20 Kapral Whitcomb

W późnosierpniowym porannym słońcu było pamo i gorąco, powietrza nie poruszał najmniejszy powiew. Kapelan szedł wolnym krokiem. Był przygnębiony i dręczyły go wyrzuty sumienia, kiedy w swoich brązowych butach na gumowej podeszwie wychodził bezszelestnie z gabinetu pułkownika. Gardził sobą za to, co interpretował jako swoje tchórzostwo. Miał zamiar zająć wobec pułkownika znacznie bardziej zdecydowane stanowisko w kwestii sześćdziesięciu lotów, miał odważnie, logicznie i elokwentnie zabrać głos w sprawie, w którą się do głębi zaangażował uczuciowo. Tymczasem poniósł żałosną porażkę, gdyż znowu go zatkało w obliczu silniejszej osobowości. Było to dobrze mu znane sromotne zjawisko i kapelan miał o sobie jak najgorszą opinię.

Zatkało go jeszcze bardziej w sekundę później, kiedy dostrzegł baryłkowatą, monochromatyczną postać pułkownika Korna kłusującą w jego stronę w apatycznym pośpiechu po łukowato wygiętych, szerokich, żółtych, kamiennych schodach z wielkiego zrujnowanego hallu o strzelistych ścianach z popękanego ciemnego marmuru i okrągłej podłodze z popękanych brudnych kafelków. Kapelan bał się pułkownika Korna bardziej jeszcze niż pułkownika Cathcarta. Smagły, niemłody podpułkownik w lodowatych okularach bez oprawki i z graniastą kopułą łysiny, której stale dotykał ostrożnie końcami swoich spłaszczonych palców, nie lubił kapelana i często bywał dla niego niegrzeczny. Utrzymywał go w stanie ciągłego lęku swoim suchym, kpiarskim tonem i wszystkowiedzącym, cynicznym spojrzeniem, którego kapelan nigdy nie miał odwagi wytrzymać dłużej niż przez sekundę, jeżeli się przypadkowo na nie natknął. Uwagę kapelana, który pokornie spuścił głowę przed pułkownikiem, w sposób nieunikniony przyciągnął środek jego figury, gdzie koszula wzdymała się nad obwisłym pasem i opadała baloniastą fałdą, nadając mu wygląd baryłkowaty i sprawiając, że wyglądał na niższego, niż był w rzeczywistości. Pułkownik Korn był niechlujnym, wyniosłym człowiekiem o tłustej cerze i głębokich, ostrych bruzdach biegnących niemal prosto w dół od nosa, między jego mrocznymi policzkami a kwadratowym, rozdwojonym podbródkiem. Twarz miał surową i kiedy zbliżyli się do siebie na schodach i mieli się minąć, spojrzał na kapelana, jakby go nie znał.

– Cześć, księże – powiedział bezbarwnym głosem, nie patrząc na kapelana. – Jak leci?

– Dzień dobry, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan, uznając słusznie, że pułkownik Korn nie oczekuje innej odpowiedzi.

Pułkownik wchodził po schodach nie zwalniając tempa i kapelan zwalczył pokusę, żeby mu jeszcze raz przypomnieć, że nie jest katolikiem, tylko anabaptystą, i co za tym idzie, nazywanie go księdzem nie jest ani konieczne, ani poprawne. Był teraz już prawie pewien, że pułkownik Korn dobrze o tym pamięta i że mówienie do niego z niewinną miną “księże" to jedna z metod znęcania się nad nim za to, że jest tylko anabaptystą.

Pułkownik Korn, minąwszy kapelana, zatrzymał się niespodziewanie i wykonawszy gwałtowny obrót skierował się wprost na niego z błyskiem gniewnego podejrzenia w oczach. Kapelan zdrętwiał.

– Skąd ksiądz ma tego dorodnego pomidora? – spytał ostro pułkownik Korn.

Kapelan ze zdziwieniem spojrzał na swoją dłoń z pomidorem, którym go poczęstował pułkownik Cathcart.

– Z gabinetu pułkownika Cathcarta, panie pułkowniku – odpowiedział po chwili.

– Czy pułkownik wie, że pan go wziął?

– Tak jest, panie pułkowniku. Sam mi go dał.

