39 Wieczne Miasto

Yossarian oddalił się samowolnie z jednostki w towarzystwie Mila, który w samolocie lecącym do Rzymu kręcił z wyrzutem głową i świątobliwie wydymając wargi, księżowskim tonem poinformował go, że wstyd mu za niego. Yossarian kiwnął głową. Yossarian robi z siebie dziwowisko chodząc tyłem z rewolwerem na biodrze i odmawiając udziału w dalszych lotach, powiedział Milo. Yossarian kiwnął głową. Jest to nielojalne w stosunku do eskadry i sprawia kłopot jego przełożonym. Również Mila stawia w kłopotliwej sytuacji. Yossarian znowu kiwnął głową. Ludzie zaczynają szemrać. To nie jest uczciwe ze strony Yossariana, żeby troszczyć się tylko o własne bezpieczeństwo, podczas gdy ludzie tacy jak Milo, pułkownik Cathcart, pułkownik Korn i były starszy szeregowy Wintergreen pracują ze wszystkich sił dla zwycięstwa. Lotnicy, którzy mają siedemdziesiąt lotów bojowych, zaczynają szemrać, niezadowoleni, że muszą zaliczyć osiemdziesiąt, i grozi niebezpieczeństwo, że niektórzy z nich mogą przypiąć rewolwery i zacząć chodzić tyłem. Morale podupada i winę za to ponosi Yossarian. Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie; Yossarian zagraża tradycjom wolności i niepodległości przez to, że usiłuje z nich skorzystać.

Yossarian kiwał potakująco głową w fotelu drugiego pilota, starając się nie słuchać paplaniny Mila. Jego myśli zajmowała dziwka Nately'ego, a także Kraft i Orr, Nately i Dunbar, Kid Sampson i McWatt, i wszyscy biedni, głupi i chorzy ludzie, których spotkał we Włoszech, w Egipcie i w Afryce Północnej i o których wiedział, że są w innych częściach świata; Snowden i młodsza siostra dziwki Nately'ego też ciążyli na jego sumieniu. Pomyślał, że wie, dlaczego dziwka Nately'ego obarcza go odpowiedzialnością za śmierć Nately'ego i chce go zabić. A właściwie dlaczego nie? Świat jest dziełem ludzi, więc ona i wszyscy młodsi mają prawo winić jego i wszystkich starszych za każdą przeciwną naturze tragedię, jaka na nich spada; podobnie zresztą jak ona, mimo swego nieszczęścia, jest poniekąd odpowiedzialna za wszystkie spowodowane przez ludzi nieszczęścia, jakie spadają na jej młodszą siostrę i wszystkie inne młodsze od niej dzieci. Należy coś z tym w końcu zrobić. Każda ofiara jest winowajcą, każdy winowajca jest ofiarą i ktoś musi wreszcie kiedyś zbuntować się i spróbować rozerwać ten zasrany łańcuch dziedziczonych zwyczajów zagrażający wszystkim ludziom. W niektórych częściach Afryki dorośli handlarze niewolników nadal porywają małych chłopców i sprzedają ludziom, którzy ich patroszą i zjadają. Yossarian zdumiewał się, że dzieci mogą poddawać się tak barbarzyńskim praktykom nie zdradzając najmniejszych oznak strachu lub bólu. Uważał za rzecz oczywistą, iż godzą się na to ze stoickim spokojem. Gdyby było inaczej, rozumował, zwyczaj dawno by zaginął, gdyż nie wyobrażał sobie żądzy bogactwa lub nieśmiertelności tak wielkiej, by mogła żerować na cierpieniu dzieci.

Milo wypomniał mu, że jest aspołecznym typem, i Yossarian znów skinął głową. Nie jest dobrym kolegą, mówił Milo. Yossarian kiwał głową słuchając, jak Milo mówi, że skoro nie podoba mu się sposób, w jaki pułkownik Cathcart i pułkownik Korn dowodzą grupą, to powinien pojechać do Rosji zamiast siać zamęt tutaj. Yossarian powstrzymał się od uwagi, że pułkownik Cathcart, pułkownik Korn i Milo mogą wszyscy razem pojechać do Rosji, skoro nie podoba im się sposób, w jaki on sieje zamęt. Pułkownik Cathcart i pułkownik Korn są bardzo dobrzy dla Yossariana, mówił Milo. Czyż nie dali mu medalu po ostatnim ataku na Ferrarę i nie awansowali go na kapitana? Yossarian kiwnął głową. Czyż nie karmią go i nie płacą mu co miesiąc żołdu? Yossarian znowu kiwnął głową. Milo wyraził pewność, że będą dla niego wyrozumiali, jeżeli ich przeprosi, okaże skruchę i obieca zaliczyć osiemdziesiąt lotów. Yossarian powiedział, że przemyśli to sobie, po czym wstrzymał oddech i modlił się o bezpieczne lądowanie, podczas gdy Milo wypuszczał podwozie i schodził na pas startowy. To śmieszne, do jakiego stopnia znienawidził latanie.

Po wylądowaniu przekonał się, że Rzym leży w gruzach. Lotnisko zostało zbombardowane przed ośmioma miesiącami i spychacze zepchnęły bryły białego porozbijanego kamienia w płaskie hałdy po obu stronach bramy w siatce otaczającej lotnisko. Koloseum było zdewastowaną ruiną, Łuk Konstantyna zawalił się, a mieszkanie dziwki Nately'ego było przewrócone do góry nogami. Dziewczęta znikły i została tylko stara kobieta. Szyby w mieszkaniu były powybijane. Stara, okutana w swetry i spódnice, siedziała w ciemnym szalu na głowie, z założonymi ramionami, na drewnianym stołku przy elektrycznej kuchence i gotowała wodę w pogniecionym aluminiowym garnku. Mamrotała coś sama do siebie, kiedy Yossarian wszedł, i na jego widok zaczęła zawodzić.

– Odeszły – jęknęła, zanim jeszcze zdążył spytać. Objąwszy się ramionami kiwała się żałobnie na skrzypiącym stołku. – Odeszły.

