszcze większych osiągnięć.
– Może kupisz zapalniczki Zippo? – spytał Yossariana. – Kradzione, prosto od kwatermistrza.
– Czy Milo wie, że handlujesz zapalniczkami?
– A co go to obchodzi? Milo chyba nie prowadzi zapalniczek?
– Właśnie że tak – powiedział Yossarian. – I jego nie są kradzione.
– Tak ci się tylko wydaje – odpowiedział były starszy szeregowy Wintergreen z lakonicznym parsknięciem. – Ja swoje sprzedaję po dolarze sztuka, a ile on bierze?
– Dolara i jednego centa.
Były starszy szeregowy Wintergreen zarżał zwycięsko.
– Zawsze jestem lepszy – tryumfował. – Słuchaj, a co z tą egipską bawełną, z którą został na lodzie? Ile on tego kupił?
– Wszystko, co było.
– Wszystko? Niech mnie drzwi ścisną! – Były starszy szeregowy Wintergreen aż zapiał ze złośliwej uciechy. – Co za frajer! Byłeś z nim w Kairze. Czemuś do tego dopuścił?
– Ja? – odparł Yossarian wzruszając ramionami. – Ja nie mam na niego wpływu. Wszystko przez te dalekopisy, które tam mają w każdej lepszej restauracji. Milo nigdy nie widział dalekopisowej informacji giełdowej i kiedy poprosił kierownika sali o wyjaśnienia, podawano właśnie notowanie egipskiej bawełny. “Egipska bawełna?" – spytał Milo z tym swoim błyskiem w oku. “Po ile?" I zanim się zorientowałem, kupił całoroczny zbiór. A teraz nie może się tego pozbyć.
– Bo nie ma wyobraźni. Mogę upłynnić sporo tego na czarnym rynku, jeżeli wejdzie ze mną w spółkę.
– Milo zna dobrze czarny rynek. Nie ma najmniejszego popytu na bawełnę.
– Ale za to jest popyt na środki opatrunkowe. Można owinąć bawełną wykałaczki i sprzedać jako waciki dezynfekcyjne. Myślisz, że mi odstąpi bawełnę po dobrej cenie?
– Nie odstąpi ci po żadnej cenie. Ma do ciebie żal, że robisz mu konkurencję. Prawdę mówiąc, ma żal do wszystkich o to, że zhańbiliśmy dobre imię jego stołówki tą epidemią biegunki w zeszłym tygodniu. Słuchaj, ty możesz nas uratować – schwycił go nagle za ramię Yossarian. – Czy nie mógłbyś na swoim powielaczu odbić jakiegoś fałszywego rozkazu i uwolnić nas od tej akcji na Bolonię?
Były starszy szeregowy Wintergreen odsunął się od niego powoli z wyrazem pogardy.
– Oczywiście, że mógłbym – wyjaśnił z dumą. – Ale ani mi się śni.
– Dlaczego?
– Bo to jest wasz obowiązek. Każdy z nas musi spełnić swój obowiązek. Moim obowiązkiem jest opylić z zyskiem te zapalniczki i kupić od Mila trochę bawełny. Waszym obowiązkiem jest zbombardować składy amunicji w Bolonii.
– Ale mnie zabiją nad tą Bolonią – błagał Yossarian. – Zginiemy tam wszyscy.
– No to będziecie musieli zginąć – odpowiedział były starszy szeregowy Wintergreen. – Dlaczego nie pogodzisz się z losem tak jak ja? Jeżeli moim przeznaczeniem jest opylić z zyskiem te zapalniczki i kupić tanio bawełnę od Mila, to tak się stanie. Jeżeli twoim przeznaczeniem jest zginąć nad Bolonią, to i tak zginiesz, umrzyj więc przynajmniej jak mężczyzna. Z przykrością muszę stwierdzić, że ostatnio stajesz się chronicznym malkontentem.
Clevinger zgodził się z byłym starszym szeregowym Wintergreenem, że zadaniem Yossariana jest zginąć nad Bolonią, i zsiniał z oburzenia, kiedy Yossarian przyznał mu się, że to on przesunął linię na mapie powodując odwołanie akcji.
– A dlaczego nie? – warknął Yossarian, rzucając się w spór szczególnie agresywnie, gdyż sam podejrzewał, że nie ma racji. – Czy mam sobie dać odstrzelić dupę tylko dlatego, że jakiś pułkownik chce zostać generałem?
