Yossarian chodził tyłem z rewolwerem przy biodrze i odmawiał udziału w dalszych lotach. Chodził tyłem, ponieważ co chwila odwracał się, aby się upewnić, że nikt się za nim nie skrada. Najmniejszy szelest za jego plecami był ostrzeżeniem, każdy spotkany człowiek – potencjalnym mordercą. Ani na chwilę nie wypuszczał z dłoni pistoletu i nie uśmiechał się do nikogo z wyjątkiem Joego Głodomora. Oświadczył kapitanowi Piltchardowi i kapitanowi Wrenowi, że więcej nie lata. Kapitan Piltchard i kapitan Wren opuścili jego nazwisko na liście wyznaczonych do udziału w najbliższej akcji i zameldowali o tym w sztabie grupy.
Pułkownik Korn roześmiał się spokojnie.
– Co to ma, do diabła, znaczyć, że on nie chce latać? – spytał z uśmiechem, podczas gdy pułkownik Cathcart zaszył się w kąt, aby oddać się ponurym rozmyślaniom nad złowieszczym sensem nazwiska Yossariana, które znowu wypłynęło, aby mu zatruwać życie. – Dlaczego nie chce?
– Jego przyjaciel Nately zginął w tym wypadku nad Spezią. Może dlatego.
– Co on sobie wyobraża, że jest Achillesem? – Pułkownik Korn był zadowolony z pbrównania i zanotował sobie w pamięci, żeby przy najbliższej okazji powtórzyć je w obecności generała Peckema. – Musi latać i koniec. Nie ma żadnego wyboru. Wracajcie i powiedzcie mu, że jak się będzie upierał, to zameldujecie nam o wszystkim.
– Już mu to mówiliśmy, panie pułkowniku. Bez żadnego skutku.
– Co na to major Major?
– Nigdy go nie widujemy. Zdaje się, że zniknął.
– Dobrze by było jego zniknąć! – burknął pułkownik Cathcart z kąta. – Tak jak zrobili z tym Dunbarem.
– Jest wiele sposobów załatwienia tej sprawy – uspokoił go z pewną siebie miną pułkownik Korn, po czym zwrócił się do Piltcharda i Wrena: – Zacznijmy od najłagodniejszego. Wyślijcie go na kilkudniowy odpoczynek do Rzymu. Może śmierć tego faceta rzeczywiście nieco nim wstrząsnęła.
Prawdę mówiąc, Yossarian omal nie przypłacił życiem śmierci Nately'ego, bo kiedy przyniósł tę wiadomość dziwce Nately'ego w Rzymie, ta wydała rozdzierający okrzyk rozpaczy i usiłowała zasztyletować go na śmierć nożem do obierania kartofli.
– Bruto! – wyła w histerycznej furii, podczas gdy Yossarian wyłamywał jej ramię do tyłu i przekręcał stopniowo, dopóki nóż nie wypadł jej z dłoni. – Bruto! Bruto! – zaatakowała go błyskawicznie drugą ręką, rozdzierając mu policzek długimi paznokciami. Pluła mu z wściekłością w twarz.
– O co chodzi? – krzyknął czując piekący ból i oszołomienie i odepchnął ją tak, że przeleciała przez cały pokój pod przeciwległą ścianę. – Czego ty chcesz ode mnie?
Znowu rzuciła się na niego wywijając pięściami i rozbiła mu wargi do krwi potężnym ciosem, zanim zdążył złapać ją za ręce i obezwładnić. Miała dziko rozwiane włosy. Łzy lały się strumieniami z jej płonących nienawiścią oczu i szamotała się z nim szaleńczo w irracjonalnym napadzie wściekłości, warcząc, bluzgając przekleństwami i wrzeszcząc: “Bruto! Bruto!", ilekroć usiłował się odezwać. Yossarian nie spodziewał się po niej tak wielkiej siły i zachwiał się na nogach. Była prawie tego samego wzrostu co on i przez kilka nierealnych, pełnych przerażenia chwil uwierzył, że w swojej wariackiej determinacji pokona go, powali na ziemię i rozerwie bezlitośnie na strzępy za jakąś potworną zbrodnię, której nie popełnił. Chciał już wzywać pomocy, kiedy tak walczyli zapamiętale, stękając i sapiąc w zwarciu, ramię przy ramieniu, ale wreszcie dziewczyna osłabła i zdołał ją odepchnąć. Zaczął ją błagać, żeby mu pozwoliła mówić, przysięgając, że nie ponosi winy za śmierć Nately'ego. Znowu napluła mu w twarz, więc odepchnął ją z całej siły ze złością i obrzydzeniem. Ledwo ją puścił, skoczyła w stronę noża do kartofli. Rzucił się na nią i przetoczyli się kilka razy po podłodze, zanim udało mu się wyrwać jej nóż z ręki. Chciała pociągnąć go za nogę, kiedy wstawał, i zdrapała mu boleśnie kawał skóry z kostki. Skacząc z bólu na jednej nodze wyrzucił nóż przez okno. Gdy tylko poczuł się bezpieczny, z piersi wydarło mu się potężne westchnienie ulgi.