– Kto?

– Wszystkie. Wszystkie biedne młode dziewczyny.

– Dokąd?

– Przed siebie… Wyrzucili je na ulicę. Odeszły wszystkie. Wszystkie biedne młode dziewczyny.

– Kto to zrobił? Kto je wypędził?

– Źli wielcy żołnierze w białych hełmach i z pałkami. I nasi carabinieri. Przyszli z pałkami i wyrzucili je. Nie pozwolili im nawet zabrać płaszczy. Biedactwa. Wypędzili je na mróz.

– Aresztowali je?

– Wypędzili. Zwyczajnie wypędzili.

– To po co to robili, jeżeli nie chcieli ich aresztować?

– Nie wiem – załkała stara kobieta. – Nie wiem. Kto się mną zajmie? Kto się mną zajmie teraz, kiedy odeszły wszystkie te biedne młode dziewczęta? Kto się mną zajmie?

– Musiał być jakiś powód – nalegał Yossarian uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Nie mogli ot tak sobie włamać się tutaj i wszystkich wypędzić.

– Żadnego powodu – kwiliła staruszka. – Żadnego powodu.

– Jakim prawem?

– Paragraf dwudziesty drugi.

– Co? – Yossarian zdrętwiał z przerażenia i poczuł ciarki w całym ciele. – Co pani powiedziała?

– Paragraf dwudziesty drugi – powtórzyła stara potrząsając głową. – Paragraf dwudziesty drugi mówi, że mogą zrobić wszystko, czego nie możemy im zabronić.

– Co pani, u diabła, wygaduje? – wrzasnął na nią Yossarian zaskoczony i wściekły. – Skąd pani wie, że to paragraf dwudziesty drugi? Kto pani, do cholery, powiedział, że to paragraf dwudziesty drugi?

– Żołnierze z pałkami i w białych hełmach. Dziewczęta płakały i pytały: “Czy zrobiłyśmy coś złego?" Oni powiedzieli, że nie, i pałkami odepchnęli je od drzwi. “To dlaczego nas wyrzucacie?" – pytały dziewczęta. “Paragraf dwudziesty drugp- odpowiedzieli. “Jakie macie prawo?" – mówiły dziewczęta. “Paragraf dwudziesty drugi". Powtarzali w kółko: “Paragraf dwudziesty drugi i paragraf dwudziesty drugi". Co to znaczy: “Paragraf dwudziesty drugi"? Co to jest ten paragraf dwudziesty drugi?

– Więc go wam nie pokazali? – spytał Yossarian tupiąc nogą w przystępie złości i frustracji. – Nie kazaliście go sobie przeczytać?

– Nie ma obowiązku pokazywania paragrafu dwudziestego drugiego – odpowiedziała stara. – Tak mówi prawo.

– Jakie prawo?

– Paragraf dwudziesty drugi.

– Niech to diabli! – zawołał Yossarian z goryczą. – Założę się, że takiego paragrafu w ogóle nie ma. – Rozejrzał się ponuro po pokoju. – Gdzie jest stary?

– Nie ma go – odpowiedziała posępnie.

– A gdzie jest?

– Nie żyje – odpowiedziała stara trzęsąc żałobnie głową i wskazała na swoją skroń. – Coś mu tam pękło. Trup na miejscu.

– Ale to niemożliwe! – zawołał Yossarian, gotów kłócić się zawzięcie, choć oczywiście wiedział, że to prawda, wiedział, że to logiczne i musi być prawdą: staruch znowu poszedł za większością.

Yossarian odwrócił się i z ponurą twarzą obszedł całe mieszkanie, zaglądając z beznadziejną ciekawością do kolejnych pomieszczeń. Ludzie z pałkami potłukli wszystko, co było ze szklą. Zerwane zasłony i pościel zrzucono na podłogę. Krzesła, stoły i szafki leżały poprzewracane. Połamali wszystko, co tylko się dało. Zniszczenie było totalne. Najdziksi wandale nie potrafiliby tego zrobić lepiej. Wszystkie szyby zostały wybite i ciemności wlewały się do wszystkich pokojów atramentowymi obłokami przez zdemolowane okna. Yossarian wyobrażał sobie ciężkie, miażdżące kroki wielkich żandarmów w białych hełmach. Wyobrażał sobie entuzjazm i złośliwą uciechę, z jaką czynili swoje dzieło zniszczenia, oraz ich świętoszkowate, bezlitosne poczucie słuszności i oddania sprawie. Wszystkie biedne młode dziewczyny odeszły. Odeszli wszyscy z wyjątkiem zapłakanej, okutanej w szarobure swetry i czarny szal starej kobiety, która niedługo także odejdzie.

– Odeszli – zaczęła zawodzić, kiedy Yossarian wrócił, nie dając mu dojść do słowa. – Kto się mną teraz zajmie?

Yossarian zignorował pytanie.

– A co z dziewczyną Nately'ego? – spyta}. – Czy są od niej jakieś wiadomości?

– Odeszła.

– Wiem, że odeszła, ale może są od niej jakieś wiadomości? Czy ktoś wie, gdzie ona teraz jest?

– Odeszła.

– A jej młodsza siostra? Co się z nią stało?

– Odeszła – powiedziała stara nie zmieniając tonu.

– Czy pani rozumie, co ja mówię? – spytał Yossarian ostro, wpatrując się jej w oczy, aby sprawdzić, czy jest przytomna. – Co się stało z tą małą dziewczynką? – podniósł głos.

– Odeszła, odeszła – odpowiedziała stara opryskliwie, zirytowana jego uporem, a jej zawodzenie stało się głośniejsze. – Wyrzucili ją razem z innymi, wypędzili na ulicę. Nie pozwolili jej nawet zabrać płaszcza.

– Dokąd poszła?

– Nie wiem. Nie wiem.

– Kto się nią teraz zajmie?

– A kto się mną teraz zajmie?

– Ona przecież nikogo tu nie zna, prawda?

– Kto się mną teraz zajmie?

