23 Stary Nately'ego

Jedynym człowiekiem w eskadrze, któremu udało się zobaczyć czerwone banany Mila, był Aarfy, gdyż dostał dwie sztuki od wpływowego przyjaciela z kwatermistrzostwa, kiedy banany dojrzały i zaczęły napływać do Włoch normalnymi czamorynkowymi kanałami. Aarfy był razem z Yossarianem w pokojach oficerskich tego wieczoru, kiedy Nately wreszcie odnalazł swoją dziwkę po wielu tygodniach bezowocnych, posępnych poszukiwań i zwabił ją znowu do swego pokoju wraz z dwiema przyjaciółkami, obiecując im po trzydzieści dolarów.

– Trzydzieści dolarów każdej? – powiedział przeciągle Aarfy podszczypując i poklepując sceptycznie po kolei trzy dorodne dziewczyny z miną zblazowanego konesera. – Trzydzieści dolarów to bardzo drogo za takie sztuki. Poza tym nigdy w życiu nie płaciłem za te rzeczy.

– Nie chcę, żebyś płacił – uspokoił go pośpiesznie Nately. – Ja zapłacę wszystkim trzem. Chcę tylko, żebyście zabrali te dwie. Pomożecie mi?

Aarfy uśmiechnął się z wyższością i pokręcił swoją okrągłą głupią głową.

– Nikt nie musi płacić za starego, poczciwego Aarfy'ego. Mogę mieć tyle tego towaru, ile zechcę i kiedy zechcę, ale teraz nie jestem w nastroju.

– Możesz przecież zapłacić wszystkim trzem i dwie odesłać – zaproponował Yossarian.

– Wtedy moja będzie zła, że tylko ona musi odpracować swoje trzydzieści dolarów – odpowiedział Nately zerkając niespokojnie na swoją dziewczynę, która niecierpliwie patrzyła na niego spode łba i mruczała coś pod nosem. – Ona mówi, że gdybym ją naprawdę lubił, tobym ją odesłał do domu, a do łóżka poszedł z jedną z tamtych.

– Mam lepszy pomysł – pochwalił się Aarfy. – Możemy przetrzymać je do godziny policyjnej i potem zagrozić, że jak nam nie oddadzą całej swojej forsy, to wyrzucimy je na ulicę i zostaną aresztowane. Możemy nawet powiedzieć, że wyrzucimy je przez okno.

– Aarfy! – zawołał przerażony Nately.

– Chciałem ci tylko pomóc – powiedział Aarfy potulnie. Aarfy zawsze pomagał Nately'emu, ponieważ Nately miał bogatego i wpływowego ojca, który bez trudu mógł pomóc Aarfy'emu po wojnie. – I co takiego? – bronił się. – W szkole zawsze tak robiliśmy. Pamiętam, jak kiedyś ściągnęliśmy dwie gęsi ze szkoły do akademika i kazaliśmy im oddawać się wszystkim chłopakom, którzy tylko chcieli, grożąc, że w przeciwnym razie zadzwonimy do ich rodziców i powiemy, co tu wyprawiają. Nie wypuszczaliśmy ich z łóżka przez przeszło dziesięć godzin. Nakładaliśmy im nawet po buzi, kiedy zaczęły narzekać. Potem zabraliśmy im wszystkie moniaki i gumę do żucia i wykopaliśmy je na ulicę. Fajnie było w akademiku – wspominał pogodnie, a jego grube policzki płonęły jowialnym rumieńcem tęsknych wspomnień. – Poddawaliśmy ostracyzmowi wszystkich, nawet siebie nawzajem.