– A teraz pozwól, że ci coś wyjaśnię – zaczął jej tłumaczyć głosem dojrzałym, rozsądnym i szczerym.
Kopnęła go w jądra. Pszszsz! uszło z niego powietrze i padł na bok z przeraźliwym, zawodzącym krzykiem i zwinął się w kłębek w potwornym cierpieniu, nie mogąc złapać tchu. Dziwka Nately'ego wybiegła z pokoju. Ledwo zdążył się pozbierać z podłogi, wpadła z kuchni z powrotem, uzbrojona w długi nóż do chleba. Jęk niedowierzania i przerażenia zamarł na wargach Yossariana, który nadal trzymając się obiema rękami za swoje pulsujące, płonące, delikatne wnętrzności rzucił się całym ciałem pod nogi dziewczynie, podcinając ją tak, że przeleciała nad nim i z głośnym trzaskiem wylądowała na łokciach. Nóż wypadł jej z dłoni i Yossarian wepchnął go głęboko pod łóżko. Usiłowała rzucić się po niego, ale schwycił ją za ramię i postawił na nogi. Znowu chciała kopnąć go w krocze, więc z dosadnym przekleństwem odepchnął ją od siebie. Straciwszy równowagę poleciała na ścianę i przewróciła krzesło na toaletkę pełną szczotek, grzebieni i słoiczków z kosmetykami, zrzucając je z hukiem na podłogę. Na drugim końcu pokoju spadł ze ściany obraz i szyba rozbiła się w drobny mak.
– Co ty chcesz od mnie? – zapiał Yossarian rozgoryczony i zdezorientowany. – Ja go nie zabiłem.
Rzuciła w niego ciężką kryształową popielniczką, celując w głowę. Zacisnął pięści i chciał ją palnąć w brzuch, kiedy znowu go zaatakowała, ale przestraszył się, że może jej zrobić krzywdę. Chciał strzelić ją bardzo czysto w szczękę i wybiec z pokoju, ale nie mógł się dobrze przymierzyć, więc tylko odskoczył zręcznie w ostatniej chwili i popchnął ją silnie, kiedy przelatywała obok niego. Wyrżnęła mocno o przeciwległą ścianę. Zagradzała teraz sobą drzwi. Rzuciła w niego wielkim wazonem. Natychmiast potem zaatakowała go pełną butelką wina, trafiając prosto w skroń i zwalając półprzytomnego na jedno kolano. W uszach mu huczało, całą twarz miał zdrętwiałą. Przede wszystkim jednak był zażenowany. Czuł się głupio, ponieważ ona go mordowała, a on po prostu nie rozumiał, o co chodzi. Nie miał pojęcia, co począć. Wiedział tylko, że musi ratować życie, i kiedy zobaczył, że dziewczyna zamierza się butelką, żeby go rąbnąć po raz drugi, zerwał się i uprzedzając jej cids wyrżnął ją głową w brzuch. Siłą rozpędu leciał przez pokój popychając ją przed sobą, aż trafili na łóżko, które podcięło jej nogi, tak że upadła na materac, a Yossarian rozciągnął się jak długi na niej, między jej kolanami. Orała mu paznokciami szyję, a on przesuwał się wyżej po elastycznych wzgórzach i dolinach jej pełnego krągłości ciała, żeby przygnieść ją całkowicie i zmusić do uległości. Jego dłoń posuwała się uparcie wzdłuż miotającego się ramienia, aż w końcu dotarła do butelki z winem i wytrąciła ją z palców dziewczyny, która nadal z furią wierzgała, miotała przekleństwa i drapała. Usiłowała ugryźć go okrutnie i jej grube, zmysłowe wargi cofnęły się odsłaniając zęby jak u rozwścieczonego wszystkożernego zwierzęcia. Leżąc na niej zastanawiał