– A co z żołnierzami tam na froncie? – spytał nie mniej podekscytowany Clevinger. – Czy mają im nastrzelać do dupy tylko dlatego, że tobie nie chce się lecieć? Ci ludzie mają prawo do wsparcia lotniczego!
– Ale niekoniecznie do mojego. Słuchaj, im jest zupełnie wszystko jedno, kto rozwali te składy amunicji. Lecimy tam tylko dlatego, że ten bydlak Cathcart zgłosił nas na ochotnika.
– Wiem o tym – zapewnił go Clevinger. Jego chuda twarz pobladła, a piwne oczy napełniły się łzami szczerości. – Ale faktem jest, że składy amunicji stoją nietknięte. Wiesz bardzo dobrze, że mam do pułkownika Cathcarta równie krytyczny stosunek jak ty. – Wargi mu drżały, zawiesił głos dla większego nacisku, a potem miękko uderzył pięścią w śpiwór. – Ale nie do nas należy ustalanie, jakie cele niszczyć, kto to ma robić i…
– I kto ma zginąć przy wykonywaniu zadania? l dlaczego?
– Tak, nawet to. Nie mamy prawa kwestionować…
– Jesteś nienormalny!
– …nie mamy prawa kwestionować.
– Czy naprawdę uważasz, że troskę o to, jak: dlaczego zostanę zabity, powinienem pozostawić pułkownikowi Carthcartowi? Naprawdę tak myślisz?
– Tak – upierał się Clevinger już z mniejszym przekonaniem.
– Są ludzie, którym powierzono wygranie tej wojny i którzy o wiele lepiej od nas wiedzą, jakie cele należy bombardować.
– Mówimy o dwóch różnych sprawach – odpowiedział Yossarian znużonym głosem. – Ty mówisz o stosunku wojsk lotniczych do piechoty, a ja mówię o moim stosunku do pułkownika Cathcarta. Ty mówisz o tym, że trzeba wygrać wojnę, a ja o tym, że trzeba wygrać wojnę i pozostać przy życiu.
– Otóż to – przerwał mu tryumfalnie Clevinger. – I jak ci się wydaje, co jest ważniejsze?
– Dla kogo? – odciął się Yossarian. – Czas spojrzeć prawdzie w oczy, Clevinger. Nieboszczyka guzik obchodzi, kto wygrał wojnę. Clevinger siedział przez chwilę jak spoliczkowany.
– Gratuluję! – zawołał z goryczą i cieniutka mlecznobiała obwódka ściągnęła jego wargi bezkrwistą pętlą. – Trudno wyobrazić sobie filozofię, która byłaby bardziej na rękę naszym wrogom.
– Wrogiem jest każdy – odparł Yossarian z przemyślaną precyzją
– kto zamierza cię zabić, niezależnie od tego, po której jest stronie, a to obejmuje również pułkownika Cathcarta. Nie zapominaj o tym, bo im dłużej będziesz o tym pamiętał, tym dłużej możesz pozostać przy życiu. Ale Clevinger zapomniał i teraz nie żył. Był tak oburzony tym, co zaszło, że Yossarian nie odważył się już przyznać, że epidemia biegunki, która spowodowała kolejne nieprzewidziane odroczenie akcji, była również jego dziełem. Jeszcze bardziej oburzony był Milo na myśl, że ktoś znowu struł jego eskadrę, i zdenerwowany przybiegł do Yossariana po pomoc.
– Proszę cię, wywiedz się od kaprala Snarka, czy znowu nie nakładł mydła do batatów – poprosił ukradkiem. – Kapral Snark ma do ciebie zaufanie i powie ci prawdę, jak mu dasz słowo, że nikomu nie powiesz. A jak ci powie, natychmiast przyjdź i powiedz mi.
– Oczywiście, że dodałem mydła do batatów – przyznał się kapral Snark. – Przecież sam mnie o to prosiłeś, nie? Mydło do prania to najlepszy sposób.
– On przysięga na Boga, że nie miał z tym nic wspólnego
– poinformował Mila Yossarian.
Milo z powątpiewaniem wydął wargi.
– Dunbar mówi, że Boga nie ma.