Ale Aarfy w niczym nie pomagał Nately'emu teraz, kiedy dziewczyna, do której Nately pałał tak wielką miłością, zaczęła mu nagle wymyślać z agresywnym zacietrzewieniem. Na szczęście właśnie w tym momencie wpadł Joe Głodomór i znowu wszystko byłoby dobrze, gdyby w minutę później nie wtoczył się pijany Dunbar, który natychmiast zaczął obściskiwać jedną z chichoczących dziewczyn. Teraz było ich czterech na trzy dziewczyny i cała siódemka, zostawiając Aarfy'ego w pokoju, wsiadła do konnej dorożki, która stała jak wkopana, podczas gdy dziewczyny żądały zapłaty z góry. Nately wielkopańskim gestem wręczył im dziewięćdziesiąt dolarów, pożyczywszy uprzednio dwadzieścia dolarów od Yossariana, trzydzieści pięć od Dunbara i siedemnaście od Joego Głodomora. Panienki stały się milsze i podały adres dorożkarzowi, który powiózł ich nie śpiesząc się przez pół miasta do dzielnicy, w której nigdy dotychczas nie byli, i zatrzymał się przed starym wysokim budynkiem na ciemnej ulicy. Dziewczyny zaprowadziły ich po stromych, skrzypiących drewnianych schodach do swego wspaniałego, luksusowego mieszkania, które w cudowny sposób rodziło nieskończony, obfity strumień zgrabnych młodych dziewcząt, mieszcząc ponadto złośliwego, obleśnego, wstrętnego starucha, który nieustannie irytował Nately'ego swoim zgryźliwym chichotem, oraz rozgdakaną dystyngowaną kobietę w popielatym wełnianym swetrze, która potępiała wszelkie odstępstwa od zasad moralności i robiła wszystko, aby utrzymać porządek.

To zadziwiające mieszkanie było płodnym rogiem obfitości kipiącym kobiecymi sutkami i pępkami. Początkowo w słabo oświetlonym szaroburym saloniku, z którego trzy mroczne korytarze prowadziły w różnych kierunkach ku odległym zakamarkom tego niesamowitego i wspaniałego burdelu, były tylko trzy dziewczyny, z którymi przyjechali. Zaczęły się od razu rozbierać, zatrzymując się na różnych etapach, aby z dumą zademonstrować krzykliwą bieliznę i przekomarzając się przez cały czas z rozwiązłym zasuszonym staruchem w brudnej, białej, porozpinanej koszuli i z długimi, niechlujnymi, siwymi włosami, który siedział chichocząc lubieżnie w wytartym granatowym fotelu pośrodku saloniku i powitał Nately'ego i towarzyszy z radosną, sardoniczną ceremonialnością. Potem stara kobieta wybiegła truchcikiem po dziewczynę dla Joego Głodomora, kiwając smutnie swoją wścibską głową, i wróciła z dwiema piersiastymi ślicznotkami, z których jedna była już rozebrana, druga zaś miała na sobie przezroczyste różowe majteczki, z których wyślizgnęła się siadając. Z innej strony wyskoczyły jeszcze trzy nagie dziewczyny i przysiadły, aby pogawędzić, potem jeszcze dwie. Cztery dziewczyny przeszły swobodną gromadką, pogrążone w rozmowie; trzy były boso, a czwarta balansowała niebezpiecznie w nie zapiętych srebrnych pantoflach na obcasie, które wyraźnie nie były jej własnością. Ukazała się jeszcze jedna, ubrana tylko w majteczki, i również usiadła, podnosząc w ten sposób liczbę panienek, które zebrały się w przeciągu kilku zaledwie minut, do jedenastu, przy czym wszystkie z wyjątkiem tej jednej były całkowicie nagie.

Ze wszystkich stron otaczały ich teraz nagie ciała, przeważnie pulchne, i Joe Głodomór zaczął umierać. Stał jak kołek, zesztywniały W kataleptycznym osłupieniu, patrząc na wchodzące i rozsiadające się dziewczyny. Potem nagle wrzasnął przenikliwie i rzucił się na!eb, na szyję z powrotem do swego mieszkania po aparat fotograficzny, ale zaraz wrzasnął po raz drugi i stanął jak wryty, tknięty nagle przerażającym, mrożącym krew w żyłach przeczuciem, że cały ten uroczy, niesamowicie bogaty i kolorowy pogański raj zostanie mu bezpowrotnie odebrany, jeżeli choć na sekundę spuści go z oka. Stał w progu mamrocząc niezrozumiale, a napięte ścięgna i żyły na jego twarzy i szyi pulsowały gwałtownie. Staruch obserwował go z wyrazem tryumfalnego rozbawienia, siedząc w swoim wytartym granatowym fotelu niczym jakieś sataniczne i hedonistyczne bóstwo na tronie, z kradzionym amerykańskim wojskowym kocem owiniętym wokół pajęczochudych nóg. Roześmiał się cicho, a jego wpadnięte, przenikliwe oczka świeciły się cyniczną i lubieżną uciechą. Był podpity. Nately od pierwszej chwili poczuł gwałtowną niechęć do tego niegodziwego, zepsutego do szpiku kości i pozbawionego patriotyzmu starca, który był w tym samym wieku co jego ojciec i pozwalał sobie na lekceważące uwagi pod adresem Ameryki.