Yossarian położył starej na kolanach pieniądze – aż dziwne, ile krzywd starano się naprawiać dając pieniądze – i wyszedł z mieszkania, przez całe schody przeklinając wściekle paragraf 22, chociaż wiedział, że nic takiego nie istnieje. Paragraf 22 nie istniał, był o tym przekonany, ale jakie to miało znaczenie? Liczyło się to, iż wszyscy myśleli, że on istnieje, i to było znacznie gorsze, gdyż nie miało się przedmiotu ani tekstu, który można by wyśmiać, odrzucić, oskarżyć, skrytykować, zaatakować, poprawić, znienawidzić, obrzucić wyzwiskami, opluć, podrzeć na strzępy, stratować lub spalić.

Na dworze było zimno i ciemno; lepka, pozbawiona smaku mgła wisiała w powietrzu ściekając kroplami po dużych, szorstkich kamiennych blokach domów i piedestałach posągów. Yossarian pośpiesznie wrócił do Mila i odwołał wszystko, co mówił. Powiedział, że przeprasza, i wiedząc, że kłamie, obiecał latać tyle razy, ile mu każe pułkownik Cathcart, jeżeli tylko Milo użyje swoich wpływów w Rzymie i pomoże mu odnaleźć młodszą siostrę dziwki Nately'ego.

– Ona ma tylko dwanaście lat i jest dziewicą – tłumaczył Milowi gorączkowo. – Chcę ją odnaleźć, zanim będzie za późno.

Milo zareagował na jego żądanie wyrozumiałym uśmiechem.

– Mam taką dwunastoletnią dziewicę, jakiej szukasz – oświadczył tryumfalnie. – Ma naprawdę niecałe trzydzieści cztery lata, ale była wychowywana przez bardzo surowych rodziców na ubogiej w białko diecie i zaczęła sypiać z mężczyznami dopiero w wieku…

– Milo, ja mówię o małej dziewczynce! – przerwał mu Yossarian z rozpaczliwą niecierpliwością. – Nie rozumiesz tego? Ja nie chcę z nią spać. Chcę jej pomóc. Masz przecież córki. To jeszcze dziecko i jest sama jak palec w mieście, gdzie nie ma nikogo, kto by się nią zaopiekował. Nie chcę, żeby ją skrzywdzono. Czy rozumiesz, co ja mówię?

Milo rozumiał i był głęboko wzruszony.

– Yossarian, jestem z ciebie dumny – zawołał z niekłamanym uczuciem. – Naprawdę. Nie wiesz nawet, jak się cieszę, że istnieje dla ciebie nie tylko seks, że masz zasady. Rzeczywiście mam córki i doskonale cię rozumiem. Nie martw się. Znajdziemy tę dziewczynkę. Chodź ze mną i odszukamy ją, choćbyśmy mieli przewrócić całe miasto do góry nogami. Jedziemy.

Yossarian popędził autem sztabowym Mila z literami “M i M" do komendy policji, gdzie zobaczyli się z czarniawym, niechlujnym komisarzem z wąskim, czarnym wąsikiem i w rozchełstanym mundurze, który igrał z tęgą kobietą z podwójnym podbródkiem i brodawkami, kiedy weszli do jego gabinetu, i który powitał Mila z wyrazem miłego zaskoczenia, kłaniając się i trzaskając obcasami z obrzydliwą służalczością, jakby Milo był jakimś wytwornym markizem.

– Ach, marchese Milo – oświadczył z wylewną radością, wypychając za drzwi niezadowoloną grubą kobietę, nawet na nią nie patrząc. – Dlaczego nie uprzedził mnie pan o swoim przyjeździe? Urządziłbym dla pana wielkie przyjęcie. Proszę wejść, proszę, marchese. Ostatnio prawie pan do nas nie zagląda.

Milo wiedział, że nie ma ani chwili do stracenia.

– Jak się masz, Luigi – powiedział kiwnąwszy głową tak szybko, że mógł się wydać prawie niegrzeczny. – Luigi, potrzebuję twojej pomocy. Mój przyjaciel szuka dziewczynki.

– Dziewczynki, marchese? – odezwał się Luigi drapiąc się po twarzy w zamyśleniu. -W Rzymie jest dużo dziewczynek. Amerykański oficer nie powinien mieć z tym kłopotów.

– Nie, Luigi, nie zrozumiałeś. On musi natychmiast znaleźć dwunastoletnią dziewicę.

– A, teraz rozumiem – zauważył inteligentnie Luigi – z tym może być nieco trudniej. Ale jeżeli pójdzie na dworzec autobusowy, gdzie przyjeżdżają dziewczyny ze wsi w poszukiwaniu pracy…

– Nadal nie rozumiesz, Luigi – przerwa! Milo z tak jawnym zniecierpliwieniem, że komisarz poczerwieniał, wyprężył się na baczność i w popłochu zaczął zapinać mundur. – Ta dziewczynka jest przyjaciółką, starą przyjaciółką rodziny, i chcemy jej pomóc. To jeszcze dziecko. Jest sama jak palec gdzieś tu w mieście i musimy ją odnaleźć, zanim ktoś zrobi jej krzywdę. Rozumiesz teraz? Luigi, to jest dla mnie bardzo ważne. Mam córkę w tym samym wieku co ta dziewczynka i najważniejszą sprawą na świecie jest teraz dla mnie uratowanie tego biednego dziecka, zanim będzie za późno. Pomożesz nam?

– Si, marchese, teraz rozumiem i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ją odnaleźć. Niestety dziś wieczorem prawie nie mam ludzi. Dzisiaj wszyscy zajęci są zwalczaniem nielegalnego handlu tytoniem.

– Nielegalny tytoń? – spytał Milo.

– Milo – bąknął cichp Yossarian z rozpaczą w sercu, natychmiast zrozumiawszy, że wszystko stracone.

– Si, marchese – powiedział Luigi. – Zyski z nielegalnego handlu tytoniem są tak wielkie, że szmugiel jest prawie nie do opanowania.