się, jak teraz uciec, by nie narazić się na nowy atak. Czul napięte mięśnie ud i uścisk kolan zaplecionych wokół jednej z jego nóg. Ze wstydem uświadomił sobie, że budzi się w nim pożądanie. Czul zmysłowy dotyk ciała młodej kobiety prężącej się i pulsującej pod nim jak wilgotna, płynna, rozkoszna, niepokorna fala; jej brzuch i ciepłe, żywe, elastyczne piersi przywierały do niego słodką i niebezpieczną pokusą. Jej oddech palii. Nagle zdał sobie sprawę, że mimo iż konwulsyjne wstrząsy pod nim nie osłabły ani na jotę – że ona już nie walczy, ale bez najmniejszych wyrzutów sumienia porusza biodrami w pierwotnym, przemożnym, ekstatycznie instynktownym rytmie erotycznego zapału i zapamiętania. Oddech uwiązł mu w gardle z zachwytu i zaskoczenia. Jej twarz – piękną teraz jak rozkwitły kwiat – wykrzywiał już inny grymas, tkanki pogodnie nabiegły krwią, a półprzymknięte oczy zamgliły się w obezwładniającym rozmarzeniu pożądania.
– Caro – szepnęła ochryple, jakby z głębi spokojnego i rozkosznego transu. – Ooooch, caro mio.
Zaczął gładzić jej włosy. Ona z dziką namiętnością przejechała ustami po jego twarzy. On lizał jej szyję. Ona otoczyła go ramionami. Poczuł, że tonie, wpada w miłosne uniesienie, a ona całowała go wciąż wargami, które były rozpalone i wilgotne, soczyste i twarde, wyrażając swoje uwielbienie nieartykułowanymi gardłowymi pomrukami ekstatycznego zapamiętania. Jedną ręką pieściła jego plecy, wsuwając ją zręcznie pod pasek od spodni, podczas gdy druga potajemnie i zdradziecko błądziła po podłodze w poszukiwaniu noża, aż go znalazła. Uratował się w ostatniej chwili. Ona wciąż chciała go zabić! Wstrząśnięty i zdumiony tym ohydnym podstępem wyrwał jej nóż z ręki i odrzucił daleko. Zerwał się z łóżka na równe nogi. Na jego twarzy malowało się osłupienie i rozczarowanie. Nie wiedział, czy rzucić się do drzwi prowadzących na wolność, czy paść na łóżko i zakochać się w niej, zdając się bezwolnie na jej łaskę. Uwolniła go od konieczności wyboru, gdyż niespodziewanie wybuchnęła płaczem. Znowu go zaskoczyła.
Tym razem płakała już wyłącznie z żalu, głębokiego, obezwładniającego, pokornego żalu, zapomniawszy całkowicie o Yossarianie. Jej rozpacz była nieodparcie wzruszająca, gdy tak siedziała pochyliwszy swoją rozwichrzoną, dumną, piękną głowę i bezwładnie opuściwszy ramiona, pogrążając się w coraz większym smutku. Tym razem jej ból nie mógł budzić wątpliwości. Wstrząsały nią potężne, rozdzierające łkania. Zapomniała o jego obecności, nic ją nie obchodził. Mógł najspokojniej opuścić pokój, postanowił jednak zostać, żeby ją pocieszyć i pomóc jej.
– Proszę – błagał ją, nie wiedząc, co powiedzieć, i obejmując ją ramieniem przypomniał sobie z dotkliwym smutkiem, jak brakowało mu słów i jaki był bezradny w samolocie, kiedy wracali znad Awinionu i Snowden skomlał bez przerwy, że jest mu zimno, że jest mu zimno, a Yossarian miał mu do zaofiarowania jedynie: “Cicho, cicho. Cicho, cicho". – Proszę – powiedział ze współczuciem do dziewczyny. – Proszę, proszę.