– Ameryka – mówił – przegra wojnę. A Włochy wygrają.

– Ameryka jest najsilniejszym i najbogatszym krajem na świecie – poinformował go Nately ze świętym zapałem i godnością. -A jako żołnierze Amerykanie nie ustępują nikomu.

– To prawda – zgodził się staruch i przez jego twarz przemknęło jakby urągliwe rozbawienie. – Włochy natomiast są jednym z najbiedniejszych krajów na świecie. A jako żołnierze Włosi ustępują prawdopodobnie każdemu. I właśnie dlatego mój kraj tak dobrze sobie radzi w tej wojnie, a wasz tak marnie.

Nately ryknął śmiechem, ale zaraz poczerwieniał zawstydzony swoim brakiem manier.

– Przepraszam, że się roześmiałem – powiedział szczerze – ale Włochy były okupowane przez Niemców, a teraz przez nas. Czy można to nazwać radzeniem sobie? – mówił tonem pełnej szacunku wyższości.

– Ależ oczywiście – wykrzyknął stary wesoło. – Niemców się przepędza, a my zostajemy. Za parę lat wy też stąd pójdziecie, a my zostaniemy. Widzi pan, Włochy są naprawdę bardzo biednym i słabym krajem i dlatego właśnie jesteśmy tacy silni. Włoscy żołnierze już nie giną. Giną Amerykanie i Niemcy. Czyż nie radzimy sobie znakomicie? Tak, jestem pewien, że Włochy przetrwają tę wojnę i będą istnieć długo potem, jak wasz kraj rozpadnie się w proch i w pył.

Nately nie wierzył własnym uszom. Nigdy dotąd nie słyszał takich straszliwych bluźnierstw i z instynktowną logiką zastanawiał się, dlaczego nie przybywają tajniacy, żeby aresztować zdradzieckiego starucha.

– Ameryka nigdy się nie rozpadnie! – krzyknął z pasją.

– Nigdy? – spytał stary cicho.

– No, cóż… – zawahał się Nately.

Staruch roześmiał się pobłażliwie, chowając w zanadrzu głębszą, bardziej wybuchową radość. Nadal drażnił Nately'ego łagodnie.

– Rozpadł się Rzym, rozpadła się Grecja, Persja, Hiszpania. Wszystkie wielkie mocarstwa się rozpadają. Dlaczego z waszym miałoby być inaczej? Jak długo będzie istnieć wasz kraj? Wiecznie?

Niech pan nie zapomina, że sama Ziemia zostanie zniszczona przez Słońce za jakieś dwadzieścia pięć milionów lat. Nately wiercił się niepewnie.

– No, wiecznie to może za mocno powiedziane.

– Milion lat? – nalegał drwiąco stary z sadystycznym zapałem. – Pól miliona? Żaba ma prawie pięćset milionów lat. Czy może pan 2 całą pewnością powiedzieć, że Ameryka z całą swoją potęgą i dobrobytem, ze swoimi żołnierzami, którzy nie ustępują nikomu, i ze swoją najwyższą na świecie stopą życiową przetrwa równie długo jak…

żaby?

Nately miał ochotę zmiażdżyć tę obleśną gębę. Rozejrzał się błagalnie szukając sojuszników do obrony przyszłości kraju przed brudnymi kalumniami tego szczwanego grzesznego oszczercy. Czekało go jednak rozczarowanie. Yossarian i Dunbar w dalekim rogu rzucili się orgiastycznie na cztery czy pięć figlarnych panienek i sześć butelek czerwonego wina, Joe Głodomór zaś dawno już znikł w jednym z tajemniczych korytarzy, popychając przed sobą jak żarłoczny despota tyle najrozłożystszych młodych prostytutek, ile potrafił zagarnąć w swoje wątłe ramiona, by wepchnąć do jednego podwójnego łoża.