– I nielegalny handel tytoniem przynosi naprawdę tak wielkie zyski? – dopytywał się Milo z żywym zainteresowaniem, unosząc swoje rdzawe brwi i węsząc chciwie.

– Milo – przywoływał go Yossarian – myśl o mnie, proszę cię.

– Si, marchese – odpowiedział Luigi. – Zyski z nielegalnego tytoniu są bardzo wysokie. Ten szmugiel jest narodowym skandalem, marchese, prawdziwą hańbą naszego narodu.

– Naprawdę? – zauważył Milo z zaaferowanym uśmiechem i ruszył w stronę drzwi krokiem lunatyka.

– Milo! – ryknął Yossarian i rzucił się gorączkowo, aby mu przeciąć drogę. – Milo, musisz mi pomóc.

– Nielegalny tytoń – wyjaśnił Milo z wyrazem epileptycznego pożądania, szamocząc się rozpaczliwie. – Puść mnie. Muszę zająć się nielegalnym handlem tytoniem.

– Zostań i pomóż mi ją odszukać – błagał Yossarian. – Możesz zacząć handlować nielegalnym tytoniem od jutra.

Lecz Milo był głuchy i parł naprzód spokojnie, ale niepowstrzymanie. Pocił się, oczy płonęły mu gorączką, jak opętanemu ślepą obsesją, a z rozedrganych warg kapała ślina. Pojękiwał z lekka, jakby odczuwał daleki, niewyraźny ból, i powtarzał w kółko: “Nielegalny tytoń, nielegalny tytoń". Yossarian przekonał się wreszcie, że wszelkie próby przekonywania go są beznadziejne, i zrezygnowany ustąpił mu z drogi. Mila jakby wywiało. Komisarz policji z powrotem rozpiął mundur i spojrzał na Yossariana z pogardą.

– Czego pan tu szuka? – spytał zimno. – Chce pan, żebym pana aresztował?

Yossarian opuścił pokój i zszedł po schodach na ciemną jak grób ulicę, mijając w hallu przysadzistą kobietę z brodawkami i podwójnym podbródkiem, która już szła z powrotem. Milo znikł bez śladu. W żadnym oknie nie paliło się światło. Bezludny chodnik prowadził stromo pod górę przez kilka przecznic. Widział blask szerokiej alei za szczytem długiego, brukowanego kocimi łbami wzniesienia. Komisariat policji mieścił się prawie na samym dole; żółte żarówki nad wejściem migały w wilgotnym powietrzu jak mokre pochodnie. Siąpił zimny, drobny deszcz. Yossarian wolno ruszył pod górę. Po chwili doszedł do przytulnej, zacisznej, zapraszającej restauracji z czerwonymi pluszowymi kotarami w oknach i niebieskim neonowym napisem następującej treści: “Restauracja Tony'ego. Doskonałe jedzenie i napoje. Wstęp wzbroniony". Słowa niebieskiego neonu zdziwiły go nieco, ale tylko na chwilę. Nie było rzeczy tak nieprawdopodobnej, żeby wydawała się niemożliwa w tej dziwnej, zwichrowanej scenerii. Szczyty budynków uciekały na ukos w niesamowitej, surrealistycznej perspektywie i cała ulica sprawiała wrażenie przekrzywionej. Yossarian otulił się ciaśniej swoim ciepłym wełnianym płaszczem i postawił kołnierz. Noc przejmowała chłodem. Z mroku wyłonił się bosy chłopiec w cienkiej koszuli i cienkich, postrzępionych spodniach. Miał czarne włosy i potrzebował butów, skarpet i fryzjera. Jego schorowana twarz była smutna i blada. Jego stopy wydawały okropne, miękkie, plaskające dźwięki w kałużach na mokrym chodniku i Yossarian poczuł tak gwałtowną litość dla jego nędzy, że miał ochotę zmiażdżyć pięścią tę bladą, smutną, schorowaną twarz i wykreślić go z grona żyjących, gdyż przypominał mu o wszystkich bladych, smutnych i zabiedzonych włoskich dzieciach, które tej nocy potrzebowały butów, skarpet i fryzjera. Przypominał Yossarianowi o kalekach, o głodnych i zmarzniętych mężczyznach i kobietach, i o wszystkich tych otępiałych, biernych, pełnych poświęcenia matkach, z nieruchomym wzrokiem karmiących tej nocy dzieci na dworze, z zimnymi, zwierzęcymi wymionami obnażonymi bez czucia na ten przenikliwy deszcz. Krowy. Jak na zawołanie minęła go karmiąca matka z dzieckiem zawiniętym w czarne łachmany i Yossarian miał ochotę ją również uderzyć, gdyż przypominała mu o bosym chłopcu w cienkiej koszuli i w cienkich, postrzępionych spodniach i o całej drżącej, ciemnej biedocie tego świat;.!, który nigdy jeszcze nie zapewnił dość ciepła, żywności i sprawiedliwości swoim mieszkańcom, poza garstką ludzi przemyślnych i pozbawionych skrupułów. Co za cholerny świat! Zastanawiał się, ile ludzi jest pozbawionych środków do życia tej nocy nawet w jego zamożnym kraju, ile domów jest ruderami, ilu mężów pijanych i żon pobitych, ile dzieci jest dręczonych, wyzyskiwanych lub porzuconych. Ile rodzin głoduje nie mogąc sobie pozwolić na kupno żywności? Ile serc jest złamanych? Ile samobójstw zdarzy się tej właśnie nocy, ile ludzi zwariuje? Ile karaluchów i kamieniczników będzie tryumfować? Ilu zwycięzców przegrywa, ile sukcesów jest klęskami, ilu bogaczy biedakami? Ilu cwaniaków jest głupcami? Ile szczęśliwych zakończeń jest nieszczęśliwymi zakończeniami? Ilu prawych ludzi jest kłamcami, ilu odważnych tchórzami, ilu wiernych zdrajcami, ilu świętych było grzesznikami, ile ludzi obdarzonych zaufaniem zaprzedało duszę szubrawcom za parę groszy, ilu w ogóle nigdy nie miało duszy? Ile prostych dróg jest krętymi ścieżkami? Ile najlepszych rodzin jest najgorszymi rodzinami i ile zacnych ludzi jest niecnymi ludźmi? Gdyby tak dodać ich wszystkich, a potem odjąć, zostałyby może same dzieci i może jeszcze Albert Einstein, i gdzieś tam jakiś stary skrzypek albo rzeźbiarz. Yossarian szedł pogrążony w samotnym bólu, czując się wyobcowany i nie potrafiąc uwolnić się od dręczącego obrazu bosego chłopca z chorą twarzą, a kiedy skręcił w boczną uliczkę, od razu natknął się na alianckiego żołnierza, młodego porucznika o drobnej, bladej, chłopięcej twarzy, rzucającego się w konwulsjach. Sześciu innych żołnierzy z różnych krajów zmagało się z różnymi częściami jego ciała, usiłując mu pomóc i utrzymać go nieruchomo. Żołnierz wył i jęczał niezrozumiale przez zaciśnięte zęby, przewracając oczami.