– A, w takim razie wszystko w porządku – uspokoił się pułkownik Korn. Uśmiechnął się zimno, wpychając kciukami pomiętą koszulę do spodni. Jego oczy błysnęły bystro jemu tylko wiadomą, zadowoloną z siebie złośliwością. – W jakiej sprawie wzywał księdza pułkownik Cathcart? – spytał nagle.

Kapelan wahał się przez chwilę, niezdecydowany.

– Myślę, że nie powinienem…

– Chodziło o modły do redaktorów z “The Saturday Evening Post"?

Kapelan omal się nie uśmiechnął.

– Tak jest, panie pułkowniku.

Pułkownik Korn, zachwycony swoją intuicją, roześmiał się szyderczo.

– Wie ksiądz, obawiałem się, że on wymyśli coś równie śmiesznego, jak tylko zobaczyłem “The Saturday Evening Post" z tego tygodnia. Mam nadzieję, że udało się księdzu wykazać mu całą potworność tego pomysłu.

– Pułkownik się rozmyślił.

– To dobrze. Cieszę się, iż przekonał go ksiądz, że redaktorzy “The Saturday Evening Post" nie zamieszczą po raz drugi tego samego materiału po to tylko, żeby robić reklamę jakiemuś nikomu nie znanemu pułkownikowi. Co tam słychać w puszczy? Jak sobie ksiądz radzi?

– Dziękuję, panie pułkowniku. Wszystko w porządku.

– To dobrze. Miło mi słyszeć, że nie ma ksiądz żadnych skarg. Proszę dać nam znać, jakby ksiądz czegoś potrzebował. Chcemy wszyscy, żeby księdzu było tam jak najlepiej.

– Dziękuję, panie pułkowniku. Jest mi dobrze.

Z dołu dobiegał narastający gwar. Zbliżała się pora obiadu i pierwsi lotnicy ściągali do sztabowej stołówki, wchodząc do osobnych sal dla oficerów i szeregowych po przeciwnych stronach archaicznej rotundy. Pułkownik Kom przestał się uśmiechać.

– Ksiądz jadł u nas chyba wczoraj czy przedwczoraj, prawda? – spytał z naciskiem.

– Tak jest, panie pułkowniku. Przedwczoraj.

– Tak mi się wydawało – powiedział pułkownik Korn i odczekał chwilę, aby znaczenie jego słów dotarło do kapelana.-Niech się ksiądz nie przejmuje. Zobaczymy się, kiedy znów wypadnie księdzu kolejka na obiad u nas.

– Dziękuję, panie pułkowniku.

Kapelan nie był pewien, w której z pięciu stołówek dla oficerów i pięciu dla podoficerów i szeregowych miał tego dnia jeść obiad, gdyż system rotacji, opracowany dla niego przez pułkownika Koma, był skomplikowany, a swoje notatki zostawił w namiocie. Kapelan był jedynym wchodzącym w skład sztabu grupy oficerem, który nie mieszkał w butwiejącym budynku z piaskowca ani w żadnej z mniejszych satelitarnych przybudówek wyrastających wokół niego bez ładu i składu. Kapelan mieszkał w odległości czterech mil na polanie w lesie między klubem oficerskim a obozem pierwszej z czterech eskadr rozmieszczonych w jednej linii. Kapelan mieszkał samotnie w obszernym kwadratowym namiocie, który pełnił również rolę jego biura. W nocy dobiegały go odgłosy hulanki z klubu oficerskiego, przez co często nie mógł zasnąć przewracając się i rzucając w łóżku na swoim biernym, na pól dobrowolnym wygnaniu. Nie był w stanie ocenić działania łagodnych pigułek, które zażywał czasem, żeby móc zasnąć, a potem przez wiele dni miał z tego powodu wyrzuty sumienia.

Jedynym człowiekiem, który mieszkał z kapelanem na jego polance, był kapral Whitcomb, jego pomocnik. Kapral Whitcomb, ateista, był niezadowolonym podwładnym, święcie przekonanym, że potrafiłby wykonywać pracę kapelana znacznie lepiej od niego, i co za tym idzie, uważał się za skrzywdzoną ofiarę nierówności społecznej. Mieszkał we własnym namiocie, równie przestronnym i kwadratowym jak namiot kapelana. Traktował kapelana impertynencko i z jawną pogardą, od chwili kiedy się przekonał, że mu to ujdzie na sucho. Ściany obu namiotów na polance dzieliło nie więcej niż cztery do pięciu stóp.