Nately poczuł się zawstydzony i zbity z tropu. Jego dziewczyna rozłożyła się bez wdzięku na miękkiej kanapie z wyrazem leniwego znudzenia. Nately'ego onieśmielała jej apatyczna obojętność, ten sam senny i bezwładny spokój, który tak żywo, tak mile i tak boleśnie zapamiętał z czasu ich pierwszego spotkania, kiedy go ignorowała podczas gry w oko w pokojach szeregowców. Jej otwarte usta miały kształt litery O i tylko Bóg jedyny wiedział, na co jej szkliste i mgliste oczy patrzyły z taką cielęcą apatią. Staruch czekał spokojnie, przypatrując się Nately'emu z pełnym zrozumienia uśmiechem, w którym była pogarda i współczucie zarazem. Gibka, kształtna blondynka o pięknych nogach i skórze koloru miodu ułożyła się rozkosznie na poręczy fotela starucha, pieszcząc kokieteryjnie jego kanciastą, trupiobladą twarz. Nately zesztywnial z obrzydzenia i oburzenia na widok tej starczej lubieżności. Odwrócił się załamany, zastanawiając się, dlaczego po prostu nie idzie ze swoją dziewczyną do łóżka.

Ten podły, sępi, szatański starzec przypominał Nately'emu ojca, ponieważ stanowił jego całkowite przeciwieństwo. Ojciec Nately'ego był elegancko ubranym, siwowłosym dżentelmenem o nienagannych manierach; ten staruch był nieokrzesanym lumpem. Ojciec Nately'ego był człowiekiem trzeźwo myślącym, rozważnym filozofem; staruch był lekkomyślnym rozpustnikiem. Ojciec Nately'ego był człowiekiem dyskretnym i kulturalnym; staruch był pospolitym gburem. Ojciec Nately'ego wierzył w honor i miał na wszystko odpowiedź; ten staruch nie wierzył w nic i umiał tylko zadawać pytania. Ojciec Nately'ego miał dystyngowane siwe wąsy; staruch w ogóle nie miał wąsów. Ojciec Nately'ego – podobnie jak ojcowie wszystkich jego znajomych – był człowiekiem dostojnym, mądrym i godnym szacunku; ten staruch był w najwyższym stopniu odpychający i Nately znowu rzucił się w wir dyskusji, zdecydowany odeprzeć podstępną logikę i insynuacje starego w tak błyskotliwy sposób, aby zwrócić uwagę znudzonej, flegmatycznej dziewczyny, w której się tak bez pamięci zakochał, i zyskać sobie jej podziw na zawsze.

– Szczerze mówiąc, nie wiem, jak długo będzie istnieć Ameryka

– kontynuował nieustraszenie. – Zgadzam się, że nie możemy trwać wiecznie, skoro sam świat ma ulec kiedyś zagładzie. Ale wiem na pewno, że będziemy istnieć i odnosić tryumfy jeszcze bardzo, bardzo długo.

– Jak długo? – drażnił go stary bluźnierca z błyskiem złośliwej radości w oku. – Krócej niż żaby?

– Znacznie dłużej niż pan i ja – wypalił niezbyt zręcznie Nately.

– Tylko tyle? To niewiele, jeżeli uwzględnić pańską odwagę i naiwność oraz mój bardzo podeszły wiek.

– Ile ma pan lat? – spytał Nately, mimo woli coraz bardziej zaintrygowany i urzeczony staruchem.

– Sto siedem – roześmiał się stary serdecznie na widok obrażonej miny Nately'ego. – Widzę, że w to pan również nie wierzy.

– Nie wierzę ani jednemu pańskiemu słowu. – Nately złagodził swoją wypowiedź nieśmiałym uśmiechem. – Wierzę tylko w to, że Ameryka wygra wojnę.