– Uważajcie, żeby nie odgryzł sobie języka – rzucił bystro niski sierżant stojący obok Yossariana i siódmy żołnierz rzucił się w wir ciał, aby mocować się z twarzą chorego porucznika. Wreszcie zapaśnicy zwyciężyli i teraz spoglądali na siebie niepewnie, gdyż z chwilą unieruchomienia młodszego porucznika nie wiedzieli, co z nim robić dalej. Spazm kretyńskiej paniki przebiegał z jednej nabrzmiałej z wysiłku brutalnej twarzy na drugą.

– Podnieście go i połóżcie na masce samochodu – powiedział przeciągle kapral za plecami Yossariana. Wyglądało to na sensowną radę, więc siedmiu ludzi podniosło młodego porucznika i rozciągnęło go ostrożnie na masce zaparkowanego obok samochodu, nadal przytrzymując różne wyrywające się części jego ciała. Kiedy mieli go już rozciągniętego na masce samochodu, znowu popatrzyli na siebie niepewnie, bo znowu nie wiedzieli, co z nim robić dalej. – Zdejmijcie go z maski tego samochodu i połóżcie go na ziemi – przeciągnął ten sam kapral za Yossarianem. To również wyglądało na sensowną radę i zaczęli go przenosić na chodnik, ale zanim zdołali to zrobić, podjechał błyskający czerwonym reflektorem jeep z dwoma żandarmami na przednim siedzeniu.

– Co się tu dzieje? – krzyknął kierowca.

– On ma konwulsje – odpowiedział jeden z ludzi walczących z jedną z kończyn młodego porucznika. – Trzymamy go.

– To dobrze. Jest zatrzymany.

– Co mamy z nim zrobić?

– Trzymajcie go dalej! – krzyknął żandarm wybuchając ochrypłym śmiechem ze swego dowcipu i odjechał.

Yossarian, przypomniawszy sobie, że nie ma przepustki, ominął roztropnie dziwną grupę i ruszył na stłumiony dźwięk głosów dobiegający z mrocznych ciemności w oddali. Szeroki schlapany deszczem bulwar oświetlały niesamowitym, migotliwym blaskiem rzadko rozstawione, niskie, spiralnie skręcone latarnie w aureolach brudnobrązowej mgły. Z okna nad głową usłyszał żałosny głos błagający: “Nie, nie. Bardzo proszę". Minęła go przygnębiona młoda kobieta w czarnym płaszczu deszczowym, z opuszczoną głową i masą czarnych włosów na twarzy. Nieco dalej, przed Ministerstwem Spraw Publicznych, pijany młody żołnierz przypierał do żłobkowanej korynckiej kolumny pijaną damę, podczas gdy trzej jego pijani towarzysze broni obserwowali ich siedząc opodal na stopniach, każdy z butelką wina między nogami.

– Nie, nie. Proszę – prosiła pijana dama. – Chcę już iść do domu. Bardzo proszę. – Jeden z trzech siedzących zaklął wyzywająco i cisnął w Yossariana butelką, kiedy ten się obejrzał. Butelka roztrzaskała się daleko z głuchym, krótkim hukiem nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Yossarian szedł dalej z rękami w kieszeniach tym samym niespiesznym, obojętnym krokiem. Słyszał, jak pijany żołnierz nalega uparcie:

– Nie wygłupiaj się, mała. Teraz moja kolej.

– Nie, nie – błagała pijana dama. – Bardzo proszę.

Za następnym rogiem, gdzieś głęboko w gęstym, nieprzeniknionym mroku wąskiej, krętej bocznej uliczki usłyszał tajemniczy, niewątpliwy odgłos odgarniania śniegu. Rytmiczne, pracowite, brzemienne wspomnieniami skrobanie metalowej szufli po betonie zjeżyło mu włosy na głowie, kiedy przekraczał złowróżbną uliczkę, przyśpieszył więc kroku, dopóki mrożący krew w żyłach, absurdalny dźwięk nie ucichł w oddali. Teraz już wiedział, gdzie jest; idąc prosto, wkrótce dojdzie do wyschniętej fontanny pośrodku bulwaru i do apartamentu dla oficerów o siedem przecznic dalej. Nagle widmowe ciemności przed nim rozdarł charczący, nieludzki odgłos. Żarówka narożnej latarni przepaliła się zatapiając pół ulicy ponurym mrokiem i przekrzywiając całą perspektywę. Po przeciwnej stronie skrzyżowania jakiś przechodzień okładał laską psa, jak człowiek bijący batem konia ze snu Raskolnikowa. Yossarian na próżno starał się nie widzieć i nie słyszeć. Pies skomlił i piszczał w zwierzęcej, bezrozumnej histerii; uwiązany na grubej lince wił się i pełzał na brzuchu nie usiłując się bronić, a mężczyzna mimo to walił go i walił swoją grubą, płaską laską. Przyglądała się temu gromadka gapiów. Jakaś przysadzista kobieta wystąpiła i poprosiła mężczyznę, żeby przestał.