Ten sposób życia wyznaczył kapelanowi pułkownik Korn. Jednym z najważniejszych powodów umieszczenia kapelana poza budynkiem sztabu była teoria pułkownika Korna, że mieszkając w namiocie, tak jak większość jego parafian, kapelan będzie mógł nawiązać z nimi bliższy kontakt. Innym z najważniejszych powodów był fakt, że ciągła obecność kapelana w sztabie krępowałaby pozostałych oficerów. Co innego utrzymywać łączność z Bogiem – była to rzecz, na którą wszyscy się godzili – a co innego mieć Go na karku przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W sumie, jak wyjaśnił pułkownik Kom majorowi Danby'emu, nerwowemu i wylupiastookiemu oficerowi operacyjnemu, kapelan i tak miał dobrze; jego jedynym obowiązkiem było słuchanie o kłopotach innych, grzebanie zmarłych, nawiedzanie chorych i odprawianie nabożeństw. A nie miał teraz zbyt wielu zmarłych, podkreślał pułkownik Korn, gdyż niemieckie lotnictwo myśliwskie właściwie przestało istnieć i według oceny pułkownika blisko dziewięćdziesiąt procent wypadków śmiertelnych, które się jeszcze zdarzały, przypadało na samoloty strącone na terytorium wroga lub zaginione w chmurach, więc kapelan nie miał w związku z nimi żadnej pracy. Nabożeństwa również nie męczyły go zbytnio, gdyż odprawiał je tylko raz na tydzień w budynku sztabu i przychodziło na nie bardzo niewielu lotników.

Prawdę mówiąc, kapelanowi zaczynało się podobać na polance w lesie. Zarówno on, jak kapral Whitcomb mieli zapewnione wszelkie udogodnienia, tak aby żaden z nich nie mógł skarżyć się na niewygody i na tej podstawie żądać przeniesienia do budynku sztabu. Kapelan jadał śniadania, obiady i kolacje na zmianę w ośmiu stołówkach eskadr oraz co piąty posiłek w stołówce dla szeregowych w sztabie grupy i co dziesiąty tamże w stołówce oficerskiej. W rodzinnym Wisconsin kapelan z lubością zajmował się uprawą ogródka i teraz jego serce napełniało się wspaniałym wrażeniem żyzności i płodności, ilekroć napawał się widokiem niskich, kolczastych gałęzi poskręcanych drzew i wysokich po pas traw i zielska, które go otaczały ze wszystkich stron. Na wiosnę kusiło go, żeby zasadzić cynie i begonie na wąskiej grządce wokół namiotu, ale powstrzymała go obawa przed złośliwościami kaprala Whitcomba. Kapelan cenił sobie odosobnienie i spokój tego sielankowego otoczenia oraz nastrój zadumy i kontemplacji, do jakiego ono skłaniało. Przychodziło teraz do niego mniej ludzi ze swoimi kłopotami niż dawniej i pozwalał sobie dziękować Bogu i za to. Kapelan nie miał daru łatwego obcowania z ludźmi i prowadzenia rozmowy. Tęsknił za żoną i trójką małych dzieci, i żona również tęskniła za nim.

Kaprala Whitcomba najbardziej irytował u kapelana, poza faktem, iż wierzył on w Boga, brak inicjatywy i energii. Kapral Whitcomb uważał słabą frekwencję na nabożeństwach za smutne odbicie swojej podrzędnej roli. W umyśle kaprala wrzało od nowych, śmiałych pomysłów i marzyło mu się, że staje się ojcem wielkiego odrodzenia duchowego: pikniki, zebrania, drukowane listy do rodzin żołnierzy poległych lub rannych w walce, cenzura, gry i zabawy. Ale na drodze stał mu kapelan. Kapral Whitcomb pienił się ze złości pod jarzmem kapelana, gdyż wszędzie dostrzegał możliwości ulepszeń. To tacy ludzie jak kapelan, zdecydował, psują religii opinię i to przez nich oni obaj są pariasami. W odróżnieniu od kapelana kapral Whitcomb nie mógł znieść odosobnienia na polance w lesie. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zamierzał zrobić po pozbyciu się kapelana, było przeniesienie się z powrotem do budynku sztabu grupy, gdzie znajdowałby się w centrum wydarzeń.