– Przywiązuje pan zbyt dużą wagę do wygrywania wojen

– szydził niechlujny, niegodziwy staruch. – Prawdziwa sztuka polega na przegrywaniu wojen i na tym, żeby wiedzieć, które wojny można przegrywać. Włochy od stuleci przegrywają wojny i niech pan popatrzy, jak dobrze na tym wychodzą. Francja wygrywa wojny i znajduje się w stanie ciągłego kryzysu. Niemcy przegrywają i kwitną. Niech pan spojrzy na naszą historię ostatnich lat. Włochy wygrały w Abisynii i natychmiast wpadły w poważne tarapaty. Zwycięstwo zrodziło w nas taką manię wielkości, że pomogliśmy rozpętać wojnę światową, której nie mieliśmy szansy wygrać. Teraz jednak, kiedy znowu przegrywamy, wszystko idzie ku lepszemu i jeżeli tylko uda nam się ponieść klęskę, na pewo znowu będziemy górą.

Nately wpatrywał się w starego z osłupieniem.

– Naprawdę nie rozumiem pana – powiedział. – Mówi pan jak szaleniec.

– Ale za to zachowuję się jak człowiek normalny. Byłem faszystą, kiedy rządził Mussolini, i jestem antyfaszystą, odkąd go obalono. Byłem fanatycznie proniemiecki, kiedy przyszli tu Niemcy, żeby nas bronić przed Amerykanami, a teraz, kiedy przyszli Amerykanie, żeby nas bronić przed Niemcami, jestem fanatycznie proamerykański. Mogę pana zapewnić, mój oburzony przyjacielu – mądre, pogardliwe oczy starego zapłonęły jeszcze żywiej, a coraz bardziej przestraszony Nately nie mógł wydobyć z siebie słowa – że pan i pański kraj nie znajdą we Włoszech bardziej oddanego zwolennika ode mnie, ale tylko tak długo, jak długo pozostaniecie we Włoszech.

– Ależ pan jest dwulicowcem! – zawołał Nately z niedowierzaniem. – Chorągiewką na dachu! Bezwstydnym, pozbawionym skrupułów oportunistą!

– Mam sto siedem lat – przypomniał mu stary łagodnie.

– Czy nie ma pan żadnych zasad?

– Oczywiście, że nie.

– Żadnej moralności?

– Ależ ja jestem człowiekiem bardzo moralnym – zapewnił go stary łajdak z żartobliwą powagą, gładząc nagie biodro rozłożonej kusząco na drugiej poręczy fotela kształtnej czarnulki ze ślicznymi dołeczkami w buzi. Uśmiechnął się do Nately'ego sarkastycznie, siedząc między dwiema nagimi dziewczynami i obejmując je władczym gestem w aurze samozadowolenia i wyświechtanego splendoru.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział Nately z urazą, starając się uparcie widzieć starego w oderwaniu od dziewczyn. – Po prostu nie mogę w to uwierzyć.

– Jest to najszczersza prawda. Kiedy Niemcy wkraczali do miasta, tańczyłem na ulicach jak młodziutka balerina i o mało nie zerwałem sobie płuc wykrzykując: Heil Hitler! Powiewałem nawet małą hitlerowską chorągiewką, którą wyrwałem ślicznej małej dziewczynce, kiedy jej matka odwróciła się na chwilę. Gdy Niemcy opuścili miasto, pospieszyłem witać Amerykanów z butelką doskonałego koniaku i koszykiem kwiatów. Koniak był oczywiście dla mnie, a kwiaty dla naszych wyzwolicieli. W pierwszym samochodzie jechał bardzo sztywny, nadęty stary major i trafiłem go prosto w oko czerwoną różą. Wspaniały rzut! Trzeba było widzieć, jak podskoczył.

Nately jęknął i zerwał się zdumiony na równe nogi, czując, że krew odpływa mu z twarzy.

– Major… de Coverley! – krzyknął.

– Zna go pan? – spytał stary uradowany. – Co za czarujący zbieg okoliczności!

Nately był tak oszołomiony, że go nie słyszał.

– Więc to pan zranił majora… de Coverley! – zawołał przerażony i oburzony. – Jak pan mógł zrobić coś podobnego? Piekielny staruch zachował niezmącony spokój.