– Pilnuj swego nosa – odburknął zamierzając się laską, jakby ją też chciał uderzyć, i kobieta wycofała się wstydliwie, zgnębiona i upokorzona. Yossarian przyśpieszył kroku, prawie biegł, aby uciec z tego miejsca. Noc była pełna okropności i wydawało mu się, że wie, co musiał czuć Chrystus idąc przez świat, jak psychiatra przez oddział pełen wariatów, jak ofiara przez więzienie pełne złodziei. Jaką ulgą musiało dla niego być spotkanie z trędowatym! Na następnym rogu mężczyzna bił brutalnie małego chłopca pośród nieruchomego tłumu dorosłych widzów, z których nikt nie usiłował interweniować. Yossarian aż cofnął się pod wpływem przyprawiającego o mdłości wspomnienia. Był pewien, że już kiedyś widział tę samą okropną scenę. Deja vu? Złowieszczy zbieg okoliczności wstrząsnął nim, przejmując go zwątpieniem i lękiem. Była to ta sama scena, jaką widział przy poprzedniej przecznicy, chociaż różniła się od niej pod każdym względem. Cóż to się dzieje, u licha? Czy wystąpi przysadzista kobieta i poprosi mężczyznę, żeby przestał? Czy on zamierzy się na nią, a ona się wycofa? Nikt się nie ruszył. Dzieciak zawodził na jednej nucie półprzytomny z bólu. Mężczyzna przewracał go silnymi, głośno rozlegającymi się uderzeniami otwartą dłonią w głowę, a potem podrywał go na nogi, by go znowu powalić. Nikt z posępnego, zastraszonego tłumu nie był na tyle przejęty widokiem ogłuszonego, bitego chłopca, aby się wtrącić. Dziecko miało nie więcej niż dziewięć lat. Jakaś niechlujna kobieta płakała cicho w brudną ścierkę. Chłopiec był wycieńczony i powinien był iść do fryzjera. Jasnoczerwona krew ściekała z obu jego uszu. Yossarian przeszedł czym prędzej na drugą stronę szerokiej alei, żeby uciec od tego przyprawiającego o mdłości widoku, i stwierdził, że kroczy po ludzkich zębach zaścielających mokry, połyskliwy chodnik obok bryzgów krwi, która nie zastygła, gdyż ciężkie krople deszczu przeorywały ją jak ostre paznokcie. Wszędzie było pełno zębów trzonowych i połamanych siekaczy. Yossarian na palcach ominął groteskowe szczątki i zbliżył się do bramy, w której zapłakany żołnierz trzymając przy ustach zakrwawioną chustkę chwiał się podtrzymywany przez dwóch innych żołnierzy, oczekujących z ponurą niecierpliwością na wojskową karetkę, która wreszcie nadjechała ze szczękiem, z zapalonymi bursztynowymi światłami przeciwmgłowymi i minęła ich zwabiona awanturą na następnym skrzyżowaniu między samotnym włoskim cywilem z książkami a gromadą policjantów uzbrojonych w chwyty judo i pałki. Wrzeszczący i wyrywający się cywil był brunetem z twarzą białą ze strachu jak mąka. Jego oczy pulsowały w gorączkowej rozpaczy, trzepocząc jak skrzydła nietoperza, kiedy liczni potężni policjanci chwycili go za ręce i nogi i unieśli w górę.

– Ratunku! – wrzeszczał przenikliwie, z gardłem ściśniętym emocją, kiedy policjanci nieśli go do otwartych drzwiczek karetki. – Policja! Ratunku! Policja! – Drzwiczki zamknięto i zaryglowano i karetka odjechała. Była jakaś nieśmieszna ironia w żałosnej panice tego człowieka, wzywającego na pomoc policję, kiedy wokół niego pełno było policjantów. Yossarian uśmiechnął się krzywo na myśl o tym daremnym i humorystycznym wołaniu o pomoc, aż nagle uświadomił sobie, że okrzyk był dwuznaczny, że mogło to nie być wzywanie policji, lecz bohaterskie ostrzeżenie skazanego przyjaciela, skierowane znad grobu do każdego, kto nie jest policjantem z pałką, pistoletem i tłumem innych policjantów, którzy go poprą. Ten człowiek krzyczał: “Ratunku! Policja!" – chcąc może uprzedzić o niebezpieczeństwie. Na myśl o tym Yossarian przekradł się bokiem obok policjantów i omal nie wpadł na tęgą czterdziestoletnią kobietę, która przebiegała jezdnię, jakby miała nieczyste sumienie, rzucając ukradkiem mściwe spojrzenia w stronę osiemdziesięcioletniej staruszki ze spuchniętymi, zabandażowanymi kostkami, kuśtykającej za nią w beznadziejnej pogoni. Stara kobieta dreptała nie mogąc złapać tchu i mrucząc coś do siebie w rozterce i podnieceniu. Nie mogło być wątpliwości co do charakteru tej sceny; był to pościg. Tryumfująca pierwsza kobieta osiągnęła środek szerokiej alei, zanim ta druga dotarła do krawężnika. Nieprzyjemny, zadowolony uśmieszek, z jakim oglądała się na zasapaną staruszkę, zdradzał złośliwą uciechę i lęk zarazem. Yossarian wiedział, że mógłby pomóc znajdującej się w opałach staruszce, gdyby ta tylko krzyknęła, mógł skoczyć i zatrzymać przysadzistą pierwszą kobietę, póki nie nadejdzie tłum policjantów, gdyby tylko ta druga kobieta dała mu pretekst wołaniem o pomoc. Staruszka jednak przeszła nie widząc go nawet, mamrocząc coś w straszliwym, tragicznym napadzie gniewu, i wkrótce pierwsza kobieta znikła w gęstniejących warstwach ciemności, a staruszka stanęła bezradnie na środku jezdni i zdezorientowana, samotna nie wiedziała, co ze sobą począć. Yossarian oderwał od niej wzrok i uciekł pełen wstydu, że nie zrobił nic, aby jej pomóc. Rzucając za siebie ukradkowe spojrzenia winowajcy, umykał w poczuciu klęski, z obawą, że stara może teraz zacząć ścigać jego, i z wdzięcznością myślał o dającym schronienie dżdżystym, płynnym, nieprzeniknionym, prawie gęstym mroku. Bandy… bandy policjantów – wszystko może prócz Anglii było w rękach band, band, band. Wszędzie panoszyły się bandy pałkarzy.