Wszystkie nadzieje zawiodły. W połowie drugiego tygodnia wszyscy w eskadrze upodobnili się do Joego Głodomora, który był zwolniony od lotów bojowych i krzyczał okropnie przez sen. On jeden w eskadrze mógł spać. Po całych nocach lotnicy kręcili się w ciemnościach wokół namiotów jak nieme zjawy z papierosami. W ciągu dnia stojąc w bezczynnych, zrezygnowanych grupkach gapili się na linię frontu zaznaczoną na mapie albo na nieruchomą postać doktora Daneeki, który siedział przed zamkniętym ambulatorium pod makabrycznym napisem. Zaczęli wymyślać ponure, nieśmieszne dowcipy i katastroficzne pogłoski o klęsce, jaka ich czeka w Bolonii.
Yossarian będąc na gazie przysiadł się któregoś wieczoru w klubie oficerskim do pułkownika Korna, żeby z nim pożartować na temat nowej armaty Lepaga sprowadzonej przez Niemców.
– Co to za armata Lepaga? – spytał zaintrygowany pułkownik Korn.
– Nowa armata klejowa Lepaga, kaliber trzysta czterdzieści cztery milimetry – odpowiedział Yossarian. – Skleja w powietrzu cały szyk samolotów w jedną masę.
Pułkownik Korn oburzony wyrwał łokieć z uścisku palców Yossariana.
– Puść mnie, ty idioto! – krzyknął ze złością, patrząc z mściwą aprobatą, jak Nately podskakuje z tylu do Yossariana i odciąga go na bok. – Kto to jest ten wariat? – spytał.
Pułkownik Cathcart zarechotał radośnie.
– To ten, któremu kazał pan dać medal za Ferrarę. Kazał mi pan też awansować go na kapitana, pamięta pan? Ma pan teraz za swoje.
Nately był dużo lżejszy i z największym trudem ciągnął zataczającego się Yossariana ku wolnemu stolikowi.
– Czyś ty zwariował? – syczał mu do ucha przestraszony. – To był pułkownik Korn. Czyś ty zwariował?
Yossarian chciał się jeszcze napić i obiecał wyjść spokojnie, pod warunkiem, że Nately przyniesie mu jeszcze jedną whisky. Potem posyłał go jeszcze dwa razy. Kiedy wreszcie Nately wyciągnął go do drzwi, z dworu wszedł kapitan Black, tupiąc mocno mokrymi butami po drewnianej podłodze i ociekając wodą jak spadzisty dach.
– O rany, ale dostaniecie teraz, skurwiele, za swoje! – obwieścił radośnie, rozchlapując kałużę, jaka utworzyła się wokół jego stóp. – Przed chwilą telefonował do mnie pułkownik Korn. Wiecie, co przygotowali na was w Bolonii? Cha! Cha! Mają tam nową armatę klejową Lepaga, która skleja w powietrzu cały szyk samolotów w jedną masę.
– O Boże, więc to prawda! – wrzasnął Yossarian i przerażony przypadł do Nately'ego.
– Boga nie ma – zareplikował spokojnie Dunbar, zbliżając się nieco chwiejnym krokiem.
– Hej, pomóż mi, dobrze? Muszę go zaciągnąć do jego namiotu.
– Kto tak powiedział?
– Ja tak mówię. O rany, zobacz, jaki deszcz.
– Musimy skądś wziąć auto.
– Ukradnijcie samochód kapitana Blacka – odezwał się Yossarian. – Ja zawsze tak robię.
– Nie da się ukraść żadnego auta. Odkąd zacząłeś kraść pierwszy z brzegu samochód, kiedy tylko był ci potrzebny, wszyscy zabierają kluczyki.
– Wskakujcie – powiedział pijany Wódz White Halfoat, który podjechał krytym jeepem. Zaczekał, aż wcisną się do środka, i ruszył tak gwałtownie, że rzuciło ich wszystkich do tyłu. Ryknął śmiechem w odpowiedzi na ich przekleństwa. Wyjechawszy z parkingu pognał prosto jak strzelił i władował się na nasyp po drugiej stronie drogi. Pasażerowie polecieli do przodu tworząc bezładny kłąb ciał i znowu obrzucili go przekleństwami.
– Zapomniałem skręcić – wyjaśnił.
– Lepiej uważaj, jak jedziesz – ostrzegł go Nately. – Może byś tak włączył światła.