– Jak mogłem tego nie zrobić, chciał pan spytać. Trzeba było zobaczyć tego zarozumiałego starego nudziarza, jak siedział w aucie godnie niczym sam Wszechmogący, z tą swoją wielką, surową głową i głupią, uroczystą miną. Niezwykle kuszący cel! Trafiłem go w oko różą American Beauty. Uznałem, że będzie najodpowiedniejsza. Nie sądzi pan?

– To było okropne, co pan zrobił! – krzyknął Nately z wyrzutem. – To wstrętny, zbrodniczy postępek! Major… de Coverley jest oficerem naszej eskadry!

– Naprawdę? – droczył się z nim niepoprawny staruch szczypiąc swój ostry podbródek z udaną skruchą. – W takim razie musi mi pan przyznać, że jestem bezstronny. Kiedy wjeżdżali Niemcy, omal nie zasztyletowałem młodego, krzepkiego oberleutnanta gałązką szarotki.

Nately był przerażony i oszołomiony niezdolnością wstrętnego starucha do zrozumienia bezmiaru swego przestępstwa.

– Czy nie zdaje pan sobie sprawy z tego, co pan zrobił? – beształ go gwałtownie. – Major… de Coverley jest cudownym, szlachetnym człowiekiem i wszyscy go uwielbiają.

– Jest śmiesznym starym głupcem i nie ma prawa zachowywać się jak śmieszny młody głupiec. Co się z nim dzieje teraz? Nie żyje?

– Nikt nie wie. Gdzieś zniknął – odpowiedział Nately cicho, z nabożnym lękiem.

– A widzi pan? Do czego to podobne, żeby człowiek w jego wieku narażał tę resztkę życia, jaka mu pozostała, dla czegoś tak absurdalnego jak ojczyzna.

Nately natychmiast znów był gotów do walki.

– Narażanie życia dla ojczyzny nie jest absurdem – oświadczył.

– Naprawdę? – spytał stary. – A co to jest ojczyzna? Ojczyzna jest to kawałek ziemi otoczony ze wszystkich stron granicami, zazwyczaj nienaturalnymi. Anglicy umierają za Anglię, Amerykanie za Amerykę, Niemcy za Niemcy, Rosjanie za Rosję. W tej wojnie bierze teraz udział pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt krajów. To chyba niemożliwe, żeby było aż tyle krajów, za które warto umierać?

– Jeżeli dla czegoś warto żyć, to warto za to i umrzeć-powiedział

Nately.

– A jeżeli za coś warto umrzeć, to tym bardziej warto dla tego żyć

– odpowiedział stary bluźnierca. – Wie pan, jest pan tak czystym i naiwnym młodzieńcem, że prawie mi pana żal. Ile pan ma lat? Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia sześć?

– Dziewiętnaście – odpowiedział Nately. – W styczniu skończę dwadzieścia.

– Jak pan doczeka.

Stary potrząsnął głową, przybierając na chwilę ten sam wrażliwy, zamyślony wyraz twarzy co rozdrażniona, zrzędna, stara kobieta.

– Zabiją pana, jak pan nie będzie uważać, a widzę, że pan nie będzie. Dlaczego nie pójdzie pan po rozum do głowy i nie spróbuje postępować tak jak ja? Może pan też by dożył stu siedmiu lat.

– Lepiej umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach – zadeklamował Nately wyniośle i tryumfalnie. – Myślę, że słyszał pan to powiedzenie.

– Oczywiście – uśmiechnął się znowu przewrotny starzec. – Ale obawiam się, że pan coś pomylił. Lepiej jest żyć stojąc, niż umrzeć na kolanach. Tak brzmi to powiedzenie.

– Czy jest pan pewien? – spytał Nately nagle zbity z tropu.

– Chyba w mojej wersji to ma więcej sensu.

– Nie, w mojej. Może pan spytać swoich kolegów.