Oparła się o niego i płakała, dopóki całkiem nie opadła z sił, i spojrzała na niego dopiero wtedy, kiedy widząc, że już skończyła, podał jej chustkę. Otarła policzki z lekkim, uprzejmym uśmiechem, po czym oddała mu chustkę szepcząc: “Grazie, gruzie", z nieśmiałą, pensjonarską układnością i nagle, bez najmniejszej oznaki zmiany nastroju, skoczyła mu z pazurami do oczu. Trafiła obiema rękami i wrzasnęła tryumfalnie.
– Ha! Assassino! – huknęła i rzuciła się radośnie po nóż, aby go dobić.
Na wpół oślepiony wstał i zatoczył się w jej stronę. Hałas za plecami zmusił go do spojrzenia za siebie. To, co zobaczył, zjeżyło mu włosy na głowie. Szła na niego z drugim długim nożem do chleba młodsza siostra dziwki Nately'ego.
– Nie – jęknął czując dreszcz przerażenia i wytrącił jej nóż silnym uderzeniem w nadgarstek. Miał już zupełnie dosyć całej tej groteskowej i niezrozumiałej awantury. Nie można było przewidzieć, kto jeszcze wpadnie do pokoju, aby rzucić się na niego z jeszcze jednym długim nożem, podniósł więc młodszą siostrę dziwki Nately'ego, pchnął ją na dziwkę Nately'ego, wyskoczył z pokoju i wybiegł z mieszkania na schody. Dziewczyny pognały za nim do hallu. Uciekając słyszał, jak ich kroki pozostają coraz bardziej w tyle i wreszcie cichną zupełnie. Z góry usłyszał łkanie. Yossarian obejrzał się za siebie w klatkę schodową i zobaczył dziwkę Nately'eeo, która siedziała skulona na stopniach i płakała kryjąc twarz w dłoniach, podczas gdy jej pogańska, nieokiełznana siostra, wychylona niebezpiecznie przez poręcz, krzyczała wesoło: “Bruto! Bruto!", i wywijała nożem do chleba, jakby to była pasjonująca nowa zabawka, którą chciała jak najszybciej wypróbować.
Yossarian uszedł z życiem, ale oddalając się ulicą nadal oglądał się niespokojnie przez ramię. Ludzie przyglądali mu się jakoś dziwnie, co przejmowało go jeszcze większym lękiem. Szedł z nerwowym pośpiechem, zastanawiając się, co w jego wyglądzie tak przyciąga powszechną uwagę. Kiedy dotknął dionią bolesnego miejsca na czole, palce zlepiła mu krew i zrozumiał. Otarł twarz i szyję chustką do nosa. Gdziekolwiek dotknął, na chustce zostawały nowe czerwone smugi. Cały krwawił. Pośpieszył do budynku Czerwonego Krzyża i zszedł po stromych, białych marmurowych schodach do męskiej toalety, gdzie przemył zimną wodą z mydłem i opatrzył swoje niezliczone widoczne rany, po czym wyprostował kołnierzyk koszuli i przyczesał włosy. Nigdy jeszcze nie widział twarzy tak podrapanej i poharatanej jak ta, która z wyrazem oszołomienia i zaskoczenia mrugała niepewnie z lustra. Czego, do licha, ona od niego chciała?
Kiedy wychodził z toalety, dziwka Nately'ego czekała w zasadzce. Zaczaiła się skulona przy ścianie na dolnych stopniach i spadła na niego jak jastrząb, z połyskującym srebrzyście rzeźnickim nożem w dłoni. Odparował jej atak uniesionym przedramieniem i trzasnął ją czysto w szczękę. Oczy zaszły jej mgłą. Złapał ją, zanim upadła, i posadził delikatnie. Potem wbiegł po schodach, wypadł na ulicę i przez następne trzy godziny biegał po mieście w poszukiwaniu Joego Głodomora, żeby wyjechać z Rzymu, zanim dziewczyna znowu go odnajdzie. Nie czuł się całkiem bezpieczny, dopóki samolot nie wystartował. Kiedy wylądowali na Pianosie, dziwka Nately'ego przebrana w zielony kombinezon mechanika czekała z rzeźnickim nożem dokładnie w miejscu lądowania i uratowało go jedynie to, że zadając mu cios w pierś poślizgnęła się na żwirze w swoich skórzanych pantoflach na wysokim obcasie. Zdumiony Yossarian wciągnął ją do samolotu i przygniótł do podłogi podwójnym nelsonem, podczas gdy Joe Głodomór wywoływał wieżę kontrolną prosząc o pozwolenie na powrót do Rzymu. Na lotnisku w Rzymie Yossarian wyrzucił ją z samolotu na pasie startowym i Joe Głodomór nawet nie wyłączając silników natychmiast wystartował z powrotem na Pianosę. Bojąc się odetchnąć Yossarian czujnie lustrował każdą mijaną postać, kiedy szli przez obóz do swoich namiotów. Joe Głodomór spoglądał na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
– Czy aby jesteś pewien, że to wszystko ci się nie przywidziało? – spytał po chwili z wahaniem.