Wódz White Halfoat cofnął się, zakręcił i wystrzelił jak z procy na pełnym gazie. Koła piszczały po asfaltowej nawierzchni szosy.
– Nie tak szybko – upomniał go Nately.
– Pojedźmy najpierw do waszej eskadry, to pomogę ci położyć go do łóżka, a potem będziesz mnie mógł odwieźć do mojej eskadry.
– Kto ty jesteś, do cholery?
– Dunbar.
– Hej, włącz światła – krzyczał Nately. – I patrz na drogę!
– Czego się czepiacie? Czy jest tam Yossarian? Gdyby nie on, to bym was, drani, wcale nie zabrał. – Wódz White Halfoat odwrócił się do tyłu i rozglądał się po samochodzie.
– Patrz na drogę!
– Yossarian! Jesteś tam?
– Jestem, Wodzu. Jedźmy do domu. Skąd ta pewność? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Widzisz? Mówiłem ci, że on tu jest.
– Na jakie pytanie?
– W sprawie tego, o czym rozmawialiśmy.
– Czy to było coś ważnego? Bóg mi świadkiem, że nie pamiętam.
– Boga nie ma.
– O tym właśnie rozmawialiśmy – zawołał Yossarian. – Skąd ta pewność?
– Hej, a czy masz pewność, że włączyłeś światła? – krzyknął
Nately.
– Włączyłem, włączyłem. Czego on ode mnie chce? To przez ten deszcz na szybie wydaje się, że jest ciemno.
– Deszcz, cudowny deszcz.
– Mam nadzieję, że nigdy nie przestanie padać. Deszczu…
– …deszczu, idźże precz. Dokąd…
– …pójdziesz, twoja…
– …rzecz. Yo-yo biegać chce…
– …po trawie. Nie…
– …przeszkadzaj mu w…
Wódz White Halfoat nie zauważył kolejnego zakrętu i pojechał prosto, w miejscu gdzie droga biegła stromym nasypem. Jeep koziołkując stoczył się na dół i utknął miękko w błocie. Zapanowała mrożąca krew w żyłach cisza.
– Nikomu się nic nie stało? – spytał Wódz White Halfoat ściszonym głosem. Nikomu nic się nie stało, więc wydobył z siebie potężne westchnienie ulgi. – Wiecie, na czym polega moje nieszczęście? – jęknął. – Nigdy nie słucham dobrych rad. Ktoś mi powtarzał, żeby włączyć światła, a ja nie usłuchałem.
– To ja ci powtarzałem, żebyś włączył światła.
– Wiem, wiem. A ja nie usłuchałem, prawda? Przydałaby się jakaś butelka. Hej, przecież ja mam butelkę. Patrzcie, nie stłukła się.
– Pada tu do środka – zauważył Nately. – Mokro mi.
Wódz White Halfoat odkorkowal butelkę żytniej whisky, upił trochę i podał dalej. Leżąc splątani w jeden kłąb, wypili wszyscy z wyjątkiem Nately'ego, który bezskutecznie szukał klamki. Butelka ze stukiem uderzyła go w głowę i alkohol pociekł mu za kołnierz. Nately zaczął się konwulsyjnie wiercić.
– Hej, musimy się stąd wydostać! – krzyczał. – Bo się tu wszyscy potopimy.
– Jest tam kto? – spytał z troską w głosie Clevinger, świecąc z góry latarką.
– To Cleyinger! – zawołali i usiłowali wciągnąć go do środka przez okno, kiedy schylił się, żeby im pomóc.
– Spójrz tylko na nich! – wykrzyknął z oburzeniem Clevinger do
McWatta, który szczerzył zęby za kierownicą sztabowego samochodu.
– Leżą tu pijani jak bydlęta. I ty też, Nately? Jak ci nie wstyd! Chodź, pomóż mi ich stąd wyciągnąć, zanim wszyscy poumierają na zapalenie pluć.
– Wiecie, to wcale nie jest taki zły pomysł – zauważył Wódz White Halfoat. – Myślę, że umrę sobie na zapalenie płuc.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie? – odpowiedział Wódz White Halfoat i z uśmiechem szczęścia położył się z powrotem w błoto tuląc w ramionach butelkę.