Nately odwrócił się, żeby spytać kolegów, i stwierdził, że ich nie ma. Yossarian i Dunbar znikli. Stary zaniósł się pogardliwym śmiechem na widok zażenowania i zdziwienia Nately'ego, któremu twarz pociemniała ze wstydu. Zastanawiał się przez kilka sekund nie wiedząc, co począć, a potem odwrócił się na pięcie i rzucił w głąb najbliższego korytarza na poszukiwanie Yossariana i Dunbara, w nadziei, że przyjdą mu z pomocą poruszeni wiadomością o niezwykłym starciu pomiędzy staruchem a majorem… de Coverley. Wszystkie drzwi w korytarzach były pozamykane. Spod żadnych nie padało światło. Było już bardzo późno. Nately, zgnębiony, zrezygnował z dalszych poszukiwań. Uświadomił sobie, że nie pozostało mu nic innego, jak zabrać swoją ukochaną do łóżka, pieścić ją delikatnie i czule, a potem snuć wspólne plany na przyszłość; ale kiedy wrócił po nią do saloniku, okazało się, że ona też już poszła spać i jedyne, co mu pozostało, to podjąć beznadziejną dyskusję z plugawym starcem, który zresztą też wstał z fotela i z błazeńską uprzejmością przeprosił, mówiąc, że musi udać się na spoczynek, pozostawiając Nately'ego z dwiema sennymi dziewczynami, które nie umiały mu powiedzieć, gdzie jest jego ukochana, i poczłapały do łóżka po kilku bezskutecznych próbach zwrócenia na siebie jego uwagi. Zasnął sam w saloniku na krótkiej, zdezelowanej kanapie.

Nately był wrażliwym, bogatym, przystojnym chłopcem; miał ciemne włosy, ufne spojrzenie i zdrętwiały kark, kiedy wczesnym rankiem obudził się na kanapie, zastanawiając się półprzytomnie, gdzie jest. Z natury był niezmiennie uprzejmy i łagodny. Przeżył prawie dwadzieścia lat bez żadnych wstrząsów, napięć, nienawiści i nerwic, co dla Yossariana było najlepszym dowodem nienormalności. Jego dzieciństwo było przyjemne, choć zdyscyplinowane. Żył w zgodzie z braćmi i siostrami i nie pałał nienawiścią do ojca ani do matki, mimo że oboje byli dla niego bardzo dobrzy.

Nately został wychowany w pogardzie dla ludzi takich jak Aarfy, których jego matka nazywała karierowiczami, i takich jak Milo, o których jego ojciec mówił, że rozpychają się łokciami, ale nie nauczono go, jak nimi pogardzać, ponieważ nigdy nie miał okazji stykać się z takimi ludźmi. Jak daleko sięgał pamięcią, jego domy w Filadelfii, Nowym Jorku, Maine, Palm Beach, Southampton, Londynie, Deauville, Paryżu i na południu Francji zapełniały damy i dżentelmeni, wśród których nie było karierowiczów ani rozpychających się łokciami. Matka Nately'ego, pochodząca z nowoangielskich Thorntonów, była Córką Rewolucji Amerykańskiej. Ojciec Nately'ego był Skurwysynem.

– Zapamiętaj sobie – przypominała mu często matka – że nazywasz się Nately. Nie jakiś tam Yanderbilt, który zawdzięcza fortunę pospolitemu kapitanowi holownika, ani Rockefeller, którego bogactwo jest wynikiem bezwzględnych spekulacji ropą naftową, ani Reynolds czy Duke, którzy dorobili się na sprzedaży nieświadomym nabywcom produktów skażonych składnikami rakotwórczymi, i na pewno nie Astor, którego rodzina, o ile się nie mylę, do dzisiaj wynajmuje pokoje. Ty jesteś Nately, a nasza rodzina nigdy nic nie robiła, aby zdobyć pieniądze.

– Twojej matce chodzi o to, synu – wtrącił łagodnie ojciec, z właściwym sobie darem zgrabnego i zwięzłego wyjaśniania, który Nately tak podziwiał – że stare bogactwo jest lepsze niż nowe bogactwo i że ludzie, którzy niedawno się wzbogacili, zasługują na znacznie mniejszy szacunek niż ci, którzy niedawno zubożeli. Czy tak, kochanie?