– Przywidziało mi się? Przecież byłeś tam razem ze mną? Dopiero co odwiozłeś ją do Rzymu.
– Może mnie też się to przywidziało. Dlaczego ona chce cię zabić?
– Ona mnie nigdy nie lubiła. Może dlatego, że złamałem mu nos, a może dlatego, że byłem jedynym człowiekiem, na którego mogła skierować nienawiść, kiedy się dowiedziała. Czy myślisz, że ona wróci?
Tego wieczoru Yossarian poszedł do klubu oficerskiego i siedział tam do późna. Wracając do swego namiotu wypatrywał wszędzie dziwki Nately'ego. Zatrzymał się dostrzegłszy ją w krzakach, zaczajoną z wielkim nożem w dłoni w przebraniu miejscowego wieśniaka. Yossarian bezszelestnie obszedł namiot na palcach i schwycił ją od tyłu.
– Caramba! – krzyknęła z wściekłością, ale choć broniła się jak żbik, wciągnął ją do namiotu i rzucił na podłogę.
– Hej, co się dzieje? – spytał sennie jeden ze wspólników.
– Trzymaj ją, dopóki nie wrócę – rozkazał Yossarian ściągając go z łóżka na nią i wybiegł z namiotu. – Trzymaj ją!
– Pozwólcie mi go zabić, a zrobię ze wszystkimi fiki-fik – zaproponowała.
Pozostali mieszkańcy namiotu na widok dziewczyny wyskoczyli z łóżek i usiłowali najpierw zrobić z nią fiki-fik, podczas gdy Yossarian gnał do Joego Głodomora, który spał w najlepsze jak niemowlę. Yossarian zdjął kota Huple'a z jego twarzy i brutalnie go obudził. Joe ubrał się błyskawicznie. Tym razem polecieli na północ i zawrócili nad Włochy daleko za liniami nieprzyjaciela. Gdy się znaleźli nad równym terenem, przypięli dziwce Nately'ego spadohron i wypchnęli ją przez luk awaryjny. Yossarian był pewien, że tym razem wreszcie się od niej uwolnił, i odetchnął z ulgą. Kiedy zbliżał się do swego namiotu na Pianosie i z mroku przy ścieżce wyłoniła się jakaś postać, zemdlał. Ocknął się na ziemi i niemal z utęsknieniem czekał na śmiertelny cios, który przyniesie mu ukojenie. Zamiast tego czyjaś przyjazna dłoń pomogła mu wstać. Była to dłoń pilota z eskadry Dunbara.
– Jak się czujesz? – spytał pilot szeptem.
– Nieźle – odpowiedział Yossarian.
– Widziałem, jak przed chwilą upadłeś. Myślałem, że coś się stało.
– Chyba zemdlałem.
– W naszej eskadrze krążą pogłoski, że odmówiłeś dalszego udziału w akcjach bojowych.
– To prawda.
– Potem przyszli ze sztabu i powiedzieli nam, że to nieprawda, że tylko żartowałeś.
– To kłamstwo.
– Czy myślisz, że ci to ujdzie na sucho?
– Nie wiem.
– Jak myślisz, co mogą ci zrobić?
– Nie wiem.
– Myślisz, że postawią cię pod sąd polowy za dezercję w obliczu nieprzyjaciela?
– Nie wiem.
– Mam nadzieję, że uda ci się wyjść z tego cało – powiedział pilot z eskadry Dunbara rozpływając się w mroku. – Daj znać, jak ci poszło.