Kiedy kapelan po rozmowie z pułkownikiem Komem przyjechał na swoją polankę, kapral Whitcomb stał na dworze w dusznej mgle, rozmawiając konspiracyjnym szeptem z dziwnym pucołowatym osobnikiem w brązowym welwetowym szlafroku i szarej flanelowej piżamie. Kapelan rozpoznał szlafrok i piżamę jako regulaminowy strój szpitalny. Żaden z dwóch nie zdradził się, że go poznają. Obcy miał wargi pomalowane na fioletowo, a jego welwetowy szlafrok był ozdobiony na plecach obrazkiem B-25 z sześcioma równiutkimi rzędami bombek na dziobie, oznaczającymi sześćdziesiąt akcji bojowych, pikującego wśród pomarańczowych wybuchów. Kapelan był tak zaskoczony tym widokiem, że przystanął, aby popatrzeć. Dwaj mężczyźni przerwali rozmowę i czekali w kamiennym milczeniu, aż sobie pójdzie. Kapelan pośpiesznie wszedł do swojego namiotu. Słyszał, albo zdawało mu się, że słyszy, ich śmiech.

Kapral Whitcomb wszedł w chwilę później i spytał:

– Co słychać?

– Nic nowego – odpowiedział kapelan nie patrząc mu w oczy.

– Czy był ktoś do mnie?

– Tylko ten wariat Yossarian. Ten to rozrabia, nie?

– Wcale nie jestem pewien, czy to taki wariat – zauważył kapelan.

– Pięknie, niech pan z nim trzyma – powiedział kapral Whitcomb urażonym tonem i wyszedł.

Kapelan nie mógł uwierzyć, że kapral Whitcomb znowu się obraził i naprawdę wyszedł. Zaledwie fakt ten dotarł do jego świadomości, kapral Whitcomb wszedł z powrotem.

– Pan zawsze trzyma z innymi – rzucił kapral Whitcomb.

– Nigdy nie popiera pan swoich ludzi. To jedna z pańskich wad.

– Nie miałem zamiaru stawać po jego stronie – usprawiedliwiał się kapelan. – To było tylko stwierdzenie faktu.

– Co chciał pułkownik Cathcart?

– Nic ważnego. Chciał tylko omówić możliwość odmawiania modlitw w sali odpraw przed każdą akcją.

– Dobrze, może mi pan nie mówić – uciął kapral Whitcomb i znowu wyszedł.

Kapelan poczuł się okropnie. Choćby starał się być nie wiadomo jak uprzejmy, zawsze udawało mu się urazić uczucia kaprala Whitcomba. Dręczony wyrzutami sumienia spuścił oczy i stwierdził, że narzucony mu przez pułkownika Korna ordynans, który miał utrzymywać porządek w namiocie i w jego rzeczach, znowu nie wyczyścił mu butów.

Wszedł kapral Whitcomb.

– Pan mi nigdy nie dowierza – zaczął biadolić z okrucieństwem.

– Nie ma pan zaufania do swoich ludzi. To jeszcze jedna pańska wada.

– Ależ nie – zapewnił go kapelan z poczuciem winy. – Mam do pana ogromne zaufanie.

– A co z tymi listami?

– Nie, tylko nie teraz – poprosił kapelan kuląc się. – Wszystko tylko nie to. Błagam, nie poruszajmy tego tematu. Dam panu znać, jeżeli zmienię zdanie.

Kapral Whitcomb był wściekły.

– Ach, więc tak? Więc według pana to jest w porządku, że pan siedzi sobie tutaj i kręci głową, a ja robię całą robotę? Widział pan tego człowieka z obrazkami na szlafroku?

– Czy on przyszedł do mnie?

– Nie – powiedział kapral Whitcomb i wyszedł.