Ojciec Nately'ego sypał nieustannie podobnie mądrymi i wymyślnymi radami. Był gorący i ostry niczym grzane wino i Nately bardzo go lubił, mimo że nie przepadał za grzanym winem. Kiedy wybuchła wojna, rodzina postanowiła, że Nately zgłosi się do wojska, gdyż był za młody, aby go umieścić w dyplomacji, a ojciec Nately'ego miał wiadomości z najlepszych źródeł, że w ciągu kilku tygodni, a najdalej miesięcy, Rosja padnie, a wtedy Hitler, Churchill, Roosevelt, Mussolini, Gandhi, Franco, Peron i cesarz Japonii podpiszą traktat pokojowy i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. To był pomysł ojca, żeby Nately wstąpił do lotnictwa, gdzie będzie bezpiecznie przechodzić szkolenie i jako oficer będzie miał do czynienia wyłącznie z dżentelmenami, a przez ten czas Rosjanie skapitulują i zostaną ustalone szczegóły zawieszenia broni.

Tymczasem Nately znajdował się w towarzystwie Yossariana, Dunbara i Joego Głodomora w rzymskim burdelu, zakochany boleśnie w obojętnej dziwce, z którą wreszcie przespał się rano po nocy spędzonej samotnie w saloniku, ale prawie natychmiast przerwała mu jej niepoprawna młodsza siostra, która wpadła bez pukania i zazdrośnie wskoczyła do łóżka, chcąc wziąć udział w zabawie. Dziwka Nately'ego zerwała się z gniewnym warknięciem, trzepnęła ją i za włosy wyciągnęła z łóżka. Dwunastoletnia dziewczynka przypominała Nately'emu oskubanego kurczaka albo odarte z kory młode drzewko: usiłując przedwcześnie naśladować starszych, wprawiała wszystkich w zakłopotanie swoją dziecinną figurą i stale wypędzano ją, żeby się ubrała i poszła na podwórko bawić się z innymi dziećmi. Siostry wymyślały sobie i pluły na siebie z wściekłością, podnosząc tak ogłuszający hałas, że wkrótce do pokoju zwalił się cały tłum rozbawionych gapiów. Nately, rozgoryczony, zrezygnował. Kazał się ubrać swojej dziewczynie i wziął ją na śniadanie. Młodsza sostra nie odstępowała ich ani na krok i Nately czuł się jak dumny ojciec rodziny, kiedy siedzieli godnie we trójkę w kawiarni pod gołym niebem. Ale dziwka Nately'ego była już znudzona, kiedy wrócili, i wolała pójść na ulicę z dwiema innymi dziewczynami, niż przebywać dłużej w jego towarzystwie. Nately z młodszą siostrą szli za nią pokornie w odległości kilkunastu metrów; ambitny podlotek gromadził cenne wskazówki na przyszłość, Nately zaś zagryzał się z rozpaczy i oboje posmutnieli, kiedy dziewczyny zostały zaczepione przez żołnierzy i odjechały z nimi sztabowym autem.

Nately wrócił do kawiarni i zafundował młodszej siostrze swojej dziewczyny lody czekoladowe, co poprawiło jej humor, i wrócił z nią do mieszkania, gdzie Yossarian i Dunbar siedzieli wyczerpani w saloniku wraz z ledwie żywym Joem Głodomorem, któremu nie schodził z twarzy zachwycony, zastygły, tryumfalny uśmiech, z jakim wytoczył się ze swego imponującego haremu, niczym człowiek z połamanymi gnatami. Obleśny stary zwyrodnialec z zachwytem patrzył na spękane wargi i podkrążone oczy Joego Głodomora. Powitał też serdecznie Nately'ego, mając na sobie to samo wymięte ubranie co poprzedniego wieczoru. Nately był głęboko poruszony jego niechlujnym, haniebnym wyglądem i ilekroć odwiedzał to mieszkanie, pragnął gorąco, aby ten zepsuty do szpiku kości, niemoralny staruch włożył czystą koszulę od Braci Brooks i tweedową marynarkę, ogolił się, uczesał i zapuścił wytworny siwy wąs, oszczędzając Nately'emu ukłucia wstydu za każdym razem, kiedy na niego spojrzał i przypomniał sobie ojca.

Загрузка...