Yossarian patrzył w ślad za nim przez kilka sekund, po czym ruszył do swego namiotu.
– Hej! – usłyszał po kilku krokach. Był to Appleby ukryty za pniem drzewa. – Jak się czujesz?
– Nieźle – powiedział Yossarian.
– Słyszałem, jak mówiono, że mają ci zagrozić sądem polowym za dezercję w obliczu nieprzyjaciela, ale że naprawdę tego nie zrobią, bo nie są wcale pewni, czy mogą cię o to oskarżyć. I jeszcze dlatego, że może ich to postawić w złym świetle wobec nowych przełożonych. Poza tym jesteś wciąż jeszcze wielkim bohaterem, bo zawróciłeś nad ten most w Ferrarze. Jesteś chyba największym bohaterem w całej jednostce. Pomyślałem, że dobrze będzie, jeżeli cię uprzedzę, że oni mają zamiar tylko straszyć.
– Dziękuję, Appleby.
– Odezwałem się do ciebie tylko dlatego, że chciałem cię ostrzec.
– Doceniam to.
Appleby z zażenowaniem wiercił czubkiem buta w ziemi.
– Przepraszam cię za tę bijatykę w klubie oficerskim.
– Nie ma o czym mówić.
– Ale nie ja zacząłem. Uważam, że to wszystko wina Orra, który uderzył mnie rakietką pingpongową w twarz. Dlaczego on to zrobił?
– Wygrywałeś z nim.
– A miałem nie wygrywać? Przecież po to się gra. Teraz, kiedy on nie żyje, nie ma już znaczenia, kto z nas lepiej gra w ping-ponga, prawda?
– Chyba nie.
– Przepraszam też, że robiłem tyle szumu o zażywanie atabryny w drodze do Europy. Ostatecznie, jak ktoś chce zachorować na malarię, to jego sprawa, prawda?
– Nie ma o czym mówić.
– Chciałem tylko spełnić swój obowiązek. Wykonywałem rozkazy. Zawsze mnie uczono, że należy wykonywać rozkazy.
– Nic nie szkodzi.
– Wiesz, powiedziałem pułkownikowi Kornowi i pułkownikowi Cathcartowi, że według mnie nie powinni cię zmuszać do dalszego latania wbrew twojej woli, na co oni powiedzieli, że bardzo się na mnie zawiedli.
Yossarian uśmiechnął się, ponuro rozbawiony.
– Wyobrażam sobie.
– Nie dbam o to. Do diabła, masz przecież siedemdziesiąt jeden lotów bojowych i to powinno wystarczyć. Czy myślisz, że ujdzie ci to na sucho?
– Nie.
– Słuchaj, przecież jeżeli oni ci na to pozwolą, to będą musieli pozwolić nam wszystkim.
– Dlatego właśnie nie mogą mi pozwolić.
– Jak myślisz, co ci mogą zrobić?
– Nie wiem.
– Czy myślisz, że postawią cię przed sądem polowym?
– Nie wiem.
– Masz stracha?
– Mam.
– Zgodzisz się latać dalej?
– Nie.
– Mam nadzieję, że uda ci się wyjść z tego cało – szepnął Appleby z przekonaniem. – Naprawdę.
– Dziękuję.
– Ja też nie jestem zbyt zadowolony, że muszę odbyć tyle lotów teraz, kiedy wygląda na to, że wojna jest wygrana. Dam ci znać, jak się czegoś dowiem.
– Dziękuję.
– Hej! – rozległ się czyjś stłumiony, rozkazujący głos z kępy bezlistnych niewysokich krzaków rosnących koło namiotu, gdy tylko odszedł Appleby. Siedział tam w kucki Havermeyer. Jadł sezamki, a jego pryszcze i rozszerzone, tłuste pory wyglądały jak ciemna łuska. – Jak się czujesz? – spytał, kiedy Yossarian podszedł bliżej.
– Zupełnie nieźle.
– Czy będziesz latać dalej?
– Nie.
– A jak cię będą zmuszać?
– Nie dam się.
– Masz stracha?
– Mam.
– Czy oddadzą cię pod sąd polowy?
– Pewnie spróbują.
– A co powiedział major Major?
– Major Major zniknął.