– Spójrzcie tylko, co on wyrabia! – wykrzyknął ze złością Clevinger. – Może byś tak wstał i wsiadł do samochodu, żebyśmy mogli wszyscy pojechać do eskadry?
– Nie możemy jechać wszyscy. Ktoś musi tu zostać i pomóc Wodzowi z tym jeepem, który jest zapisany na jego nazwisko w parku maszynowym.
Wódz White Halfoat rozsiadł się w samochodzie sztabowym zanosząc się dumnym chichotem.
– To jest samochód kapitana Blacka – obwieścił radośnie.
– Ukradłem mu go dopiero co sprzed klubu oficerskiego za pomocą zapasowych kluczyków, które zgubił dziś rano.
– O, do diabła! Trzeba to oblać.
– Czy nie dość już wypiliście? – zaczai ich strofować Clevinger, gdy tylko McWatt zapuścił silnik. – Spójrzcie lepiej na siebie. Czy naprawdę chcecie zapić się na śmierć albo utopić się w bagnie?
– Byle tylko nie załatać się na śmierć.
– Dodaj gazu, dodaj gazu – zachęcał McWatta Wódz White Halfoat. – I wyłącz światła. Wtedy się najlepiej jedzie.
– Doktor Daneeka ma rację – kontynuował Clevinger. – Ludzie są za głupi, żeby mogli sami za siebie odpowiadać. Naprawdę czuję do was obrzydzenie.
– W porządku, pyskacz, wysiadaj z samochodu – rozkazał Wódz White Halfoat. – Wszyscy wysiadać z wyjątkiem Yossariana. Gdzie jest Yossarian?
– Zejdź ze mnie – odpychał go ze śmiechem Yossarian. – Jesteś cały w błocie.
Clevinger obrał sobie teraz za cel Nately'ego.
– Tobie się najbardziej dziwię. Czy wiesz, jak od ciebie jedzie? Zamiast mieć na niego, oko upiłeś się tak samo jak on. A gdyby tak znowu wdał się w bójkę z Applebym?
Clevinger zrobił wielkie oczy z przerażenia, kiedy usłyszał chichot Yossariana.
– Chyba nie wdał się znowu w bójkę z Applebym?
– Tym razem nie – odpowiedział Dunbar.
– Nie, tym razem nie. Tym razem zrobiłem coś lepszego.
– Tym razem wdał się w bójkę z pułkownikiem Kornem.
– Niemożliwe! – jęknął Clevinger.
– Naprawdę? – zawołał ucieszony Wódz White Halfoat. – Trzeba to oblać.
– Ależ to straszne! – oświadczył Clevinger przejęty do głębi.
– Dlaczego, u licha, musiałeś się czepiać pułkownika Korna? Hej, co się stało ze światłami? Dlaczego jest tak ciemno?
– Wyłączyłem światła – odpowiedział McWatt. – Wódz White Halfoat ma rację. Bez świateł jest dużo lepiej.
– Czyś ty zwariował? – wrzasnął Clevinger i skoczył do przodu, żeby włączyć reflektory. Potem bliski histerii rzucił się na Yossariana. – Widzisz, co robisz? Dajesz im zły przykład! Jeżeli przestanie padać i jutro trzeba będzie lecieć na Bolonię? W ładnej będziecie formie.
– Nigdy nie przestanie padać. Nie, mój drogi, taki deszcz może padać w nieskończoność.
– Już nie pada! – powiedział ktoś i w samochodzie zapanowało milczenie.
– O wy nieszczęsne skurwysyny – mruknął współczująco Wódz White Halfoat po dłuższej chwili.
– Czy naprawdę przestało padać? – spytał Yossarian nieśmiało.
McWatt wyłączył wycieraczki, żeby się upewnić. Nie padało. Niebo zaczynało się przejaśniać. Przez lekką brązowawą mgiełkę wyraźnie widać było księżyc.
– Co tam – powiedział trzeźwym głosem McWatt. – Było nie było.
– Nie martwcie się, koledzy – odezwał się Wódz White Halfoat.
– Pas startowy będzie jutro jeszcze za miękki. Może zanim wyschnie, zacznie znowu padać.
– Ty cholerny, śmierdzący, wszawy skurwysynu – wrzasnął Joe Głodomór ze swojego namiotu, kiedy wjechali do obozu.
– Jezu, to on jest tutaj? Myślałem, że jest jeszcze w Rzymie ze swoim samolotem kurierskim.