W namiocie było pamo i gorąco i kapelan poczuł, że sam robi się wilgotny. Mimo woli podsłuchiwał zduszone, niezrozumiałe brzęczenie przyciszonych głosów na dworze. Siedział bezwładnie, z zamkniętymi ustami i pustym spojrzeniem, za kulawym stolikiem brydżowym, który mu służył za biurko, a jego twarz w odcieniu jasnej ochry i z gęstymi konstelacjami drobniutkich śladów po młodzieńczym trądziku miała barwę i fakturę skorupy migdała. Szukał w pamięci czegoś, co mogło się stać przyczyną niechęci kaprala Whitcomba do niego. W niezgłębiony dla siebie sposób kapelan był przekonany, że wyrządził mu jakąś niewybaczalną krzywdę. Wydawało mu się nieprawdopodobne, aby tak długotrwały gniew mógł być wynikiem tego, że odrzucił projekt gier lub powielanych listów do rodzin poległych żołnierzy. Kapelana przytłaczało przekonanie o własnej nieudolności. Od tygodni nosił się z zamiarem odbycia szczerej rozmowy z kapralem Whitcombem, aby dowiedzieć się, co mu leży na sercu, ale z góry wstydził się tego, czego może się dowiedzieć.

Za ścianą namiotu kapral Whitcomb parsknął śmiechem. Ten drugi odpowiedział mu chichotem. Przez kilka ulotnych sekund kapelan doznał niesamowitego, mistycznego odczucia, że przeżył już kiedyś identyczną sytuację w jakimś innym czasie czy wcieleniu. Usiłował pochwycić i zatrzymać to odczucie, aby odgadnąć lub może nawet zapanować nad tym, co stanie się dalej, ale natchnienie rozwiało się bezproduktywnie, tak jak przeczuwał od samego początku. Deja vu. Subtelne, powracające pomieszanie złudzenia i rzeczywistości, charakterystyczne dla paramnezji, fascynowało kapelana, który wiedział na ten temat niemało. Wiedział na przykład, że nazywa się to paramnezją, i interesował się również takimi pokrewnymi zjawiskami optycznymi, jak;«mm's vu, nigdy nie widziane, i presąue vu, prawie widziane. Zdarzały się budzące lęk zaskakujące momenty, kiedy przedmioty, pojęcia, a nawet ludzie, których kapelan znal nieomal przez całe życie, w niewyjaśniony sposób przybierali wygląd dziwny i nienormalny, dotąd nie znany, przez co wydawali się całkowicie obcy: jamais vu. l były inne momenty, kiedy niemal widział prawdę absolutną w oślepiających przebłyskach jasności, które niemal na niego spływały: presąue vu. Scena z nagim człowiekiem na drzewie podczas pogrzebu Snowdena stanowiła dla niego całkowitą zagadkę. Nie było to deja vu, gdyż nie doznał wówczas wrażenia, że już kiedyś widział nagiego człowieka na drzewie podczas pogrzebu Snowdena. Nie było to jamais vu, gdyż nie był to ktoś lub coś znanego, co ukazało mu się w nieznanej postaci, l na pewno nie było to presąue vu, gdyż kapelan widział go wyraźnie.

Tuż obok namiotu strzelił silnikiem i odjechał z hałasem jeep. Czy nagi człowiek na drzewie podczas pogrzebu Snowdena był tylko halucynacją? A może było to autentyczne objawienie? Kapelan zadrżał na samą myśl. Rozpaczliwie pragnął zwierzyć się Yossarianowi, ale ilekroć pomyślał o tym zdarzeniu, uznawał, że lepiej o nim nie myśleć, chociaż kiedy myślał teraz, nie był pewien, czy rzeczywiście kiedyś o nim myślał. f

Kapral Whitcomb wkroczył znowu wnosząc nowy, lśniący uśmieszek i oparł się impertynencko łokciem o środkowy słupek namiotu kapelana.

– Wie pan, kto to był ten facet w brązowym szlafroku? – spytał z przechwałką. – To był gość z Wydziału Śledczego ze złamanym nosem. Przyszedł tu ze szpitala w sprawie urzędowej. Prowadzi śledztwo.

Kapelan natychmiast spojrzał w górę z usłużnym współczuciem.

– Mam nadzieję, że nie ma pan żadnych kłopotów. Czy mogę coś dla pana zrobić?