Kołnierz i ramiona płaszcza Yossarian miał zupełnie przemoczone. Skarpetki miał wilgotne i zimne. Kolejna latarnia nie paliła się, klosz był rozbity. Budynki i jakieś nieokreślone kształty przepływały obok niego bezdźwięcznie, niby unoszone niezmiennie na powierzchni cuchnącej, ponadczasowej rzeki. Minął go wysoki zakonnik z twarzą ukrytą całkowicie pod szorstkim, szarym kapturem, zasłaniającym nawet oczy. Z tyłu usłyszał kroki człapiące po kałużach i przestraszył się, że będzie to znowu bose dziecko. Otarł się o wychudłego, truposzowatego, smętnego mężczyznę w czarnym nieprzemakalnym płaszczu, z gwiaździstą blizną na policzku i lśniącym zniekształconym wgłębieniem wielkości jajka na skroni. Zmaterializowała się młoda kobieta w człapiących słomianych sandałach, z całą twarzą zeszpeconą ohydną różowo-białą oparzeliną, zaczynającą się od szyi i przechodzącą krwistą, pofałdowaną masą przez oba policzki aż na czoło. Yossarian nie mógł na to patrzeć i zadrżał. Nikt jej nigdy nie będzie kochał. Czuł się podle; zapragnął położyć się z jakąś dziewczyną, którą mógłby kochać, która by go ukoiła, podnieciła i utuliła do snu. Na Pianosie czekała na niego banda pałkarzy. Dziewczyny rozpędzono. Hrabina i jej synowa już mu nie wystarczały; był już za stary na rozrywki, szkoda mu było czasu. Lucjana znikła, może już umarła, a jeżeli nie, to wkrótce umrze. Gdzieś się podziała piersiasta dziwa Aarfy'ego ze swoją sprośną kameą, a siostra Duckett wstydziła się go, ponieważ odmawiał udziału w dalszych akcjach bojowych, co groziło skandalem. Jedyną znaną mu w pobliżu dziewczyną była nieładna pokojówka z apartamentów oficerskich, z którą nikt nigdy nie spał. Na imię miała Michaela, ale lotnicy słodkimi, pieszczotliwymi głosami obrzucali ją najgorszymi wyzwiskami, a ona chichotała z dziecięcą radością, gdyż nie rozumiała angielskiego i myślała, że prawią jej komplementy i puszczają dobroduszne żarciki. Była zachwycona i oczarowana wszystkimi ich szalonymi wyczynami, których bywała świadkiem. Była zadowoloną z życia, prostoduszną, zapracowaną dziewczyną, nie umiała czytać i z trudem tylko potrafiła się podpisać. Miała proste włosy koloru przegniłej słomy, żółtawą skórę, oczy krótkowidza i nikt z lotników nigdy z nią nie spał, ponieważ nikt nie miał na nią ochoty, nikt z wyjątkiem Aarfy'ego, który ją zgwałcił raz tego właśnie wieczoru i potem trzymał ją w szafie na ubrania, zatykając jej dłonią usta, prawie przez dwie godziny, aż syreny ogłosiły godzinę policyjną i dziewczyna nie mogła już wyjść z domu.

Wtedy wyrzucił ją przez okno. Jej trup wciąż jeszcze leżał na chodniku, kiedy nadszedł Yossarian i grzecznie utorował sobie drogę przez krąg uroczystych sąsiadów z bladymi latarkami, którzy rozstępowali się przed nim obrzucając go pełnymi nienawiści spojrzeniami i wskazując z goryczą okna na drugim piętrze w swoich poufnych, ponurych, oskarżycielskich rozmowach. Yossarianowi serce podskoczyło ze strachu i przerażenia na żałosny, złowieszczy i krwawy widok zmiażdżonego ciała. Dał nura do hallu i wbiegł po schodach do mieszkania, gdzie ujrzał Aarfy'ego, który przechadzał się nerwowo z nadętym, nieco niepewnym uśmiechem. Aarfy był jakby nieswój, kiedy obracając w palcach fajkę zapewniał Yossariana, że wszystko będzie w porządku. Nie ma się czym przejmować.

– Zgwałciłem ją tylko raz – wyjaśnił. Yossarian był wstrząśnięty.

– Przecież ty ją zabiłeś, Aarfy! Zabiłeś ją!

– Musiałem to zrobić, po tym jak ją zgwałciłem – odpowiedział Aarfy z wyższością. – Nie mogłem przecież pozwolić, żeby nas obgadywała, prawda?

– Ale dlaczego jej w ogóle dotykałeś, ty głupi bydlaku? – zawołał Yossarian. – Dlaczego, jak potrzebowałeś dziewczyny, nie wziąłeś sobie jakiejś z ulicy? Miasto roi się od prostytutek.

– O, co to, to nie… – pochwalił się Aarfy. – Nigdy w życiu nie płaciłem za te rzeczy.

– Aarfy, czyś ty oszalał? – Yossarian prawie nie mógł wydobyć słowa. – Zabiłeś dziewczynę. Wsadzą cię do więzienia!

– E, nie – odpowiedział Aarfy z wymuszonym uśmiechem. – Nie wsadzą starego, poczciwego Aarfy'ego do więzienia. Nie za zabicie tej dziewczyny.

– Wyrzuciłeś ją przez okno. Leży na ulicy.

– Nie ma prawa tam leżeć – odpowiedział Aarfy. – Jest już po godzinie policyjnej.

– Idioto! Czy ty nie rozumiesz, co zrobiłeś? – Yossarian miał chęć chwycić Aarfy'ego za tłuste, miękkie jak gąsienice ramiona i potrząsać nim tak długo, aż coś zrozumie. – Zamordowałeś człowieka. Wsadzą cię do więzienia. Mogą cię nawet powiesić!