– O! Oooo! Oooooo! – wrzeszczał Joe Głodomór. Wodza White Halfoata zatrzęsło.
– Ten facet działa mi na nerwy – wyznał zbolałym szeptem.
– Hej, a co się stało z kapitanem Flumem?
– O, to jest facet, który mi działa na nerwy. W zeszłym tygodniu widziałem go w lesie, jak jadł jagody. Nie sypia już w swojej przyczepie. Wyglądał potwornie.
– Joe Głodomór boi się, że będzie musiał zastąpić kogoś chorego, mimo że zwolnienia lekarskie zostały odwołane. Widzieliście go tego wieczora, kiedy chciał zamordować Havermeyera i wpadł do rowu?
– Oooo! – wrzasnął Joe Głodomór. – O! Oooo! Oooooo!
– Całe szczęście, że Flume przestał pokazywać się w stołówce. Skończyło się: “Kto zjada ostatki, ten jest piękny i gładki".
– Albo: “Kto je buraczki, ten nie ma białaczki".
– Zjeżdżaj stąd, zjeżdża] stąd – wrzeszczał Joe Głodomór.
– Mówiłem ci, żebyś stąd zjeżdżał, ty cholerny, śmierdzący, wszawy skurwysynu!
– Przynajmniej wiemy, co mu się śni – zauważył z przekąsem Dunbar. – Śnią mu się cholerne, śmierdzące, wszawe skurwysyny.
Nieco później tej samej nocy Joe Głodomór miał sen, że się dusi, bo kot Huple'a siedzi mu na twarzy, a kiedy się obudził, kot Huple'a rzeczywiście siedział mu na twarzy. Jego przerażenie nie miało granic i przeszywające, nieziemskie wycie, jakim rozdarł księżycową ciemność, wibrowało siłą inercji jeszcze przez kilka sekund jak potężny wybuch. Na chwilę zapanowała odrętwiająca cisza, a potem z namiotu Joego dobiegły odgłosy potwornej awantury.
Yossarian wpadł tam jako jeden z pierwszych. Kiedy sforsował wejście, zobaczył, że Joe Głodomór trzyma w ręku rewolwer i szarpie się z Huple'em, nie pozwalającym mu zastrzelić kota, który pluł i szarżował raz po raz na Joego Głodomora, nie pozwalając mu zastrzelić Huple'a. Obaj ludzcy adwersarze byli w wojskowej bieliźnie. Goła żarówka nad głową tańczyła szaleńczo na drucie i wszędzie miotały się i podrygiwały chaotyczne, czarne, splątane cienie, aż cały namiot zdawał się wirować. Yossarian nie mógł złapać równowagi i z rozpędu rzucił się wspaniałym szczupakiem, przygniatając wszystkich trzech walczących do ziemi. Powstał z tego stosu ciał trzymając jedną ręką za kark Joego Głodomora, a drugą kota. Joe Głodomór i kot patrzyli na siebie z nienawiścią. Kot pluł wściekle na Joego Głodomora, a Joe Głodomór usiłował zdzielić go pięścią.
– Walka musi być uczciwa – orzekł Yossarian i wszyscy, którzy przybiegli przerażeni hałasem, zaczęli wznosić ekstatyczne okrzyki w ogromnym przypływie ulgi.
– Odbędzie się uczciwa walka – oświadczył Yossarian oficjalnie Joemu Głodomorowi i kotu, wyniósłszy ich na dwór i nadal trzymając ich za karki z dala od siebie. – Pięści, kły i pazury, ale bez broni palnej – uprzedził Joego Głodomora. – I bez plucia – upomniał surowo kota. – Zaczynacie, kiedy was puszczę. Zwarcia będę przerywał i wznawiał walkę na środku. Start!
Zebrał się wielki oszołomiony tłum żądnych rozrywki gapiów, ale kot okazał się podszyty tchórzem i uciekł sromotnie, w momencie gdy Yossarian go puścił. Joe Głodomór został ogłoszony zwycięzcą. Odszedł dumnym, rozkołysanym krokiem championa, z uśmiechem szczęścia, wypinając wychudłą pierś i wysoko unosząc małą główkę. Wrócił zwycięsko do łóżka i znów śniło mu się, że się dusi, bo kot Huple'a siedzi mu na twarzy.