– Nie, nie mam kłopotów – odpowiedział kapral Whitcomb szczerząc zęby. – To pan ma kłopoty. Dobiorą się do pana za podpisywanie nazwiskiem Washingtona Irvinga tych wszystkich listów, które pan podpisywał nazwiskiem Washingtona Irvinga. I co pan na to?

– Nie podpisywałem żadnych listów nazwiskiem Washingtona Irvinga – powiedział kapelan.

– Przede mną nie musi pan kłamać – odparł kapral Whitcomb.

– To nie mnie będzie pan musiał przekonywać.

– Ależ ja wcale nie kłamię.

– Nic mnie to nie obchodzi, czy pan kłamie, czy nie. Dadzą też panu za przejmowanie korespondencji majora Majora. Większość tego to rzeczy tajne.

– Jakiej korespondencji? – spytał kapelan żałośnie, czując przypływ zdenerwowania. – Nie widziałem na oczy żadnej korespondencji majora Majora.

– Przede mną nie musi pan kłamać – odparł kapral Whitcomb.

– To nie mnie będzie pan musiał przekonywać.

– Ależ ja wcale nie kłamię! – zaprotestował kapelan.

– Nie rozumiem, dlaczego pan na mnie krzyczy – powiedział z obrażoną miną kapral Whitcomb, podchodząc do kapelana i wymachując mu palcem przed nosem dla większego efektu. – Oddałem panu przed chwilą największą przysługę, jaką ktokolwiek kiedykolwiek panu oddał, a pan nawet sobie z tego nie zdaje sprawy. Za każdym razem, kiedy ten człowiek chce donieść o panu swoim przełożonym, ktoś w szpitalu wykreśla z listu wszystkie szczegóły. On od tygodni staje na głowie, żeby pana oddać w ręce władz. Właśnie podpisałem jego list jako cenzor nawet go nie czytając. W ten sposób pańskie akcje w Wydziale Śledczym bardzo pójdą w górę. Damy im w ten sposób do zrozumienia, że nie boimy się ujawnienia całej prawdy o panu. Kapelan czuł, że kręci mu się w głowie od tego wszystkiego.

– Ale pan nie ma przecież prawa cenzurować listów? – spytał.

– Jasne, że nie – odpowiedział kapral Whitcomb. – Tylko oficerowie mają prawo to robić. Cenzurowałem go w pańskim imieniu.

– Ale ja też nie mam prawa cenzurować listów.

– Pomyślałem i o tym – uspokoił go kapral Whitcomb. – Podpisałem go za pana innym nazwiskiem.

– A czy to nie jest fałszerstwo?

– O to też może się pan nie martwić. Jedynym człowiekiem, który może skarżyć o fałszerstwo, jest ten, czyj podpis sfałszowano, a ja dla pańskiego dobra wybrałem osobę nieżyjącą. Użyłem nazwiska Washingtona Irvinga.

Kapral Whitcomb wpatrywał się uważnie w twarz kapelana, szukając w niej oznak buntu, a potem ciągnął dalej bezczelnie, z ukrytą ironią:

– Chytrze to wymyśliłem, prawda?

– Nie wiem – powiedział bliski płaczu kapelan drżącym głosem, krzywiąc się w groteskowych grymasach udręki i niezrozumienia. – Nie sądzę, żebym zrozumiał wszystko, co mi pan powiedział. Dlaczego ten list miałby podnieść moje akcje, skoro podpisał go pan nazwiskiem Washingtona Irvinga, a nie moim?

– Ponieważ oni są przekonani, że to pan jest Washingtonem Irvingiem. Nie rozumie pan? Będą wiedzieli, że to pan.

– Ale przecież chodzi o to, żeby wyprowadzić ich z błędu. Czy to nie będzie dowodem przeciwko mnie?

– Gdybym wiedział, że tak pan będzie kręcił nosem, to wcale bym panu nie próbował pomóc – oświadczył z oburzeniem kapral Whitcomb i wyszedł. Po sekundzie wrócił. – Oddałem panu największą przysługę, jaką ktokolwiek kiedykolwiek w życiu panu oddał, a pan nawet sobie z tego nie zdaje sprawy. Nie potrafi pan okazać wdzięczności. To jeszcze jedna pańska wada.