– E, wątpię, żeby to zrobili – odpowiedział Aarfy z dobrodusznym chichotem, mimo narastających oznak zdenerwowania. W roztargnieniu rozsypywał okruchy tytoniu, obracając w krótkich paluchach główkę fajki. – Nie, mój drogi. Nie zrobią tego staremu, poczciwemu Aarfy'emu. – Znowu zachichotał. – To była tylko służąca. Wątpię, żeby zrobili zbyt wiele szumu o jedną biedną włoską służącą, kiedy codziennie giną tysiące ludzi. Nie myślisz?

– Posłuchaj! – zawołał Yossarian prawie z radością. Nastawił uszu i patrzył, jak Aarfy'emu krew odpływa z twarzy, gdy usłyszał w oddali zawodzenie syreny. Była to syrena policyjna, która przerosła prawie natychmiast w wyjącą, przeraźliwą, napastliwą kakofonię przytłaczającego dźwięku, jaki wdzierał się do ich pokoju ze wszystkich stron naraz. – Aarfy, jadą po ciebie – powiedział przekrzykując hałas i poczuł nagły przypływ litości. – Przyjadą cię aresztować, rozumiesz? Nie możesz bezkarnie odebrać życia drugiemu człowiekowi, nawet jeżeli to jest tylko biedna służąca. Czy nie potrafisz tego zrozumieć?

– E, nie – upierał się Aarfy z niepewnym uśmiechem. – Oni jadą nie po mnie. Nie po starego, poczciwego Aarfy'ego.

Nagle pobladł. Osunął się na krzesło drżąc w otępieniu, a bezwładne, sflaczałe ręce trzęsły mu się na kolanach. Samochody zarzucając zatrzymały się przed domem. Reflektory natychmiast zaświeciły prosto w okna. Trzasnęły drzwiczki aut, rozległy się policyjne gwizdki i szorstkie, podniesione głosy. Aarfy zzieleniał. Potrząsał machinalnie głową z dziwnym, zastygłym uśmiechem, powtarzając monotonnie słabym, bezbarwnym głosem, że oni przyjechali nie po niego, nie po starego, poczciwego Aarfy'ego, nie, mój drogi, usiłując przekonać siebie samego, że to prawda, nawet wtedy, gdy ciężkie kroki zatupotały po schodach i na ich podeście, nawet gdy pięści czterokrotnie załomotały w drzwi z ogłuszającą, nieubłaganą siłą. Potem drzwi stanęły otworem i dwaj wielcy, twardzi, zwaliści żandarmi ze stalowymi oczami i kamiennymi, nie znającymi uśmiechu szczękami weszli, szybko przemierzyli pokój i aresztowali Yossariana.

Aresztowali Yossariana za przebywanie w Rzymie bez przepustki.

Przeprosili Aarfy'ego za najście i wzięli Yossariana między siebie, chwytając go pod pachy palcami twardymi jak stalowe kajdanki. Przez całą drogę na dół nie odezwali się do niego ani słowem. Dwaj inni wielcy żandarmi z pałkami i w białych hełmach czekali na dole przy zamkniętym samochodzie. Yossariana posadzono na tylnym siedzeniu i auto ruszyło z rykiem, torując sobie drogę przez deszcz i brudną mgłę do posterunku. Tam żandarmi zamknęli go na noc w celi z czterema kamiennymi ścianami. O świcie dali mu wiadro zastępujące latrynę i zawieźli go na lotnisko, gdzie dwaj następni ogromni żandarmi z pałkami i w białych hełmach czekali przy samolocie transportowym, który już rozgrzewał swoje silniki, kiedy podjechali, a na walcowatych, zielonych pokrywach silników drżały kropelki skroplonej pary. Żandarmi nie odzywali się także do siebie nawzajem. Nawet nie skinęli sobie głowami. Samolot leciał na Pianosę. Następni dwaj milczący żandarmi czekali na lotnisku. Było ich teraz ośmiu i wszyscy z regulaminową precyzją i dyscypliną bez słowa zapełnili dwa samochody i pojechali z pomrukiem opon, mijając cztery obozy eskadr, do budynku sztabu grupy, gdzie jeszcze dwóch żandarmów czekało na parkingu. Okrążony całą dziesiątką wysokich, silnych, zdecydowanych, milczących ludzi Yossarian ruszył do wejścia. Ich kroki chrzęściły głośno zgodnym rytmem na wysypanej żużlem ścieżce. Miał uczucie, że idą coraz szybciej. Ogarnęło go przerażenie. Każdy z dziesięciu żandarmów był tak potężny, że mógł go zabić jednym uderzeniem pięści. Wystarczyło, aby ścisnęli wokół niego swoje masywne, twarde, zwaliste ramiona, a wyzionąłby ducha. Nie miałby najmniejszej szansy ratunku. Nie widział nawet, którzy z nich trzymają go pod pachy, kiedy szedł szybko między ich zwartym dwuszeregiem. Przyspieszyli kroku i miał uczucie, że leci nie dotykając stopami ziemi, gdy tak kłusowali zdecydowanym rytmem po szerokich marmurowych schodach na górę, gdzie czekało jeszcze dwóch zagadkowych żandarmów o kamiennych twarzach, aby poprowadzić ich jeszcze szybciej wzdłuż długiej galerii otaczającej ogromny hali. Ich marszowy krok głucho dudnił na kamiennej podłodze, rozbrzmiewając w pustym wnętrzu budynku jak przeraźliwy, coraz to szybszy werbel, gdy z coraz to większą szybkością i precyzją zmierzali do pokoju pułkownika Cathcarta. Gwałtowny wicher paniki gwizdał Yossarianowi w uszach, gdy go wreszcie popchnięto ku zgubie do środka, gdzie pułkownik Korn, rozparty wygodnie tyłkiem na biurku pułkownika Cathcarta, powitał go miłym uśmiechem i powiedział: – Odsyłamy was do kraju.

Загрузка...