– Czy to oni go zniknęli?
– Nie wiem.
– Co zrobisz, jak postanowią ciebie zniknąć?
– Postaram się nie dać.
– Czy nie próbowali cię przekupić, żebyś tylko dalej latał?
– Piltchard i Wren obiecywali zorganizować wszystko tak, żebym dostawał najłatwiejsze loty.
– Ty, to brzmi zupełnie dobrze – ożywił się Havermeyer. – Żeby mnie coś takiego zaproponowali. Założę się, że nie przegapiłeś takiej gratki.
– Odmówiłem.
– Głupio zrobiłeś. – Na flegmatycznym, pozbawionym wyrazu obliczu Havermeyera nagle odmalowało się przerażenie. – Ty, przecież taka umowa była nieuczciwa w stosunku do nas wszystkich! Gdybyś ty miał wyłącznie spacerowe loty, to ktoś z nas musiałby latać za ciebie w tych niebezpiecznych, no nie?
– Tak jest.
– Ty, to mi się nie podoba – zawołał Havermeyer podnosząc się gniewnie z zaciśniętymi pięściami. – To mi się wcale nie podoba. To oni mają mnie zrobić w dupę tylko dlatego, że ty się boisz dalej latać, tak?
– Idź z tym do nich – powiedział Yossarian sięgając czujnie po rewolwer.
– Nie mam pretensji do ciebie – powiedział Havermeyer – mimo że cię nie lubię. Powiem ci, że ja też nie mam ochoty brać udziału w tylu akcjach. Czy jest jakiś sposób, żebym ja się też wykręcił?
Yossarian parsknął ironicznie.
– Weź rewolwer i maszeruj ze mną – zażartował. Havermeyer potrząsnął głową w zadumie.
– Nie, to nie dla mnie. Postępując jak tchórz ściągnąłbym hańbę na żonę i dziecko. Tchórza nikt nie lubi. Poza tym chcę po wojnie pozostać w Korpusie Rezerwy. Płacą za to pięćset dolarów rocznie.
– No to lataj dalej.
– Tak, chyba będę musiał. Ty, myślisz, że jest jakaś szansa, że skreślą cię z personelu bojowego i odeślą do kraju?
– Nie.
– Ale jeżeli cię odeślą i pozwolą zabrać kogoś z sobą, weź mnie, dobrze? Nie bierz kogoś takiego jak Appleby. Weź mnie.
– Dlaczego, u licha, mieliby zrobić coś takiego?
– Nie wiem, ale w razie czego pamiętaj, że ja cię prosiłem pierwszy, dobrze? I dawaj mi znać, jak ci leci. Będę co wieczór czekać na ciebie tu w krzakach. Jeżeli nic ci nie zrobią, to może ja też odmówię dalszego latania. Zgoda?
Przez cały następny wieczór różni ludzie wyskakiwali na niego z ciemności, żeby go spytać, jak się czuje, i ze znużonymi, zafrasowanymi obliczami żądali poufnych informacji, odwołując się do jakiejś patologicznej, konspiracyjnej więzi, o której istnieniu nic nie wiedział. Różni prawie mu nie znani osobnicy z jego eskadry wyskakiwali nagle nie wiadomo skąd i pytali go, jak się czuje. Nawet lotnicy z innych eskadr ściągali pojedynczo, żeby zaczaić się w ciemnościach i wyskoczyć mu przed nosem. Gdziekolwiek stąpnął nogą po zachodzie słońca, ktoś się tam już czaił, żeby wyskoczyć i spytać go, jak się czuje. Wyskakiwali na niego zza drzew i z krzaków, z rowów i z wysokiej trawy, zza rogów namiotów i zza błotników stojących przy drodze samochodów. Nawet jeden ze współlokatorów wyskoczył z pytaniem, jak mu leci, i potem błagał, żeby nie mówić o tym wyskoku pozostałym współlokatorom. Yossarian zbliżał się do każdej przyzywającej go, przesadnie ostrożnej postaci z ręką na rewolwerze, nigdy nie wiedząc, który z szepczących cieni przemieni się zdradziecko w dziwkę Nately'ego lub, co gorsza, w jakiegoś przedstawiciela władzy oficjalnie delegowanego z zadaniem bezlitosnego ogłuszenia go ciosem pałki. Zanosiło się na to, że będą musieli zrobić coś w tym rodzaju. Nie bardzo chcieli oddać go pod sąd polowy za dezercję w obliczu nieprzyjaciela, gdyż z odległości stu trzydziestu pięciu mil trudno mówić o obliczu nieprzyjaciela, a poza tym to właśnie Yossarian zburzył most w Ferrarze zawracając powtórnie nad cel i zabijając Krafta – prawie zawsze, kiedy liczył poległych, których znał, zapominał o Krafcie. Coś jednak musieli mu zrobić i wszyscy czekali ponuro, żeby zobaczyć, co to będzie za okropność.