– Przepraszam – powiedział kapelan ze skruchą. – Naprawdę bardzo mi przykro. To dlatego, że jestem tak kompletnie zaskoczony tym, co od pana usłyszałem, że sam nie wiem, co mówię. Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczny.

– W takim razie może mi pan pozwoli wysiać te listy? – zażądał natychmiast kapral Whitcomb. – Czy mogę przystąpić do pracy nad projektem?

Kapelanowi szczęka opadła ze zdumienia.

– Nie, nie – jęknął. – Nie teraz. Kapral Whitcomb wybuchnął gniewem.

– Jestem pańskim najlepszym przyjacielem, a pan nawet o tym nie wie – oświadczył zaczepnie i wyszedł z namiotu. Wszedł z powrotem.

– Jestem po pańskiej stronie, a do pana to w ogóle nie dociera. Czy wie pan, jak poważna jest pańska sprawa? Ten facet z Wydziału Śledczego pobiegł do szpitala, żeby wysłać nowy meldunek w pańskiej sprawie o tym pomidorze.

– O jakim pomidorze? – spytał kapelan mrugając.

– O tym dorodnym pomidorze, który pan ukrywał w dłoni, kiedy pan tu przyszedł. O, jest! Ten, który pan teraz trzyma w ręku.

Kapelan rozluźnił palce ze zdumieniem i zobaczył, że nadal ściska w dłoni dorodny pomidor, który dostał od pułkownika Cathcarta. Pośpiesznie położył go na stoliku brydżowym.

– Dostałem tego pomidora od pułkownika Cathcarta – powiedział i umilkł zaskoczony tym, jak śmiesznie zabrzmiało jego wyjaśnienie. – Nalegał, żebym go wziął.

– Przede mną nie musi pan kłamać – odparł kapral Whitcomb.

– Nic mnie nie obchodzi, czy go pan ukradł, czy nie.

– Ukradł? – wykrzyknął zdumiony kapelan. – Po cóż miałbym kraść tego dorodnego pomidora?

– Właśnie to nas najbardziej zastanowiło – powiedział kapral Whitcomb. – I ten facet z Wydziału Śledczego wpadł na pomysł, że może pan mieć w nim jakieś ważne tajne dokumenty.

Kapelan opadł bezwładnie pod miażdżącym brzemieniem rozpaczy.

– Nie ukryłem w nim żadnych ważnych tajnych dokumentów

– stwierdził naiwnie. – Zaczyna się od tego, że w ogóle nie chciałem go przyjąć. Proszę, może go pan sobie wziąć. Niech pan sam zobaczy.

– Ja go nie chcę.

– Proszę, niech go pan zabierze – błagał kapelan ledwie słyszalnym głosem. – Chcę się go pozbyć.

– Ja go nie chcę – uciął kapral Whitcomb i wyszedł sztywno, z gniewną twarzą, powstrzymując uśmiech wielkiej radości, wywołany tym, że ukuł potężny nowy sojusz z przedstawicielem Wydziału Śledczego i że znowu udało mu się okazać kapelanowi swoje niezadowolenie.

– Biedny Whitcomb – westchnął kapelan czując się odpowiedzialny za złe samopoczucie pomocnika. Siedział niemo, pogrążony w ciężkiej, paraliżującej melancholii, i czekał, że kapral Whitcomb lada chwila wejdzie z powrotem. Zawiedziony, usłyszał stanowczy chrzęst kroków kaprala cichnący w oddali. Nie miał na nic ochoty. Postanowił zastąpić obiad tabliczką czekolady ze swojej szafki i kilkoma łykami letniej wody z manierki. Miał uczucie, iż otacza go gęsta, przytłaczająca mgła ewentualności, w której nie mógł dostrzec ani promyka światła. Bał się tego, co pomyśli pułkownik Cathcart, kiedy dotrze do niego wiadomość, że jego kapelana podejrzewa się o to, iż jest Washingtonem Irvingiem, a potem zaczął się zagryzać tym, co pułkownik Cathcart myśli o nim już teraz za to, że ośmielił się poruszyć sprawę sześćdziesięciu lotów bojowych. Tyle jest cierpienia na świecie, dumał kapelan skłaniając ponuro głowę pod ciężarem tragicznych myśli, a on nie potrafi pomóc nikomu, a już najmniej sobie samemu.

Загрузка...