W ciągu dnia wszyscy go unikali, nawet Aarfy, i Yossarian doszedł do przekonania, że są zupełnie innymi ludźmi przy świetle dziennym i w gromadzie niż w ciemnościach i pojedynczo. Nie zależało mu na nich ani trochę, kiedy szedł tyłem, z dłonią na rewolwerze, w oczekiwaniu nowych umizgów, pogróżek i pokus ze strony dowództwa grupy, ilekroć kapitanowie Piltchard i Wren przyjeżdżali z kolejnej pilnej narady u pułkownika Cathcarta i pułkownika Korna. Joe Głodomór gdzieś znikł i jedynym człowiekiem, który się do Yossariana odzywał, był kapitan Black, zwracający się do niego wesołym, urągliwym głosem per “nasz bohater", ilekroć go zobaczył, a który wrócił z Rzymu pod koniec tygodnia z wiadomością, że dziwka Nately'ego znikła. Yossarian zmartwił się, poczuł ukłucie żalu i wyrzuty sumienia. Brakowało mu jej.
– Znikła? – powtórzył bezbarwnym głosem.
– Tak, znikła – roześmiał się kapitan Black o kanciastej twarzy porośniętej jak zwykle rzadką, rudawą szczeciną, mrużąc ze zmęczenia swoje kaprawe oczy. Pięściami roztarł worki pod oczyma. – Pomyślałem sobie, że skoro już jestem w Rzymie, to mogę ją przerżnąć po starej znajomości. Wiesz, po prostu, żeby Nately nie przestał przewracać się w grobie, cha, cha! Pamiętasz, jak go zawsze drażniłem? Ale nikogo tam nie zastałem.
– Nie było od niej jakiejś wiadomości? – dopytywał się Yossarian, który nieustannie myślał o dziewczynie, zastanawiając się, czy ona bardzo cierpi, i czując się prawie samotny i opuszczony bez jej wściekłych, niepowstrzymanych napaści.
– Nie ma tam nikogo – zawołał kapitan Black radośnie, starając się uprzytomnić ten fakt Yossarianowi. – Nie rozumiesz? Nie ma nikogo. Rozpędzili całe towarzystwo.
– Nie ma nikogo?
– Tak jest. Wyrzucili ich na ulicę. – Kapitan Black znowu roześmiał się serdecznie, przy czym jego spiczaste jabłko Adama podskakiwało radośnie na wychudłej szyi. – Melina jest pusta. Żandarmeria zdemolowała całe mieszkanie i przegnała dziwki. Śmieszne, co?
Yossarian przestraszył się i zadrżał.
– Dlaczego oni to zrobili?
– A co to za różnica? -odpowiedział kapitan Black z szerokim gestem. – Przepędzili całe towarzystwo na ulicę. Jak ci się to podoba? Wszystkich.
– A co z jej młodszą siostrą?
– Przepędzili – zaśmiał się kapitan Black. – Wygnali razem z resztą dziewczyn. Prosto na ulicę.
– Ale przecież to jeszcze dziecko – zaprotestował gorąco Yossarian. – Ona nie zna nikogo w całym mieście. Co się z nią teraz stanie?
– A co mnie to obchodzi? – odpowiedział kapitan Black obojętnie wzruszając ramionami i nagle przyjrzał się Yossarianowi ze zdziwieniem i chytrym błyskiem wścibskiego podniecenia. – Hej, o co chodzi? Gdybym wiedział, że to cię tak zmartwi, powiedziałbym ci wcześniej, żeby popatrzeć, jak się tym gryziesz. Hej, dokąd idziesz? Wracaj! Wracaj i pogryź się trochę!